Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Światy zewnętrzne i świat wewnętrzny

Opowieści

o światach zewnętrznych

i świecie wewnętrznym

 

 

 

Rozdział 1

Epizody ze światów zewnętrznych

 

 Bramy niebios

 

 Berg obserwował zbliżającego się mężczyznę. Mimo szronu na oknach rozpoznał go od razu. Arnold… tyle czasu… Czego tym razem chce? Czy to ma być jedna z jego słynnych prezentacji?

Arnold witał się tymczasem ze wszystkimi. Adela, Mateusz, Prince, Ingham – otoczyli go, coś mówili, śmiali się, a tak naprawdę każdy z nich czekał na  TĘ chwilę.

- No to zapraszam wszystkich, nie, nie jestem zmęczony, może herbatę, można już gasić światła.

Na ekranie pokazał się napis: „Bramy Niebios”.

 

xxx

 

Rita miała dopiero siedemnaście lat, ale naprawdę nie była już ani naiwna, ani niewinna. Zawsze perfekcyjny makijaż i fryzura, no i odpowiednie ciuchy, z metką, kupione tam, gdzie trzeba. Do tego uśmiech, ale tylko dla starannie dobranych odbiorców. Hołota mogła liczyć tylko na to, że ich nie zauważy i nie okaże swojej piekielnej, miażdżącej pogardy.

Teraz przemierzała wolnym krokiem ekskluzywne centrum handlowe, dyskretnie obserwując mężczyzn. Jej też się ktoś przyglądał.

- Witam cię kochanie, spędź ze mną trochę czasu…

Błyskawicznie otaksowała  nieznajomego. Zaraz, to ubranie, podkoszulek, buty, zapach najlepszych perfum…

Uśmiechnęła się promiennie.

Gestem wskazał jej wnętrze małej, ciemnej kawiarenki. Gdy usiedli, Rita zauważyła jego zegarek. Tandetny, sprzedawany na wszystkich bazarach.

- O, przepraszam, zapomniałem… - nieznajomy przesunął dłonią po zegarku a zdumiona Rita miała przed sobą taki model i taką markę ręcznego zegarka, jakie dotąd oglądała tylko za szybami najlepszych, najdroższych sklepów.

- Jestem Arnold i jakby ci tu powiedzieć, jak zacząć… - dukał, a potem podniósł na nią oczy i już całkiem innym tonem, powoli i spokojnie powiedział:

„Kocham cię, dziewczyno.”

Dalej mówił tym samym spokojnym, nieco monotonnym głosem „… chcę ci wszystko dać, wszystko co jest, cały świat, wszystkie rzeczy, doznania, przeżycia, całe piękno i całą górę ciuchów… cały świat będzie twój.”

- Popatrz – skądś zjawiła się walizka, nieznajomy otworzył ją i zdumiona Rita, z otwartą buzią, bez słowa zagapiła się w mniej więcej dziesięć milionów dolarów, równo poukładanych w paczki używanych banknotów.

- Masz to na początek, a potem, jak będziesz chciała więcej, otwórz na swojej poczcie w komputerze plik „Bramy Niebios”, bo niestety, będziesz musiała coś dla mnie zrobić. Jak wykonasz wszystkie trzy zadania, otrzymasz dla siebie to wszystko, co ja mam, na przykład to – tu wyciągnął spod stołu drugą taką samą walizkę i otworzył ją. Jej zawartość była identyczna z poprzednią.

- Dlaczego mi to wszystko… dajesz? – teraz Rita, po raz pierwszy w życiu, nie umiała wydusić z siebie normalnie brzmiących słów.

- Bo cię kocham, dziewczyno i chcę, żebyś była taka, jak ja. Wtedy dostaniesz to wszystko, co ja mam.

 

xxx

 

- No nie, nie mogłeś sobie wybrać kogoś lepszego? Ta mała jest okropna – Ingham, który ostatnio bywał w Światach Zewnętrznych jako wybitny aktywista ruchu gejowskiego, nie wyzbył się widocznie pewnych zdobytych tam upodobań.

- Jak długo będzie przerwa, może zdążymy coś zjeść?

- Z tym papierosem proszę wyjść na zewnątrz!

Po chwili światła znowu zgasły.

 

 xxx

 

 Następne miesiące były dla Rity jednym pasmem radości i chwały. Brała z życia to, co najlepsze. Nieznajomy nie pokazał się więcej, a na domowej poczcie w komputerze cały czas trwał niezmiennie jeden nie otwarty plik – „Bramy niebios”.

Aż kiedyś, gdy wróciła z kimś tam skądś tam, zapragnęła być chwilę sama. To znaczy  tak – on miał się niecierpliwić, prosić, czekać na nią, a ona, skupiona przed ekranem, miała przez dłuższą chwilę nie zwracać na niego uwagi. Widziała to na paru filmach i bardzo jej się spodobała taka scena.

Więc teraz kliknęła na cokolwiek…

„Witam cię kochanie. Moje pierwsze życzenie jest takie: masz pokochać Franka Beera tak, jak ja kocham ciebie. Moje drugie życzenie jest podobne, ale dotyczy innej osoby. Masz kochać tego Długiego JoJo – wiesz, którego, znasz go.

A teraz trzecie życzenie i ostatnie; masz kochać Celinę, tę z którą chodziłaś do drugiej i trzeciej klasy, jako dziecko.

Jak to wszystko zrobisz, wykonasz, znajdę cię tak, jak za pierwszym razem. Każde wykonane zadanie będzie znikać z tego menu, które teraz czytasz.

Na razie, czekam i tęsknię.”

 

 xxx

 

- Zaraz, skąd ty ich wytrzasnąłeś?

- Losowo, mam generator losowy i tak wyszło.

- A skąd wiedziałeś co dalej będzie robić?

- A siadłem sobie w kąciku przy najbliższym tunelu czasoprzestrzennym i zaglądałem, ileż to roboty… Ale dość gadania, trochę jeszcze zostało tego materiału.

 

 xxx

 

Rita musiała w końcu spojrzeć prawdzie w oczy – kończyły się pieniądze. Jeszcze może jakieś sto tysięcy zostało, ale co to jest?

- Najwyżej na waciki wystarczy – myślała przygnębiona.

Potem zaczęła kompletować garderobę, potem fryzura, makijaż, parę niezbędnych informacji i w którąś sobotę zjawiła się przed drzwiami Franka.

- Cześć, z widzenia się znamy, mogę wejść?

 

Godzinę później, już znowu ubrana, pobiegła niecierpliwie do komputera.

‘Witam cię, kochanie. Moje pierwsze życzenie…”

- Zaraz, przecież do cholery wszystko zrobiłam. Nawet dwa razy i jeszcze do buzi wzięłam.

- Może spróbujemy z tym JoJo. Tylko jak? Zaraz, jak było z tym facetem? Nie było seksu, tylko on dał mi kasę. Jasne! Mam komuś dać kasę, ale ile? Może z dziesięć tysięcy? No, może starczy tysiąc, a może tylko stówa?

 

Rita nie wiedziała jednego – że JoJo z dwoma kumplami obserwowali ją od dawna. Kiedy wieczorem weszli do jej domu, wyciągnęła do nich rękę ze studolarowym banknotem.

- Chcesz stówę? – zapytała głupio, zanim dostała w łeb i straciła przytomność.

 

W świadomość wwiercał się czyjś głos. Tak, to radio. Gdzie jest? Szpital? Wypadek? Włamanie i pobicie.

„Gdy miłość cię zawoła, podążaj za nią, chociaż jej ścieżki strome są i wyboiste.

A kiedy jej skrzydła cię obejmą, poddaj się, chociaż miecz między nimi ukryty zranić cię może.

A jeśli przemówi do ciebie, uwierz jej, chociaż jej głos twe sny może roztrzaskać jak wiatr północny, co szkody czyni w ogrodzie.

Jako że miłość nakłada na twą głowę koronę, a zarazem krzyż na twe barki, tak do wzrastania twego jak i oczyszczania się przyczynia…”[1]

 

- Wyłącz to badziewie!!! – Rita nie wiedziała, że potrafi tak głośno krzyknąć.

 
xxx

 

- Biedactwo, nawet mi jej żal. I co dalej?

- Już nic ciekawego. Polezie jeszcze do tej dziewczyny, będzie jej chciała w czymś pomagać, będzie się narzucać, a potem gdzieś wyjedzie i być może zapomni o wszystkim.

- Słuchaj, a o czym właściwie  była ta prezentacja? O miłości, o seksie, o pieniądzach?

- Nie – Arnold uciął rozmowę i energicznie wyszedł z pokoju.

Wszyscy pozostali zaczęli dyskutować. Tylko Ingram stał przy oknie i szeptał:

‘Miłość nie daje niczego oprócz siebie i nie żąda niczego, jak tylko siebie. Miłość nie posiada niczego i również jej nie można posiąść. Jako że miłość zaspokaja jeno miłość. Jeśli kochasz, nie mów – Bóg jest w mym sercu, lecz raczej – jestem w sercu Boga”[2]

 

W oknie, poprzez śnieg, widział ciemne oczy pewnego mężczyzny, którego znał dawno, dawno temu.

 

Właściwa osoba na właściwym miejscu

 

 - O rany, jeszcze nie rozstrzygnięte?

Trwało to już stanowczo za długo. Ogłosili ten konkurs już prawie pół wieku temu i nic. Dalej nie ma kandydata, który przejąłby obowiązki Strażnika.

Na samym początku ktoś postanowił, że kandydatem nie może zostać stały rezydent Świata Wewnętrznego, tylko ktoś z zewnątrz, ze światów zewnętrznych.

„Dajmy szansę prowincji” – takie było hasło. No to teraz mają.

Pół wieku i nikogo nie znaleźli.

 

A trzeba to wszystko dokumentować, monitorować, robić zapiski, protokoły… Wszyscy w Twierdzy byli tym już mocno zmęczeni.

 

 xxx

 

Maria prasowała wypraną pościel. Sporo tego było i miała czas na rozmyślania.

…Gdyby tak nowy telewizor kupić, większy… jakby tak dostał tą podwyżkę, to może i lodówkę… albo do sanatorium jechać…

Maria nigdy nie była w sanatorium, ale wiedziała dobrze, co się tam dzieje. No nie, ona nigdy nie zdradziła męża, gdzie tam, ale na jedną kawę, to czemu nie, może by się dała namówić…

 

- Za pół godziny losowanie, będzie kumulacja wygranej  - głos jej siostry, Steni, wyrwał ją z błogich marzeń.

 

xxx

 

 Marc wreszcie ochłonął z pierwszego szoku. Suma była astronomiczna. Oczywiście natychmiast znalazła się w banku. Jedno było jasne – nikt się o tym nie może dowiedzieć, żaden znajomy, kumpel ani żadna dziewczyna. Klaudia – no może ona jedna,  ale nie zaraz.

 

 xxx

 

 Peter dłubał w nosie i starannie wcierał smarki w tapczan. Matka spóźniała się dzisiaj. Musi w końcu przyjść, bo kto mu zrobi kanapki na nocną zmianę? W telewizji zaczął się program rozrywkowy, jakaś rewia. Rozebrane panienki tańczyły, a długowłosa blondynka śpiewała. Peter lubił takie programy. Lubił patrzeć na ładne, rozebrane blondynki, piosenki też lubił, wesołe, proste i nieskomplikowane.

- Gdzie ta mama?

 

xxx

 

Klaudia przyszła punktualnie. Marc odgrzał kolację, rozlał wino. Potem jakoś tak sama z siebie przyszła mu do głowy  myśl, że teraz może mieć każdą dziewczynę na świecie, a przynajmniej codziennie inną taką, jak Klaudia.

- W zasadzie to dlaczego ma się z tym ukrywać? I tak zmieni otoczenie, przyjaciół, wejdzie w nowe środowisko, to nieuniknione – pomyślał jeszcze przed zaśnięciem, gdy wreszcie został sam.

 

xxx

 

Matka Petera w końcu wszystko załatwiła. Cała suma została bezpiecznie ulokowana, wszystkie papiery podpisane, a Peter miał otrzymywać z tego co miesiąc mniej więcej połowę tego, co sam zarabiał jako murarz.

Chyba, żeby ona umarła, wtedy Peter miałby do dyspozycji cała kwotę.

Jak załatwiła te formalności, wszyscy pracownicy banku przyglądali się jej, oglądali dokumenty, nawet chcieli dotykać, jakby na szczęście.

W końcu ponad sto dwadzieścia milionów to niewyobrażalna suma, co można za to kupić?

Pogrążona w tych rozważaniach, nie zauważyła samochodu. Zmarła jeszcze zanim uderzyła o jezdnię.

 

 xxx

 

Maria. Marc, Peter nie wiedzieli jednego – że byli pod stałą obserwacją, a ci, co ich obserwowali, nudzili się już okropnie.

Siedzieli w Świecie Wewnętrznym przy monitorach i obserwowali akcję. Znali już to wszystko na pamięć. Teraz z nudów obstawiali kolejne warianty dalszych wydarzeń. Na jednym z ekranów Maria właśnie płakała ze szczęścia, porównując po raz kolejny numery na swoim kuponie z tymi wylosowanymi.

- Rzuci męża, czy on ją rzuci?

- On ją, w ciągu roku, a ta połowa wygranej, która mu przypadnie, to i tak nieźle.

- A ja daję całą butelkę, że to ona ich wszystkich rzuci.

- Całą rodzinę?

- Wszystkich.

 

xxx

 

 

- Zaraz, ty popatrz… tu, na ten monitor.

- Jezu, ile to już lat?

- Dopiero dwa, krótko…

Inni też podeszli. Wpatrywali się w ekran, na którym…

 

 xxx

 

Peter jak zwykle dłubał w nosie. Teraz gdy mama nie żyła, już nie musiał tego ukrywać.

- Za to jak gotowała, jakie ciasta piekła…

Włączył telewizor na ulubiony sitkom. Otworzył piwo.

 
xxx

 

Na następnym ekranie obrazy  zmieniały się. Najpierw mąż Marii szedł pod rękę z jakąś grubą blondynką, potem Maria, sama, na zakupach, potem koło niej jakiś młody człowiek, potem wielki dom – właściwie zamczysko, Maria w samochodzie, samolocie, na jachcie… Wyszczuplała, odmłodniała, zmieniła się… Nikt jednak na to nie patrzył. Nikt nie patrzył też na sąsiednie ekrany, na których jacyś ludzie coś tam kupowali, podróżowali, pili, bawili się, uprawiali seks. Czasem ktoś popełniał samobójstwo. To jednak nie interesowało tu nikogo. Wszyscy skupili się przy jednym ekranie.

- Zaraz, może on nic nie wie?

- Mało prawdopodobne, ale sprawdzimy.

- Poślemy tam kogoś.

 

xxx

 

Nieznajomy nie spodobał mu się. Był zbyt ciekawski. Pokazał wprawdzie dokumenty, wylegitymował się, ale te jego pytania!

Co go to obchodzi!

Jakie tam pieniądze? Mama mu coś tam zostawiła, teraz listonosz przynosi co miesiąc. Jakie miliony? No, może… A co ma robić? Co ma kupić? Wszystko ma, o, nawet dwa piwa sobie kupił.

Jest murarzem, zarabia, to ma pieniądze. Wystarczy mu, a tamto niech leży. W banku jest bezpieczne.

No to tyle, jeszcze coś? To do widzenia.

- Pedał jakiś albo homo erektus – pomyślał Peter. Słyszał wczoraj w telewizji to słowo i na pewno znaczyło ono coś wyjątkowo obrzydliwego.

 

 xxx

 

 - Ile to musi być według regulaminu konkursu?

- Pięć lat.

- No to już mamy.

- Zgarniamy?

- A na co czekać?

 

Posłali ten sam samochód, który pięć lat wcześniej skrócił życie jego matce. Tym razem też śmierć była szybka. Już w Świecie Wewnętrznym nie wiedział jeszcze do końca, co się z nim stało. Gdy prowadzono go uroczyście do Wielkiej Sali Mianowań, był w swoim starym dresie, zniszczonych trampkach i z dwiema butelkami piwa w reklamówce.

 

Mistrz Ceremonii czytał powoli i wyraźnie: „…według regulaminu strażnikiem może zostać wybrana osoba ze Światów Zewnętrznych, która po otrzymaniu  nagle wielkiego majątku nie zmieniła swojego dotychczasowego życia…

Okres pięciu lat… osoba całkowicie odporna na wszelkie materialne pokusy, nie pragnąca mieć więcej, niż ma…

…mianujemy cię Piotrze Strażnikiem Skarbca Świata Wewnętrznego… chroń dobrze… nie roztrwoń…

 

Peter nie mógł się doczekać, kiedy będzie mógł otworzyć swoje piwo. Po godzinie ceremonia dobiegła końca. Peter wiedział jedno – że teraz będzie tu czymś w rodzaju stróża, dozorcy i że to jest podobno wielki zaszczyt. Miał pod swoją opieką wszystkie skarby tego świata i jeszcze kilku innych światów. Pilnował tego z małej stróżówki, która bardzo przypominała jego poprzednie mieszkanie. Nawet telewizor był podobny.

- A może by tak lepszą kanciapę sobie sprawić?

 

Właściwy pies na właściwym miejscu

 

- Jak mogłam tak nawalić, zapomnieć, wszystko schrzaniłam – Cyra nie mogła zasnąć, gnębiło ja silne poczucie winy. Zawsze była obowiązkowa, nawet gdy jako starszy pomocnik prowadziła sprawy okręgu  4-A i 4-B, nigdy nic nie zawaliła. Potem, gdy mianowano ją szefową okręgu piątego, z radości, zafascynowana nowymi zadaniami, rzuciła w kąt stare papiery. Jakim sposobem znalazła się między nimi ta jedna nie załatwiona sprawa?

Czerwony pasek i napis PRIORYTET na zakurzonej teczce kłuły ją teraz w oczy jak bolesny wyrzut sumienia.

Znalazła to niedawno, gdy robiła porządki, po dziesięciu latach.

- A ten biedak tam został…- nawet nie chciała myśleć co będzie, gdy w końcu wróci.

 

xxx

 

Franciszek szedł wolno przez miasto. Nie spieszył się, było piątkowe popołudnie. Może za wcześnie zerwał z tą chudą Moniką? W domu nalał sobie szklankę piwa i zamyślił się. Pamiętał smak piwa ze studenckich czasów. Boże, jaki wtedy był szczęśliwy!

Pili to piwo całą bandą w takiej długiej, ciemnej knajpce, już jej tam chyba nie ma.

On, Franciszek, był zawsze numerem jeden. We wszystkim – nauce, sporcie, życiu towarzyskim. Dziewczyn też miał dużo, ale żadnej jakoś specjalnie nie zapamiętał. Cały czas, już od dzieciństwa, był przekonany, że jego życie będzie niezwykłe, barwne i jakieś takie szczególne. Nauczył się spokojnie oczekiwać na wszelkie miłe i bardzo miłe niespodzianki, a one niezawodnie przychodziły.

Gdy już pracował w Instytucie, odrzucił kilka bardzo ciekawych, intratnych propozycji zawodowych, czekając na coś lepszego.

A potem jakoś tak ciekawe propozycje przestały się pojawiać. Potem on sam chciał znaleźć coś lepszego i niestety okazało się to niemożliwe.

Stopniowo przesuwano go z pracy badawczej do zajęć administracyjnych. Żartował jeszcze, że skończy karierę jako kierownik akademika, ale coraz mniej mu było do śmiechu. Krąg znajomych także się kurczył powoli, ale systematycznie.. W pewne miejsca przestawał być zapraszany.

Te dość ponure rozmyślania przerwał dziwny dźwięk, jakby drapanie w drzwi.

Franciszek otwarł je więc i zobaczył psa.

Stali tak patrząc na siebie, aż Franciszek niechętnym, niezdecydowanym gestem zaprosił zwierzaka do środka.

Był już trochę pijany.

 

xxx

 

 

- Co wyście narobili! Nie dało się inaczej?

- Tam się nie dało wcisnąć żadnego człowieka, nikogo z nas, tylko takie stworzenie jak pies. Nie da się w Światy Zewnętrzne ładować co popadnie i w dowolnym czasie. To nie walizka.

- No niby tak, a kto z naszych się poświęcił?

- Cyra chciała, bo to ona w końcu zawaliła, ale nie dostała przepustki, więc poszedł Mateusz. W końcu to tylko rok, albo dwa…

- A potem co?

- Jakoś do nas wróci.

 

Cyra nie podeszła do rozmawiających. Palił ją wstyd. Pamięta jeszcze tego skoczka. Sam się zgłosił na misję. Jej celem było dokonanie odkrycia takich specjalnych nanomechanizmów modyfikujących pracę organizmów żywych. Skoczek miał przyjąć imię Franciszek i zainstalować się w Instytucie. Mógł, zgodnie z umową, liczyć na stalą dyskretną pomoc i monitoring ze strony Świata Wewnętrznego. Na koniec, tuż przed zjazdem w Światy Zewnętrzne, zażyczył sobie jeszcze zagwarantowania mu tam ślubu z krajową Miss Piękności.

Potem oczywiście wszystko szło zgodnie z planem, do czasu, jak nieoczekiwanie Cyra dostała awans. Znowu się zarumieniła.

- Jak mogłam tak zapomnieć!

 

 xxx

 

- No to co, idziemy na spacer?

Niedzielny poranek zapowiadał się nieźle, jasny, ciepły, wczesnojesienny dzień.

- Może tam pójdziemy?

Franciszek nigdy nie chodził do tego parku, choć miał go zaraz po przeciwnej stronie ulicy. Jakoś nie było kiedy ani z kim.

Pies biegał tam i z powrotem, przez liście drzew prześwitywało słońce.

 

Stali bywalcy parku przyzwyczaili się do widoku mężczyzny z niedużym, czarnym pieskiem. Ich spacery powoli przekształciły się w biegi. Stały się swoistą tradycją, rytuałem.

Biegając, Franciszek myślał o niebieskich migdałach, o jakichś dziewczynach z przeszłości, o rodzicach, o badaniach, które kiedyś rozpoczął i nie wiadomo, czemu porzucił.

- Zaraz, co to było? Nanomechanizmy, tak, nawet miałem jakieś ciekawe wnioski, chcieli ze mną rozmawiać, czemu tam nie poszedłem?

 

Po tygodniu Franciszek miał już wszystkie swoje stare notatki, wyniki badań, eksperymentów. Po miesiącu wiedział już wszystko, co ktokolwiek  zamieścił na ten temat w Internecie, a potem zamówił kilka książek.

- Szkoda, że się nie udało, a byłem tak blisko… teraz już nie ma szans, przesunęli mnie do administracji…

Śnieg lekko skrzypiał mu pod nogami. Pies zaczął teraz towarzyszyć innemu biegaczowi, który podobnie jak Franciszek przemierzał truchtem wąskie, kręte ścieżki.

Tamten na chwilę przystanął i uśmiechnął się do Franciszka.

- Ładny – pokazał głową na psa – też lubi się ruszać…

 

Potem zaczęli rozmawiać. Właściwie to Franciszek mówił – o Instytucie, o nanomechanizmach, co sam swego czasu zrobił, o czym się dowiedział ostatnio, w jakim kierunku prowadziłby dalej badania.

Potem dostał wizytówkę nieznajomego, potem propozycję. Potem dostał fundusze na badania. Potem… potem… potem… no w końcu zrobił to odkrycie.

 

A pies?

Pies stał spokojnie w kolejce do uśpienia. Tej nocy rakarz złapał ich piętnaście.

- Wreszcie skończą się te cholerne pchły – taka była ostatnia myśl Mateusza przed powrotem do Świata Wewnętrznego.

 

A Miss Piękności?

Miała teraz już trzydzieści sześć lat i była dziennikarką. Właśnie się zastanawiała – zadzwonić czy nie zadzwonić do tego naukowca od nanomechanizmów. Czy taki wywiad nie będzie za trudny dla przeciętnego czytelnika?

 

 

Ktoś jednak do kogoś zadzwonił, w Świecie Wewnętrznym.

- Więc nie zapobiegłeś? Odkrył te nanomechanizmy?

- Robiłem co mogłem, zabrałem teczkę, schowałem, nie wiedziałem, że Cyra zrobi porządki i je znajdzie, potem już nic się nie dało… Szefie, przepraszam…halo?  halo?

Ciemna postać delikatnie położyła słuchawkę na staroświeckie widełki i bezszelestnie znikła w długim korytarzu.

 



[1] Fragment utworu „Prorok” Khalila Gibrana

[2] jw

 



Rozdział 2

Rozdział 2

 

Rezydenci i mąciciele

 

 Doniesiono mu o tym rano. Ktoś w Światach Zewnętrznych pisał o nim opowiadanie.

„Jak ktoś nie ma nic innego do roboty…”

Berg mimo woli zaczął się zastanawiać, jak on sam by to opisał. Przybył tu na dobre ze Świata Zewnętrznego jakieś pięćset lat temu. Czas leci…

Jest tu prawie jak na Ziemi – rozmyślał – a tu gdzie jesteśmy, jest jak w Irlandii, mokro i zielono. Są też inne miejsca, góry, pustynie, morza, niebo też podobne, jak na Ziemi.

Czy to złudzenie, czy prawda?

Przecież Ziemia była w Świecie Zewnętrznym, a tu nie ma materii takiej jak tam.

Kim są? Impulsami, wiązkami energii – Berg nie znał się na fizyce.

Zdarzali się dociekliwi, którzy zadawali pytania. Berg odsyłał ich do Dwunastu Mędrców i ci udzielali dokładnych wyjaśnień.

Na pewno jednak pewne elementy tego świata tworzyli sobie sami. Domy wyglądały tu tak, jak te zapamiętane z pobytów na Ziemi. Czasami coś jedli, raz na dwa, trzy dni, nieraz rzadziej. Mogli tu nawet uprawiać seks, jeśli chcieli i czasami, choć bardzo rzadko, to się zdarzało.

Porozumiewali się za pomocą znanego tylko tutaj, uniwersalnego języka. Kiedyś pojawiły się telefony, potem komputery, zawsze jednak trochę przestarzałe. Podobnie ubrania, wystrój wnętrz – zawsze jakieś piętnaście lat do tyłu za tym, co było na Ziemi. Niektórzy tu pracowali, mieli jakieś obowiązki. Archiwizowali wydarzenia w Światach Zewnętrznych, głównie na Ziemi, nieraz sami udawali się tam z jakąś misją, czasami wykonywali bardzo prozaiczne zajęcia.. Była więc ogrodniczka, jakichś paru rolników, rzemieślnicy. Coś tam robili, dłubali, nie wiadomo, po co.

Tak naprawdę wszyscy tu robili tylko jedno – pomagali skoczkom, czyli tym ,którzy po coś tam udawali się na Ziemię lub na inny Świat Zewnętrzny.

Oprócz tych, którzy pracowali fizycznie, byli tu rezydenci właściwi, tych było tu najwięcej. Byli też nauczyciele, którzy zjawiali się nie wiadomo, skąd i po kilku dniach znikali. Opowiadali historie ze Światów Zewnętrznych, zadawali zagadki, objaśniali, tłumaczyli.

Był też Ten, Który Tańczy. Nikt go nie widział, ale wszyscy wyczuwali jego obecność. Nie mówili o Nim między sobą, ale każdy codziennie o Nim myślał. Znali Go też skoczkowie. Czcili Go na tysiącach różnych ołtarzy, bili się między sobą rzekomo w Jego imieniu, czasem próbowali budować tysiącletnie / w zamiarze / cywilizacje oparte na jednym założeniu – że Go nie ma.

 

Berg wstał i spojrzał na ekran komputera.

 

- Kiedy ona do siebie dojdzie? – na ekranie dziewczynka znów zanosiła się płaczem ku rozpaczy całej licznej rodziny.

- Nawet nie umie porządnie biegać a już ma chyba ze trzy lata…

Mark i Adela wyszli z mroku. Podeszli do ekranu.

- Za wcześnie wróciła

- Da sobie radę, musi, w końcu sama się podjęła.

Teraz już we trójkę przyglądali się wydarzeniom, wszyscy w zimowych, brązowych opończach – typowi szeregowi rezydenci Świata Wewnętrznego.

 

 

Tylko Berg pamiętał, co było przedtem, przy poprzedniej bytności,  hmmm… dziewczynki, Marianny, w Świecie Zewnętrznym. To był wtedy mężczyzna o jakimś dziwnym, azjatyckim imieniu. Miał pecha. Kilkanaście lat w zamkniętym ośrodku dla trędowatych, gdzie nikt nawet nie udawał że chce go leczyć, potem wreszcie śmierć i powrót. Gdy minął pierwszy szok i gdy wrócił do względnie normalnego stanu i wyglądu, niespodziewanie odwiedził go Archanioł.

Takie wizyty są rzadkością w zwykłych fortecach. No i oczywiście, jeśli się zdarzają, to dotyczą ich, rezydentów, a nie zwykłych szarych skoczków. Tym razem Archanioł zamknął się w salonie z, nazwijmy to, „przedmarianną” i długo o czymś rozmawiali. Potem szybko odjechał, a skoczek poprosił o najszybszy możliwie zjazd do Świata Zewnętrznego. Trochę się tylko oburzył,  gdy się okazało, że tym razem będzie kobietą. W końcu zjechał.

 

- Taak… Berg sączył gorący grog – po co on tam poszedł tak szybko? Przynajmniej kilka lat mógł tu posiedzieć, źle by mu nie było.

 

Kilka lat później…

Marianna obudziła się zlana potem. Był środek nocy. Przypomniała sobie sen. Szła rano do szkoły, jak zawsze, długą ulicą pod górę. Ulica była cicha, senna, nawet rano panował tu minimalny ruch.

Szła powoli, plecak był ciężki. Gdy już zbliżała się do budynku szkoły, obejrzała się i zobaczyła to coś. To była maleńka, prawie niewidoczna postać na samym dole ulicy, tam, skąd szła. Jakby zakonnik w kapturze. Postać ciągnęła mały drewniany wózek. Poruszała się w górę ulicy. Marianna słyszała miarowy stukot i skrzypienie wózka.

Postać szła do niej, po nią, wiedziała o jej istnieniu. Nie było ucieczki. Przerażona Marianna zaczęła biec, biec, biec, a szkoła była coraz dalej, dystans się zwiększał, stukot narastał.

Na szczęście obudziła się.

 

 

Alamar od dawna nie był już zwykłym rezydentem Świata Wewnętrznego. Był kimś więcej – uczonym, filozofem, mistrzem. Wiedział, że póki co jest bezpieczny. Twierdza, jaka zbudował w Świecie Zewnętrznym,  na razie doskonale się sprawdzała. Niewidoczna dla satelitów, radarów, niezauważalna dla tubylców…Mógł bezpiecznie pracować, kontynuować badania. Żaden pieprzony Archanioł go tu nie znajdzie.  A co potem, jak już skończy? Czy wróci i znowu będzie ich wszystkich przekonywać? Czy Ten, który Tańczy, wysłucha go?

 

 

Minęło znowu kilka lat…

Do Świata Wewnętrznego przybywali skoczkowie, odpoczywali, spotykali znajomych, omawiali swoje misje, bawili się, potem dokonywali kolejnego skoku, przychodzili inni i tak dalej.

Berg nie starzał się. Był on już tak  długo, znał ich prawie wszystkich. Często na bieżąco śledził ich losy.

Teraz patrzył na Mariannę. Była naprawdę ładną dziewczyną. Tylko taka jakaś  zagubiona, niepewna.

 

Marianna miała dziś randkę. Znowu będzie to samo, kolacja, komplementy, ściąganie majtek i rano krótkie pożegnanie. Nie wiedziała dlaczego niektóre dziewczęta są kochane, ale nie tak na niby, do łóżka, tylko naprawdę. Mają jakichś stałych partnerów, żyją z nimi po kilka lat, wychodzą za mąż.

Tymczasem ona… no cóż, wiedziała że ma ładne ciało, którym lubią się bawić mężczyźni. Jeśli im nie pozwalała na zabawę, to jej mówili o miłości, tak długo aż ściągnęła majtki. Wtedy sytuacja wracała do normy, rano krótkie pożegnanie i tyle.

Czuła w sobie jakiś brak, pustkę. Nie wiedziała, z jakiego powodu ktoś miałby ją kochać, co jest w niej takiego, co wzbudzi miłość. Zawsze czuła się inna niż wszyscy, gorsza. Był wokół niej jakiś świat, szczęśliwy, zdrowy, ona była poza nim, nie wiadomo, czemu. Tak było od wczesnego dzieciństwa..

- Nie, nie pójdę, nie ma po co – westchnęła i włączyła telewizor.

 

Prince stał przed lustrem. Lubił ten moment. W Światach Zewnętrznych zawsze wywierał duże wrażenie na innych, szczególnie na kobietach. Nie miał skrzydeł, przestał je zakładać na te wycieczki już dwieście lat temu. W dwudziestym pierwszym wieku facet ze skrzydłami był zbyt szokujący. Wcześniej było prościej, wszyscy klękali i było jasne, że oto pokazał się im Archanioł.

I tak przecież umiał latać.

Teraz miał na sobie ciemny garnitur, na ręce porządny zegarek, do tego buty, woda toaletowa i kluczyki od auta, sportowego Ferrari oczywiście.

- Jak będzie  szła na tę swoją randkę, zaczepi ją, coś zaproponuje i wreszcie, gdy znajdą się sami…

- Alamar niech już się zacznie bać. Zrobię to po swojemu, w końcu kobiety to moja specjalność…

Nie, nie mógł sobie odmówić tej jednej przyjemności, drobiazgu. Pod  włosami nad czołem zostawił sobie dwa małe, prawie niedostrzegalne różki.

Spojrzał jeszcze raz na swoje odbicie w lustrze i wyszedł z pokoju. Zjechał windą na parter i w recepcji  oddał klucz.

- Ty, Który Tańczysz, miej mnie w swojej opiece – westchnął i rozejrzał się - tędy powinna przechodzić.

 

 

- Chyba zrobię to inaczej – po godzinie spacerowania po ulicy bolały go nogi. Miał dość. Chciał już tylko szybko załatwić sprawę i wracać. Skierował się w stronę parku.  

 

 

- Mamo, mamo, tam był pan  i zniknął, w takim świetle, wybuchło, puuufff…

Chłopczyk starał się bezskutecznie zainteresować czymś swoją matkę, która w skupieniu czytała poradnik pedagogiczny.

„… fantazjowanie dziecka oznacza często, że chce ono zwrócić na siebie naszą uwagę, że potrzebuje potwierdzenia, że jest kochane…”

- Tak syneczku, mamusia bardzo cię kocha – przytuliła go mocno, a mały nie wiadomo czemu rozpłakał się.

 

Marianna zasypiała. Nagle powróciło całe poczucie krzywdy i wyobcowania. Zaczęła płakać. Światło było najpierw małym punkcikiem po powiekami, w środku głowy. Potem nagle stało się postacią, promieniującą światłem.

- Daję ci misję, w imieniu wszystkich chorych, cierpiących i samotnych. Znajdziesz go, tego, który zna odpowiedzi. Uczynię cię silną i niezwyciężoną, bo tylko ty znajdziesz Alamara…

Gdy otworzyła oczy, wszystko wyglądało normalnie, tylko ona sama była już inna. Zrobiła sobie drinka i powoli, spokojnie go wypiła. Potem zasnęła.

 

- Czy ty nie przesadzasz? Intrygujesz, manipulujesz skoczkami, wykorzystujesz ich do swoich celów…

- To co mam robić? Wiesz dobrze, że w Światach Zewnętrznych skoczkowie radzą sobie lepiej od nas, a Alamara i tak trzeba odnaleźć. Jak to już długo? Trzysta lat?

- A jak mu się uda? Ten, który Tańczy, jeszcze tego nie chce, pozwolił mi działać.

Prince bronił się przed zarzutami, ale w duchu wiedział, że Mędrcy mają trochę racji. W końcu uczynił z tej dziewczyny swoje bezwolne narzędzie, no i to wszystko, co było przedtem, w jej poprzednim wcieleniu, to co mówił w twierdzy…

Z drugiej jednak strony, zawsze tak było, że w każdej sprawie mieli odmienne zdania. Zawsze się ze sobą spierali, walczyli, nie tylko w Świecie Czerni i Bieli, ale też w Świecie Wewnętrznym, no i tam, na zewnątrz.

 

Alamar spokojnie konfigurował ostatnie dane. Jeszcze 10, 20 lat i będzie gotowe – mruczał do siebie.

- Na dzisiaj dość, idę się rozejrzeć po świecie – postanowił i wyszedł z kompleksu laboratoryjnego. Wszedł do windy i wyjechał na powierzchnię. Kamienica w najbardziej obskurnej dzielnicy przemysłowego miasta niczym nie wyróżniała się z otoczenia. W bramie sikali pijacy, dzieci pisały na murach nieprzyzwoite napisy. Nikt tylko nigdy nie wpadł na pomysł, żeby ją jakoś wykorzystać, zasiedlić, rozebrać czy wyremontować. Nikt jej też jakoś nie zauważał. Mały modulator fal działał jak dotąd niezawodnie.

Alamar szedł ulicą, przeciętny mały człowieczek w dżinsach, tanich trampkach i t-shircie z napisem „open your mind”.

 

 

Dziesięć lat później.

 

Doktor Marianna P. wróciła z kongresu neuropsychiatrów i była jeszcze trochę zmęczona. Jej mieszkanie, dzielone z mężem, wschodzącą gwiazdą światowej neurochirurgii, położone było w eleganckim apartamentowcu w centrum miasta. Miała jeszcze tyle pracy, dziś i jutro musi to wszystko przeczytać.

- A to co takiego? – patrzyła zdumiona w ekran komputera.

„…nowa, rewelacyjna metoda leczenia schizofrenii (…)  fale mózgowe są przestrajane na odpowiednia częstotliwość, nie występująca w warunkach naturalnych  (…)  dane przesłano z nieznanych źródeł do instytutu…”

Nad ranem otrzymała już wszystkie zwrotne maile z całego świata. Wszędzie powtarzała się jedna nazwa – miasto przemysłowe gdzieś na końcu Europy.

 

W miejscowym szpitalu nikt nic nie wiedział. Powoli  jechała samochodem przez miasto, prawdę mówiąc – zdezorientowana. Sny, przeczucia, anioły i jedna niezaprzeczalna rzecz – obsesja. Wierzyła, że ktoś tam, gdzieś tam odkrywa lek uniwersalny, że szykuje się wielki przewrót w całej medycynie i że zacznie się on od psychiatrii. Spędzała dnie przy komputerze śledząc newsy z całego świata. Pierwszy raz od kilku lat wiedziała na pewno, że coś znalazła. I co? Jedzie teraz przez jakieś głupie miasto i szuka tu nie wiadomo, czego. Może aniołów?

- Coooo!!!

Słowa „może aniołów” zostały wypowiedziane na głos, i to nie przez nią.

Stała na skrzyżowaniu, a uliczny sprzedawca gazet wyciągał do niej rękę z najnowszym numerem. Coś o aniołach było w nim na pierwszej stronie, jakaś przenośnia o gangsterach czy politykach. Światła zmieniły się i ruszyła dalej.

Gdy zatrzymała się na parkingu, podszedł do niej.

- To chyba ten sprzedawca gazet – zdążyła pomyśleć.

- Przepraszam, że panią przestraszyłem w samochodzie, nie chciałem. Widzi pani, jestem biedny, prosty człowiek, a pani, widzę, światowa osoba. Zawsze chciałem choć raz w życiu wypić kawę z kimś takim. No i … chciałem coś pani opowiedzieć. Proszę…

- Dwie kawy proszę, czy może pan … piwo?

Sprzedawca gazet roześmiał się i machnął ręką. Wybrał stolik z tyłu, przy ścianie i patrzył jak Marianna niesie kawę.

- Czy to tak skrzypiało? – poruszył się na krześle – czy może tak? – teraz postukał drewnianą tacką o gliniany wazonik.

Siedziała sparaliżowana strachem, niezdolna do ruchu, a on mówił dalej.

- Jestem Alamar, to mnie szukałaś. Teraz stąd wyjdziemy, ale nie tak, jak weszliśmy. Chodź za mną. Wstał i skierował się w stronę ubikacji. Posłusznie poszła za nim. Nawet widok rzędu pisuarów nie zrobił na niej wrażenia. Objął ją ramieniem i w tym momencie oboje znaleźli się zupełnie gdzie indziej.

 

Pokój był duży i wygodnie urządzony, trochę staroświecki. Wskazał jej fotel.

- Może brandy?

Milczała.

- Rozumiem, że to czas na wyjaśnienia. Może nie zacznę całkiem od początku… jakby tu… więc pani…

- Nie da się inaczej, musisz odzyskać całą pamięć, tę ze Świata Wewnętrznego i z poprzedniego, jak to nazywacie, wcielenia. To będzie szok, ale już i tak… Napij się brandy i jeśli się zgadzasz na przypomnienie sobie tego wszystkiego, to kiwnij głową.

Wypiła brandy i kiwnęła głową. Zaraz potem sobie przypomniała, małą osadę gdzieś w południowej Azji, to że była mężczyzną, pierwsze oznaki choroby, starannie ukrywane, czekanie na cud, potem tę wyspę, gdzie zbierano trędowatych. Codziennie skrzypienie drewnianego wózka, którym rozwożono pożywienie i coś, co miało być lekarstwem. Potem   upragniona śmierć i jakiś drewniany wielki dom w lesie. Anioł, który wyjaśnił sens poprzedniego życia i kazał wrócić, ale w inne miejsce na Ziemi i jako kobieta. Mówił, że jest gdzieś potężny demon, który szuka lekarstwa na wszystkie choroby świata, ale nie po to, aby znikły, ale żeby jeszcze bardziej pognębić ludzkość.

Kazał mu wytropić tego demona.

- To ja, do usług – przerwał milczenie Alamar.

- Nalej mi jeszcze trochę – udało jej się uśmiechnąć. Gdy przełknęła brandy, wróciła do wspomnień, już z obecnego życia. W dzieciństwie towarzyszyło jej przekonanie, że nie pasuje do otaczającego ją świata. Czuła, że należy do jakiegoś nieokreślonego klanu wygnańców, outsiderów i że w sposób nieuprawniony udaje osobę taką, jak inni. Przypomniała sobie koszmarny sen z dzieciństwa, postać z wózkiem, potem kompleksy, postać zobaczoną tuż przed snem.

- Tak, to ta sama postać. A kto to jest?

- Archanioł, ktoś podobny jak ja, a dokładnie to Prince.

- Jak ten piosenkarz?

- Zbieżność przypadkowa. Archanioły kierują misjami skoczków, takich jak ty, doradzają, ochraniają…

- Czasami wpuszczą w maliny…

- To stale ta sama osoba, wtedy rozmawiał ze mną w twierdzy, potem pojawił mi się jak zrezygnowałam z jakiejś głupiej randki.

- Tak, to archanioł Prince.

- A za drugim razem co mówił?

- To co w twierdzy, tylko bardziej konkretnie, że mam znaleźć osoby, grupy ludzi, którzy znaleźli lekarstwo na choroby psychiczne, schizofrenię, i do tego jakieś komunały o służbie ludzkości, misji itp. To znaczy że to moja życiowa misja, że po to się urodziłam…

- Miałaś go po prostu doprowadzić do mnie, po to cię znalazł na tym azjatyckim zadupiu, preparował psychicznie, podpuszczał…

- Dlaczego sam cię nie szukał?

- To nie jest proste, Światy Zewnętrzne różnią się od Świata Wewnętrznego, wygodniej mu było posłać skoczka, takiego jak ty. Poza tym jest leniwy.

- A dlaczego on cię tak szuka?

- Dobre pytanie – Alamar wstał ze swojego fotela.

- Chodźmy, pokażę ci coś.

Szli przez jeden korytarz, potem drugi, jakieś laboratoria, pomieszczenia pełne urządzeń, oprócz ich dwojga nie było tu nikogo

- To tu, siadaj i patrz.

Alamar wyjął z klatki białą mysz i szybko uciął jej głowę. Potem coś włączył, wyregulował i pojawiła się wąska wiązka światła, skierowana na zwłoki myszy i jej odciętą głowę. Na oczach Marianny stał się cud. Obie części zrosły się i mysz samodzielnie pobiegła do swojej klatki.

- To fale mózgu, przetworzone i wzmocnione. Zacząłem od chorób psychicznych, właściwie to już można zakończyć eksperymenty i zacząć leczyć ludzi. Potem to rozszerzałem, udoskonalałem i teraz właściwie już mogę leczyć wszystko, wszystkie choroby, jakie są.

- A ja miałam cię wyśledzić, znaleźć i co dalej?

- No i zrobiłaś to. Byłaś już tak blisko, że wyszedłem ci naprzeciw.

- Skąd wiem, że to ty jesteś ten dobry?

- Sam nie wiem.

Milczeli chwilę. W końcu znowu odezwała się – A gdzie teraz jesteśmy?

- O pięć minut drogi od tej ubikacji, z której zniknęliśmy, a dokładnie to pod ziemią, w moim laboratorium.

- A co mam powiedzieć Prince’owi, jak się zjawi?

- Już się zjawiłem, czas w drogę.

Prince stał w drzwiach. Patrzył na Alamara, kompletnie nie zwracając uwagi na Mariannę.

Buchnął płomień, cichy i piekielnie skuteczny. W kilka sekund pomieszczenia zamieniły się w wypaloną ruinę. Nieprzytomny Alamar mknął w objęciach Prince’a wprost w Świat Czerni i Bieli.


Marianna wracała do rzeczywistości.

Wiedziała teraz, że jakieś straszne, ciemne siły odebrały jej połowę życia, sterowały nią jak marionetką. Teraz po raz pierwszy był jej ruch. Zrobiła tak: przez obskurną, zasikaną bramę wyszła na ulicę, przeszła do najbliższego pubu i poprosiła o piwo.

 

 

          

 

 

 



Rozdział 3

Rozdział 3

 

Sierotek Maryś

 

 

 

Alamar długo nie mógł uwierzyć w przegraną. W świecie Czerni i Bieli nie był więźniem. Był współwłaścicielem, panem tego świata. Mógł stąd odejść kiedy tylko chciał, tylko dokąd i po co? Jego plan się zawalił. Miał teraz czas na analizowanie przeszłości i wszystkich popełnionych błędów.

Chwilami żałował, że dał się podejść tej kobiecie, Mariannie, ale cóż, to on sam pierwszy do niej podszedł, odsłonił się, pokazał wszystkie swoje karty. To był chyba błąd, ale Alamar nie umiał postępować inaczej. Zawsze bronił biednych, słabych i podpuszczanych, a tej dziewczyny zrobiło mu się szczególnie żal. Nie miała żadnych szans w kontakcie z Prince’m, mogła  być tylko jego marionetką i była nią, przez całe dwa wcielenia.

- Przynajmniej odzyskała wolność, ale co z resztą?... takie piękne plany, zamiary, marzenia, tyle trudu, wysiłku…

 

Rozejrzał się. Panowały tu tylko dwa kolory – czarny i biały, bez odcieni, półcieni i szarości. Zawsze, wszędzie, w każdym pokoju, korytarzu zamku i na zewnątrz, w Kamiennej Pustyni i potem w górach – idealnie zrównoważone ze sobą, w równych proporcjach tylko te dwa kolory. Połowa bieli i połowa czerni.

Nawet w nocy, która zapadała nagle i niebo stawało się czarne – nawet w tej czarnej nocy przedmioty świeciły zimnym, białym światłem. Zmieniały się tylko kontury, pozornie zmieniały się też kształty.

Tylko czerń i biel.

Alamar wiedział, że zawsze po wielkiej klęsce przychodzi wielki sukces. Nie chciał tylko powtórzyć błędów. Postanowił odwiedzić świat Dwunastu Mędrców.

 

xxx

 

 

Teleporter wyrzucił go tam, gdzie chciał. Nie za daleko, ale i nie za blisko wioski Mędrców.

Alamar szedł, rozglądając się  po otaczającej go dżungli. Jakieś nieznane kwiaty zwisające z drzew, zapachy, dziwne odgłosy… Ścieżka była wąska, wydeptana stopami mędrców. Oprócz niego, Prince’a i tej trzeciej osoby, której nikt nie znał, nikt nie miał możliwości się tu znaleźć. Było to jedno z najbardziej tajnych, najgłębiej zakonspirowanych, ukrytych miejsc w całym znanym mu wszechświecie.

Wioska składała się z dwunastu szałasów i jednej Wielkiej Chaty, przed którą, na niewielkim placyku, płonęło ognisko.

Mędrcy przypominali jakichś prymitywnych Indian lub Papuasów. Prawie nadzy, przyozdobieni w jakieś pióra, koraliki, muszelki, wytatuowani w dziwne wzory…

- Wejdź, czekaliśmy na ciebie.

- Skąd wiedzieliście, że przyjdę?

- My wszystko wiemy, przecież dlatego tu jesteś.

- Jasne.

W wielkiej chacie, w panującym tu półmroku, jarzyły się linie.. Lekkie trzaski towarzyszyły ich wydostawaniu się z jednego miniteleportera i wchodzeniu w otwór drugiego.

Były złotobursztynowe, z ciemniejszymi i jaśniejszymi plamkami, proste lub poskręcane. Czasem coś się w nich zmieniało, jakaś plamka znikała lub pojawiała się.

Alamar niestety nie umiał ich czytać. Był tu zdany na dobrą wolę i uczciwość Mędrców.

Ci wpatrywali się w linie.

- Więc koniecznie chcesz ich wyzwolić?

….

- Z czy oni tego chcą?

…..

- Dobrze, już nic nie mówimy.

- Więc chyba to będzie… najlepszy, optymalny wariant… tak, to będzie paliwo, uniwersalny, darmowy napęd do wszystkich pojazdów, silników…

- Ceny baryłek ropy staną się zupełnie nieważne…

- Da się zrobić, czy nie?

Skupili się na liniach losu. Coś sobie wzajemnie pokazywali, komentowali…

Alamar siedział cierpliwie już godzinę i nic z tego nie rozumiał.

Wreszcie zwrócili się do niego.

- A skoczka masz?

- Nie mam.

I znowu następna godzina, potem druga.

Wreszcie skończyli i znowu zwrócili się do Alamara.

- Znasz Polskę?

- Taki kraj w Świecie Zewnętrznym.

- Zaraz, Adam Małysz i zespół Ich Troje!

- My też wiemy, co się dzieje na świecie, interesujemy się, patrzymy w tunele czasoprzestrzenne.

- Więc co tam jest w tym kraju – Alamar był już zmęczony, chciał wiedzieć konkretnie, co i jak.

- Tam mieszkają przyszli rodzice tego skoczka, który tego wszystkiego dokona. Ważne są geny. Takie, jakie są potrzebne, wynikną tylko z jednej kombinacji:

Mężczyzna – Marian Sierotek, lat 24

Kobieta – Andżelika Potaś, lat 20.

 

 

Marian Sierotek wybierał się jak zawsze w sobotę na dyskotekę. Czekał właśnie na kumpla w umówionym miejscu, przed Urzędem Gminy, kiedy podjechał ten samochód.

- Jak dasz dychę, to cię zawiozę do Włodowa, bo też tam jadę.

- Skąd wiedziałeś?

- Zawsze jak tam jadę, to kogoś zabieram, zwróci się za benzynę.

Po chwili rozmawiali już jak starzy znajomi. Droga prowadziła obok Dworu. Tam też szykowała się jakaś impreza – eleganckie auta, muzyka, zastawione stoły w ogrodzie.

- Ci to mają życie…

- Jak ktoś jest posłem, to tak ma.

Marek, bo tak miał na imię nowy znajomy, nieoczekiwanie skręcił na podjazd dla dworskich gości. Wjechali za bramę. Wysiedli. Marian cały czas czekał, aż ktoś się zorientuje, wyprosi ich, nakrzyczy, a tu nic. Obaj z Markiem szli teraz w stronę drewnianego parkietu do tańca i ustawionych dookoła stołów z jedzeniem i jakimiś butelkami. Nad parkietem tanecznym była estrada, na której jakiś zespół rozkładał sprzęt.

Zebrane tu towarzystwo było młode, nie było osób powyżej trzydziestki.

- To mój przyjaciel Marian – Marek zwrócił się do szczupłej blondynki.

- Sierotek jestem, Marian…znaczy Maryś…

- Sierotek Maryś… a gdzie krasnoludki?

- Do usług- Marek ukłonił się dziewczynie.

- A to moja przyjaciółka Andżelika…

- A gdzie inne krasnoludki?

- Znajdą się we właściwym czasie – Marek uśmiechnął się tajemniczo i odszedł gdzieś.

 

Zagrała muzyka i Marian tak jakoś odruchowo, bez zastanowienia poprosił dziewczynę do tańca. Na parkiecie byli całkiem sami. Jak długo może trwać pięć minut? Czasem to chwila, mgnienie, czasem cała wieczność. Gdy przestali grać, dziewczyna odwróciła się na chwilę i wtedy Marek pociągnął go za rękę.

 

-  To lecimy na tą dyskotekę?

Wyszli, wsiedli do samochodu i za chwilę już byli we Włodowie.

 

 

Pan poseł Henryk Potaś był zadowolony. Huczność, splendor i przepych 20-  tych urodzin  córki unaoczniły mu w pełni, jak ważną jest tu osobą. No bo tak – przyjęcie wyszło mu na jakieś sto osób, a prawie nic za to nie zapłacił. Żarcie za darmo od miejscowych, dekoracje, wszystko… tylko ten zespół drogi, musiał nawet zaliczkę wpłacić. Co prawda wpłacił tylko dwadzieścia tysięcy złotych, ale to też są pieniądze.

 A  jak mu się podlizują… wszyscy… burmistrz Włodowa, biznesmeni, nawet ksiądz…

No cóż, w końcu jest  baronem… tak to niedawno nazwali w gazecie.

Taaak… ale ten burmistrz głupi… myśli, że moja Andżelika wyjdzie za tego jego gamonia, Maksymiliana…

Andżelika będzie mieć męża… w Warszawie… i będą mieszkać na takim strzeżonym osiedlu, specjalnym, w apartamentowcu…

- Tak, załatwię, dopilnuję wszystkiego, macie to u mnie – wrócił do rzeczywistości i objął ramieniem burmistrza – a wiesz, czemu? Bo fajny chłop jesteś!

 

 

 

„Marek” wymknął się z dyskoteki. Znowu Światy Zewnętrzne, znowu ukrywanie się, kamuflaż, nieujawnianie własnych możliwości.

Może tylko trochę hipnozy, to zawsze się przydaje. Jeszcze ci dwoje – tępi, nierozgarnięci, nieciekawi. Alamar zaczął ściągać z twarzy maskę. Wymagało to odrobiny skupienia, łatwo mógł zniszczyć delikatny materiał.

Nazbierał trochę tych gadżetów na innym świecie zewnętrznym, w innej Galaktyce. Co oni tam teraz robią? Dwa tysiące lat to dużo, mogło się tam wiele zmienić.

Miał też autoreplikator.

- Dwunastu czy siedmiu krasnoludków? Chyba siedmiu… nieważne, idę spać.

 

 

Gdy się obudził, rzeczywistość zmierzała wielkimi krokami do gigantycznej porażki wszystkich jego planów. Bo tak:

Andżelika nawet nie zapamiętała swojego przygodnego tancerza, a sam Marian bał się nawet pomyśleć, z kim miał czelność zatańczyć. Obawiał się nawet, że przyjdzie po niego policja.

Alamar zaczął intensywnie myśleć. Uratuje ją z pożaru? – głupie, no i ktoś przypadkowy może ucierpieć

A może… zaczną gadać ze sobą przez Internet, potem spotkanie, miłość…

A może on ją ma napaść i zgwałcić?  - eee… nie, tak jest brzydko.

No to zacznijmy od tatusia!

 

 

Alamar włączył autoreplikator. Po chwili siedmiu identycznych mężczyzn wsiadło do siedmiu czarnych dobrych samochodów i udało się do starannie wybranych miejsc. Były to:

Jedna duża hurtownia

Jedno przedsiębiorstwo

Biuro burmistrza Włodowa

Biuro posła Potasia

Jego pokój w hotelu sejmowym

Jeszcze jedno przedsiębiorstwo

Biuro naprawdę ważnej osoby.

 

W tych wszystkich miejscach mężczyźni założyli podsłuch. Potem autoreplikator wyłączył się i na placu boju został jednoosobowo Alamar, w słuchawkach na uszach, przed ekranem czegoś, co przypominało komputer, ale było znacznie bardziej skomplikowane.

Po tygodniu wiedział już wszystko. Musiał tylko jeszcze sprawdzić, kto zechce usłyszeć o łapówkach, ustawianych przetargach, kupowaniu ustaw i różnych fajnych rozporządzeń, o handlowaniu informacjami, kumoterstwie, przekupstwie…

 

Prasa dowiedziała się pierwsza, potem ktoś tam, ktoś jeszcze, a potem ci, którzy naprawdę powinni byli o tym wcześniej wiedzieć.

 

Gdy już wyprowadzili wielce zdziwionego pana posła, w dworku zapadła grobowa cisza. Media gdzieś  tam huczały o sprawie, a tu było tak cicho. Andżelika zupełnie nie umiała sobie wyobrazić, co teraz będzie.

 

- A co z Sierotkiem? Dać mu wygrać w totka, albo w teleturnieju?

Albo jakoś zmobilizować?

- Koniec z tym, najprostsze rozwiązania są najlepsze.

Alamar dziarsko wsiadł do auta. Za chwilę obaj z Marianem mknęli do swojego przeznaczenia.

Ich przeznaczeniem był dwór, a przeznaczeniem Andżeliki było tej właśnie nocy zajść w ciążę. Tak jakoś się złożyło, rozmawiali, że nikt tu teraz nie przyjeżdża, nie odwiedza, nie pamięta, na urodzinach tańczyli, a przecież poznali się rok temu, nad morzem, nie, nie, to było w górach, tak, na dyskotece, ale w Warszawie.

 

Alamar wrócił do samochodu. Mógł teraz przez jakiś czas odpocząć, wrócić do Świata Wewnętrznego, albo jeszcze gdzieś.

 

Rano Andżelika jeszcze nie wiedziała, że gdzieś w środku jej ciała błyskawicznie mnożą się komórki, łączą się ze sobą ukryte geny, pełne cudownych, nowych możliwości. Jej partner też tego jeszcze nie wiedział, podobnie jak tego, że właśnie dopełniła się jego przyszłość.

Za parę miesięcy miało się okazać, że przezorny pan poseł przekazał małe co nieco swojemu bratu, na czarną godzinę. Teraz, gdy miało urodzić się dziecko, młodzi zostali jego wspólnikami w małej fabryczce produkującej pokarm dla rybek. Oboje nie pamiętali już chwili, gdy tańczyli sami na pustym parkiecie, połączeni przez demona.

 



Rozdział 4

Rozdział 4

 

Ogrodniczka

 

 

 

Była delikatna i krucha, ogrodem zajmowała się od zawsze. Wyglądała na jakieś dwadzieścia lat, ale w Świecie Wewnętrznym czas płynął inaczej i musiała tu być od lat co najmniej stu pięćdziesięciu. Ogród położony był za twierdzą,  duży i podobny do labiryntu. Na jego skraju miała mały domek, gdzie mieszkała. Dnie spędzała na swojej pracy. Coś przesadzała, podlewała, plewiła.

Nie rozmawiała z rezydentami. Krótko odpowiadała na zadane pytania, spuszczała oczy i prędko odchodziła.

Czasami ktoś ją w nocy odwiedzał. Starała się to ukrywać. W ciągu dnia nikomu nie okazywała zainteresowania, a rezydenci traktowali ją jak jeszcze jedną roślinkę w ogrodzie.

Berg nie wiedząc kiedy, zaczął ją obserwować. Kilka razy zagadywał o coś, w końcu zdenerwował się jej obojętnością.

Zebrał się na odwagę i ostrym tonem zwrócił jej uwagę, że krzewy całkiem już zarosły przestrzeń pod oknami na parterze.

Ogrodniczka skinęła głową i bez słowa zaczęła ścinać nadmiernie wyrośnięte gałęzie. Berg odwrócił się i wszedł do domu. Nie wiadomo czemu towarzyszyło mu przekonanie, że się ośmieszył.

 

Po skończonej pracy dokonała jeszcze paru drobnych zmian w innych częściach ogrodu. Tylko ona jedna wiedziała, że ogród był połączony ze Światem Zewnętrznym, że była to jakby jedna struktura.

Zmiana w układzie i wewnętrznej harmonii elementów ogrodu powodowała analogiczne zmiany na Ziemi. Gdzieś nad Pacyfikiem chmury gromadziły się już i wypiętrzały. Niedługo kilka małych wysp miało stać się tylko historią.

Ogrodniczkę to nie interesowało. Ci wszyscy ludzie, skoczkowie, rezydenci – nic ją nie obchodzili. Czekała na zmrok, bo wtedy odwiedzał ją Prince, a już ponad tydzień go nie było.

Gdzieś tam rozszalały tajfun zbierał już pierwsze ofiary. Skoczkowie przybywali zszokowani, nieraz mokrzy i drżący. Rezydenci wiedzieli, co mają robić. Mieli wprawę.

 

 

Prince nie wiedział, dlaczego zaczął ją odwiedzać. Czasem spacerował po ogrodzie, umawiał się tu z kimś, jeśli nie chciał oficjalnie odwiedzać twierdzy. Po jakimś czasie rzuciło mu się w oczy, że Ogrodniczka całkowicie go ignoruje. Nie, nie zmartwiło go to. Do jego licznych tytułów i uprawnień należało Absolutne Ogólnoświatowe Mistrzostwo w Uwodzeniu Kobiet. Był przecież, jak to niektórzy mówili, Szatanem, a Szatan to wiadomo… Nawet przyrodzenie ma kudłate i lodowato zimne.

Miewał przygody, haremy pełne niewolnic, wiedział o TYCH sprawach wszystko. Kiedy Tańczący wezwał go w te rejony wszechświata i dał mu misję, o której wiedzieli tylko oni dwaj, Prince ucieszył się.

- Koniec z tym wszystkim, cisza, spokój, praca, zdrowy tryb życia, tego mi potrzeba.

 

Ogrodniczka zaczęła go interesować od momentu kiedy wyczuł, że wcale nie jest kobietą. Nie, na zwykłe fizyczne współżycie chyba by się zgodziła, ciało miała zwyczajne, kobiece. Ale coś w niej było takiego…

Była doskonale obojętna, jak maszyna. Maszyna? To byłby pomysł. Ale do czego by służyła? Tylko do pracy w ogrodzie?

Seks też chyba nie był jej przeznaczeniem.

 

Tak więc Prince odwiedzał ją. Rozmawiali o rezydentach, o Światach Zewnętrznych, o sprawach dotyczących Alamara. Czasem nawet wydawało mu się, że przychodzi tu tylko po to, żeby zdobywać informacje o swoim przeciwniku. Zadawał więc jakieś pytania związane z Alamarem – Demonem Światła / taki miał oficjalny tytuł/, a potem przez kilka godzin gadali już zupełnie o czymś innym.

Nigdy żadne z nich nie mówiło o miłości, pożądaniu czy o swoich doświadczeniach w tej dziedzinie. Potem Prince wychodził. Nigdy nie umawiali się na następne spotkanie, ale przeważnie po tygodniu przychodził znowu. Nie wiedział, że oprócz niego Ogrodniczkę regularnie odwiedza ktoś jeszcze. Tym kimś był Alamar.

 

 

 

Alamar lubił tę cichą, nieśmiałą dziewczynę w wianku drobnych, niebieskich kwiatków, w długiej kwiecistej sukience i skórzanych sandałach. Przychodził do niej zmęczony i wyczerpany, po różnych ważnych misjach, po sukcesach i po porażkach. Opowiadał jej wszystko, to znaczy jemu samemu wydawało się, że potrafi utrzymać coś w tajemnicy – ale nie było tak. Ogrodniczka czytała w nim jak w otwartej księdze.

Był superbohaterem, pierwowzorem wszystkich opowieści o Robin Hoodzie, Supermanie,  Batmanie i innych podobnych.

Był legendą. Skoczkowie zabierali ze sobą w Światy Zewnętrzne pamięć o jego czynach i tam opisywali je na różne sposoby.

Miał sukcesy i porażki. Nie miał tylko kobiety. W Światach Zewnętrznych wszystko było takie kruche, tymczasowe, o wiele za krótkie. Tutaj zaś – no kto? Ta pracoholiczka Cyra? A może Adela? Nie, nie… tak naprawdę była tu tylko jedna kobieta – ogrodniczka.

Teraz też do niej dotarł. Patrzył, jak krząta się po prostej, drewnianej kuchni.

Mimo woli zaczął jej wszystko opowiadać. O Sierotku, o Andżelice, panu pośle, o tym, jakie dziecko narodzi się i gdzie, i tak dalej, i tak dalej…

Ogrodniczka słuchała.



Rozdział 5 – Franek i inni.

Rozdział 5 – Franek i inni.

 

Franek Sierotek wychowywał się sam. Był jedynakiem, synem jednego z najbogatszych miejscowych biznesmenów. Jego rodzina należała do ścisłej włodowskiej elity, jako współwłaściciel świetnie prosperującej wytwórni pokarmu dla rybek.

W szkole był przeciętny, jeśli nie liczyć jego naturalnej przynależności do wąskiej grupki tak zwanej złotej młodzieży tego niewielkiego miasteczka. Żaden nauczyciel na pewno by mu nie postawił niskiej oceny, ani nie ukarał. Rodzice też byli liberalni. Wiedzieli, że młodość musi się wyszumieć. Dawali pieniądze, chcieli nawet szesnastoletniemu chłopcu kupić pierwszy samochód.

Ojciec był człowiekiem dumnym i pewnym siebie. Często powtarzał, że o wszystko, co posiada, zdobył własną pracą /”…tymi rękami, synku, tymi rękami…”/

Teraz wstał od telewizora.

- Zbieraj się matka, czas jechać.

- Ale czy na raut można takie kolczy…

- Dość już, jedziemy – ojciec pociągnął za sobą matkę z stronę samochodu.

W ostatniej chwili odwrócił się do Franka i mrugnął porozumiewawczo.

- Nie rozrabiaj tu za bardzo i żeby gołe baby nie latały… wiesz… sąsiedzi… tysiąc starczy?

 

Franek wreszcie był sam. Cały weekend dla siebie. Włączył komputer. Miał maila z Edynburga i z Toronto. Zaczął przeglądać przesłane mu pliki. Potem włamał się do bazy danych NASA.

Po dwóch dniach powracający do domu rodzice zastali go śpiącego przed ekranem maszyny. Matka zaniepokoiła się na dobre. Wiedziała już teraz na pewno, na sto procent, że jej jedyny syn nie jest normalny.

 

 

xxx

 

 

Prince zastanawiał się, co robić. Interweniować? Posłać do niego dilera z narkotykami? Albo jakąś femme fatale?

Albo mały wypadek? Nie, takie metody były zabronione i poza tym nieeleganckie.

Dawno nie był u Mędrców.

Porozmawia, poradzi się. W końcu oni pierwsi znają linie losu. Wsiadł w teleporter, nawet nie zmieniwszy stroju – w eleganckim czarnym garniturze, z teczką, w ciemnych okularach. Za chwilę w takim właśnie stroju maszerował dziarsko przez dżunglę.

 

 

xxx

 

 

Franek wiedział, że zakończył się ważny etap jego życia i że teraz już wszystko będzie inaczej.

Włodowo – kilka domów przy rynku, dwie porządne ulice, trzy knajpy, stacja benzynowa i hipermarket. Jeszcze rzeka i wzgórze z wielkim drzewem na szczycie. No i noce przed komputerem. Ot tak sobie zaczął gadać z tym i owym, o muzyce, o sprzęcie, o różnych innych rzeczach. Potem rozmawiał już z całym światem. Gdzieś tam po różnych krajach rozsiani byli tacy kolesie, jak on, samotni z wyboru i bardzo, bardzo krytyczni wobec wszystkiego, co znali. Potem trafił na OAC. Dowiedział się wielu spraw, które dotąd tylko intuicyjnie przeczuwał.

A teraz to się wszystko skończyło. Został studentem pierwszego roku renomowanej uczelni ekonomiczno-bankowej. Cóż, rodzice nie daliby mu spokoju, gdyby się tu w końcu nie znalazł. Rozejrzał się po swoim  nowym mieszkaniu i zaczął rozpakowywać. Potem uruchomił przywieziony z domu komputer.

…password – Alamar

this is OAC database…

Wszystko było w porządku, mógł dalej pracować.

 

 

xxx

 

 

Mędrcy śmiali się jak wariaci. Prince siedział między nimi nieporuszony, w nieskazitelnie czarnym garniturze, z teczką i laptopem na kolanach.

Oni tymczasem to przykucali, to podnosili się, klepali po nagich udach, potrząsali kudłatymi głowami i naprawdę – zanosili się od śmiechu. Z urywanych fragmentów zdań, słów Prince zrozumiał w końcu, o co im chodzi. Miał w najbliższej przyszłości uprawiać seks, tylko partnerka miała być dość… nietypowa. To wszystko, co mędrcy wyczytali z linii, więcej nie było nic. Audiencja była skończona.

Prince był skonsternowany. Nie tego się spodziewał. Zdecydował się na powrót bezpośrednio w Świat Zewnętrzny, na Ziemię.

- Czas się brać do pracy.

 

 

xxx

 

 

Franek kolejny raz czytał pełny tekst manifestu OAC.

…ich cel jest zawsze i wszędzie jeden – zysk. Jest to cel ostateczny, sam w sobie… każdy środek jest dozwolony, aby go osiągnąć… kolosalny wyzysk… obniżanie kosztów pracy… rabunkowa gospodarka…”

Przerwał mu dzwonek u drzwi.. Jego współlokator wracał z imprezy razem ze swoim bratem Łukaszem. Cóż – sporo  przepili, jak zawsze. Samo wejście do klubu, potem drinki, no i ciuchy, wszystkie markowe.

Byli w tej dobrej sytuacji, że mogli sobie na wiele rzeczy pozwolić. Obaj studenci mieli bogatych rodziców, a Łukasz już pracował i nieźle zarabiał.

 

 

xxx

 

 

Prince prowadził systematyczne obserwacje całej trójki. Po jakimś czasie wyjechał, do kraju bardzo dalekiego i bogatego. Przechadzał się tam po marmurowych posadzkach, siadał na najwykwintniejszych kanapach, a co jadł! A co pił! A jakimi odrzutowcami podróżował! Był teraz bardzo bogatym lobbystą. Prowadził rozmowy o przeniesieniu kilku fabryk do któregoś z krajów Europy Wschodniej. Najlepszym rozwiązaniem okazało się usytuowanie nowego zakładu w Polsce, w miejscowości Włodowo. Wszystkie możliwe wskaźniki były tu optymalne, a Prince potrafił przekonywać.

Gdy już wszystko było podpisane, załatwione i dopięte, Prince zniknął. Za parę lat wróci i obejrzy rezultat, a na razie trochę odpocznie, zrelaksuje się. Ogrody wokół twierdzy były takie piękne…

 

 xxx

 

„…Twoim zadaniem jest przekonać go o bezcelowości tych działań, odwieść go od tego, a nie stosować prosty przymus. Ma się poddać z pełnym przekonaniem, że pobłądził…”

 

Prince obudził się. Tak, to mówił do niego Tańczący, we śnie, jak to się często działo. Był  wzruszony, tak bardzo kochał ten głos.

 



Rozdział 6 „Do pracy by się szło…”
 

Burmistrz Włodowa nie wierzył własnym oczom. Po raz któryś czytał pismo otrzymane nie przez pocztę, ale specjalnie dostarczone przez posłańca. Sam nadruk na kopercie wystarczyłby, aby ugięły się pod nim nogi. Teraz czytał… ‘…biorąc pod uwagę dokonaną przez Was analizę możliwości… infrastrukturę społeczną… pozyskania inwestora… istnieje możliwość otworzenia w Waszym mieście zakładu produkcyjnego firmy / tu nazwa, która wywołała drżenie rąk burmistrza i przyspieszone bicie serca/… skontaktować się w dniu… w urzędzie Marszałkowskim w… „

No tak, wysyłał ofertę inwestycyjną, jak zalecili na szkoleniu, na specjalnym formularzu, nawet z analizą SWOT. Pół urzędu miejskiego nad tym pracowało.

A teraz proszę!  Jak to czasem warto się postarać. To już jutro. Kierowca ma  być na ósmą.

- No, może  jeden mały drink nie zaszkodzi…

Nad Włodowem zapadał zmierzch.

 

Następnego dnia burmistrz był już w wielkim gabinecie wicewojewody. Dokumenty były przygotowane, trzeba było tylko złożyć podpis. Pokazano mu, gdzie ma podpisać i zrobił to.

Potem w samochodzie zaczął je czytać. Zakład miał powstać w ciągu pół roku. Zatrudnienie 500 osób, produkcja… zwolnienie od opłat i podatków… udostępnienie terenów… infrastruktura…  średnie wynagrodzenie w zakładzie wyniesie… / ale dużo, no to się będzie czym pochwalić/…  zakaz wstępu na teren zakładu osobom nie będącym pracownikami / no, to oczywiste/… zakaz tworzenia związków zawodowych  / a po co to komu?/ - ogólnie było super, o wszystkim pomyśleli.

 

Burmistrz jednak był lekko rozczarowany. Mogli go chociaż zapytać o coś, przecież miał przygotowane wszystko, napisane, nauczone na pamięć. Mogli go też poczęstować, zaprosić gdzieś. W końcu jest gospodarzem tego terenu.

Ale co tam, w końcu to jego zasługa, będzie się czym pochwalić wyborcom – to znaczy mieszkańcom miasta.

 

 

xxx

 

 

Dziewczyna była śliczna. W półmroku pubu wydawała się jeszcze ładniejsza. Tak, to jej ostatnie dni w mieście, potem wyjeżdża do Włodowa do pracy.

No oczywiście jako sekretarka – asystentka dyrektora. Tak, właśnie w tej firmie, naprawdę dobrze płacą. Potrafią docenić dobrego pracownika, takiego jak my – ty czy ja – młodego, dynamicznego, wykształconego.

Tu uśmiechnęła się do Franka tak pięknie, że nawet on, dotąd chłodny i krytyczny, był poruszony.

- Wiesz, ten jeden miesiąc moglibyśmy być tam razem. Przyjmują na takie krótkie, paromiesięczne staże, czy praktyki, a ty przy twoim kierunku studiów byłbyś w sam raz, podobno jesteś jednym z najlepszych na roku?

- Właściwie to czemu nie, i tak musiał zaliczyć coś w rodzaju takiej praktyki, a ta dziewczyna była  taka promienna, piękna…

 

No cóż, są przypadki, czy ich nie ma? W tej historii raczej nie. Dziewczyna po tej randce prędko się z kimś spotkała. Ten ktoś był w nieokreślonym wieku, bardzo przystojny i świetnie ubrany, a pod gęstymi, ciemnymi włosami miał parę małych, dyskretnych różków. Nosił  czarny, elegancko neseser, a w nim laptop. Na imię miał Prince.

 

 

xxx

 

 

Franek podszedł do bramy zakładu. Tłoczyli się tu ludzie w różnym wieku, bezrobotni nieraz już od dłuższego czasu włodowianie.

Przyjmowano do pracy.

Franek już miał przejść obok i skierować się do osobnego budynku zarządu, kiedy przyszło mu to do głowy.

- A czemu by nie? Przecież nasi siedzą w tym temacie od paru lat. Dokumentują, analizują dane. To będzie mój wkład.

Zawrócił i stanął w kolejce.

 

xxx

 

 

Był teraz młodszym pomocnikiem magazyniera zatrudnionym na dwutygodniową umowę wstępną. Wynagrodzenie najniższe możliwe. Czas pracy dziewięć godzin, to znaczy osiem plus godzinna przerwa na lunch.

Od razu wyjaśniono, że mile widziane będzie spędzenie tej dodatkowej godziny na pracy, ewentualnie z małą kanapką w ręce.

Nie wolno rozmawiać, odpoczywać ani palić papierosów. Po dwóch tygodniach najlepsi dostaną umowy o pracę na trzy miesiące.

Franek wziął się do roboty. Czyścił coś, przestawiał, przesuwał, ładował, zamiatał, i trwałoby to całe dwa tygodnie, gdyby nie przyszło wyzwolenie. Pewnego dnia zobaczył z daleka swoją znajomą – dziewczynę z pubu, od której wszystko się zaczęło. Nie patrząc na obowiązki poszedł za nią. Usłyszał, że nie pamięta, nie poznaje i niech wraca do obowiązków. Jeszcze tego samego dnia stracił pracę.

Uff… zanim napisał o tym raport do OAC, musiał przez parę dni porządnie odpocząć.

 

 

xxx

 

 

Prince był wściekły.

- Mam chyba pecha. Tak dobrze szło. Przecież cały ten zakład we Włodowie, ta fabryka, to wszystko miało być tylko po to, żeby tę jedną osobę, Franka Sierotka, jakoś ściągnąć, zwabić, przekonać. Franek miał tu przyjechać, dostać ładne biuro, miłe towarzystwo, pieniądze, no i prestiż, pozycję społeczną w swoim rodzinnym mieście. Potem by tu został, byłby głównym managerem i już by nie myślał o głupstwach. A tak?

Jeszcze się w tym wszystkim utwierdził. Fatalnie…

 

 

 

xxx

 

 

Franek już trzecią dobę siedział przy komputerze.

- Nie, to niemożliwe, zbyt proste. Ktoś by już na to wpadł.

Paliwa fascynowały go zawsze. Znał ich wszelkie rodzaje, skład chemiczny, właściwości, różne dodatki, zanieczyszczenia, jego wiedza znacznie przekroczyła już poziom amatorskiego zainteresowania.

A tu nagle taka niespodzianka – w strukturze chemicznej zwykłej benzyny znalazł TO – coś, na co wszyscy zawsze patrzyli, ale nikt nie zauważał.

Franek jeszcze raz sprawdził parę rzeczy, a potem zaczął wysyłać maile, do wszystkich swoich przyjaciół z OAC i do wielu, wielu innych.



Rozdział 7 „Znowu ogrodniczka”

 

 

Siedziała na marmurowym ołtarzu Tańczącego, z nogami zanurzonymi w fontannie. Było lato. W ogrodzie panowała cisza. Słońce było takie intensywne…  Wtedy, w tamtych czasach byłoby to trudne do zniesienia, co innego teraz. Teraz już wszystko jest inaczej. Nawet potrafi spokojnie patrzeć na Prince’a, rozmawiać z nim. Niby po dwóch tysiącach lat to normalne, wszystko się kiedyś kończy i przemija…

 

Pochodziła z planety Drux, też Świata Zewnętrznego, ale bardzo daleko stąd. Była kimś w rodzaju człowieka, to znaczy była biologicznie, bo na planecie Drux osobami ludzkimi były wyłącznie samce, to znaczy mężczyźni. Ludzie nawet nie rozmawiali z kobietami, służyły one do prostych prac i do rozmnażania. Większość dzieci płci żeńskiej zabijano zaraz po urodzeniu. Nie było stałych związków, zazdrości, miłości. Każda grupa miała swoje kobiety, których używała.

 

Pojawił się kiedyś, przez jakiś czas przebywał w zamku ludzi.  Jadąc gdzieś, zauważył ją przy pracy. Po chwili prowadzono ją za obrożę do namiotu, gdzie na nią czekał. Pamięta tę obrożę – gruba, szorstka i ciężka. Ohyda! W tym Świecie Zewnętrznym też mają podobne, no może nie aż tak, ale sama widziała, jak jakiś tutejszy samiec zakładał samicy coś podobnego na palec. Obróżka była mniejsza i błyszcząca, ale zawsze… skojarzenia były niemiłe.

 

Zaczął coś mówić, pozwolił się wykąpać, nakarmił, dał ubranie. Potem zabrał ją do swojej siedziby, na zupełnie inny świat, na inną planetę.

Był z nią tydzień. Potem odszedł, zostawiając zamek, ogrody, służbę / mechaniczną/ i całą planetę.

 

Czekała na niego latami, aż do starości. Rozmawiała z roślinami, chmurami, ze zwierzętami, poznała dokładnie całe swoje bajecznie piękne więzienie.

Kochała go. Sama była zdziwiona odkryciem czegoś takiego jak miłość do mężczyzny, nigdy wcześniej o tym nie słyszała.

 

Potem odeszła w Świat Wewnętrzny. Tu trafiła na ślad ukochanego. Powoli, mozolnie składała fakty. Nazywał się Prince, był demonem o wielkiej sile. Takich kochanek jak ona miał tysiące i przeważnie każdej zostawiał osobną planetę. Nigdy żadnej z nich nie kochał, kobiety były jego zabawkami.

Nie żeby był okrutny, żadnej nie bił, nie głodził… Każdą zostawiał śmiertelnie zakochaną, tęskniącą za nim do końca życia.

 

Szła jego tropem, po wielu latach wiedziała o nim bardzo wiele. Wypełniał jakieś misje, zadania, po każdym jego pobycie na którymś ze Światów Zewnętrznych pojawiał się tam chaos, wojna, przewrót, zniszczenie dawnego porządku. Z kimś to wszystko uzgadniał, gdzieś jeździł po instrukcje i pewnego razu przez przypadek / tak myślała/ udało jej się dostać tam razem z nim, jako ktoś w rodzaju pasażera na gapę.

 

Prince nie wiedział, że ma towarzyszkę podróży, nawet by jej chyba nie poznał. Opuścił swój podróżny moduł w świecie, w którym istniał tylko kolor i rytm. Były to pulsujące barwy, w rytm oszałamiającej, dziwnej, hipnotyzującej muzyki.

 

Demon z twarzą pełną łez, z głębokim wzruszeniem szeptał jakieś niezrozumiałe słowa, potem wycofał się powoli i znikł w kapsule podróżnej.

 

Została sama, oko w oko z potęgą, o jakiej nie śniła. Pulsujące kolory ułożyły się w kształt twarzy i głos gdzieś w głębi jej mózgu zapytał:

- Czego chcesz od niego i ode mnie?

Wiedziała, że ta siła wie o niej wszystko i że nie warto nic opowiadać i tłumaczyć. Tylko czego ona sama właściwie chce???

Żeby do niej wrócił? Na jak długo? Na zawsze? A co to znaczy? W Świecie Wewnętrznym słowo „zawsze” rozumiane było całkiem inaczej niż tam na dole.

Żeby ją kochał???

 

Wtedy zrozumiała, że chce jednego – przestać o nim myśleć, przestać go kochać, zapomnieć.

O to poprosiła.

 

Zanim odeszła, Tańczący zatrzymał ją jeszcze na chwilę.

- Jesteś tu nieprzypadkowo, wybrałem cię, tak jak kiedyś wybrałem Prince’a. Wiesz wszystko o roślinach, o ich wzajemnych powiązaniach, harmonii, współżyciu, rozumiesz ich dusze. Będziesz Strażnikiem Równowagi, tak jak Prince jest Twórcą Chaosu, a Alamar Światłem Nadziei. Teraz jesteś im równa rangą, masz prawo przebywać w Dualu – Świecie Czerni i Bieli. Możesz też mieszkać w Świecie Wewnętrznym, możesz opiekować się całym Światem Roślinnym i Zwierzęcym na wybranym Świecie Zewnętrznym.

I szczęśliwej drogi na Berulis!

 

Wszystko znikło.

 

Na Berulis było ciepło i parno. Rośliny były ogromne, miękkie i piękne. Poza nimi żywej duszy.

Wyczuwała obecność istoty rozumnej.

 

W nocy zrozumiała o wiele więcej. Gorące, twarde pnącza, miękko oplatały jej ciało, pieściły… Nie broniła się specjalnie, w końcu nie robiła tego od dobrych kilkuset lat i chyba miała prawo.

Potem zaczęli z nią rozmawiać. Byli cywilizacją roślinną, rodzajem zbiorowej roślinnej świadomości. Najwyższą wartością była tu harmonia, równowaga i spokojny, pewny wzrost. Rozumieli jej nienawiść do humanoidów, sami też nie przepadali za tą rasą.

 

Wyjaśnili jej jedno – że aby zniszczyć w sobie upartą i bezsensowną miłość do demona, będzie musiała sama zmienić się w roślinę. To trochę potrwa. Zmiany będą powolne, ale trwałe. Zmienią się narządy wewnętrzne, uczucia i myśli, ciało zewnętrznie nie musi się zmieniać. Przestanie jeść i pić, wodę będzie pobierać poprzez skórę, najlepiej skórę nóg. Pokarm będzie asymilować bezpośrednio z promieni słonecznych.

 

Nie wie, dlaczego nie wytrzymała tam do końca. Może tak naprawdę nie chciała stać się rośliną, a może gdzieś tak w głębi swojego półroślinnego serca ciągle miała nadzieję, że może kiedyś Prince…

Odeszła więc i przybyła tutaj, na humanoidalny Świat Wewnętrzny jako ogrodniczka. Jej ogród był miniaturą Świata Zewnętrznego zwanego Ziemią. Jej zadaniem było chronienie wewnętrznej harmonii tego ogrodu – świata, równowagi wszystkich ścierających się ze sobą elementów. Kochała te wszystkie stworzenia, rośliny, kochała nawet samą Ziemię. Nienawidziła ludzi.

 

Z zadumy wyrwał ją Alamar. Zbliżał się, radosny i piękny, z sukcesem wypisanym na twarzy.

- To ja może zrobię coś do jedzenia? – Ogrodniczka wyjęła nogi z fontanny i założyła sandały. Potem skierowała się w stronę swojego domku.

 

- Udało się, wszystko idzie dobrze, Franek jest lepszy, niż myślałem!

Alamar był dumny, że ma się czym pochwalić przed tą spokojną, nieśmiałą dziewczyną. Bardzo chciał jej zaimponować, a teraz wreszcie miał czym.

 

- A wczoraj w końcu to zrobił, dokonał tego, świat jest uratowany! – potrząsał nią – a kto mu pomógł, kto stworzył?

- A co mu się tak udało?

- Wynalazł uniwersalne paliwo, zamiast benzyny, ropy, tworzone z wody…/ tu zaczął skomplikowane wyjaśnienia techniczne/

 

Ogrodniczka słuchała go, jak zwykle bardzo uważnie.

 



Rozdział 8 „Muszkieterowie”.

 

 

Franek w końcu  zrozumiał wszystko. Dokonał przełomowego odkrycia, mniej więcej takiego jak kiedyś wynalezienie koła, albo czegoś podobnego.

Co dalej? Pójdzie do Urzędu Patentowego? Zbyt wiele sił zainteresowanych jest tym, aby jego wynalazek nigdy nie ujrzał światła dziennego – cały przemysł wydobywczy, ciężki, cała polityka, układ sił na świecie…

Wynalazek nie miałby żadnych szans, MUSIAŁBY gdzieś zniknąć – oby nie razem z wynalazcą.

Franek wiedział, że gdy popełni błąd, grozić mu będzie śmiertelne niebezpieczeństwo.

Został Internet, ale wtedy sprawy wymkną się spod kontroli, trudno będzie przewidzieć do końca wszystkie skutki tego, co się wtedy stanie. Naprawdę nie chciał być tym, który rozpęta trzecią wojnę światową.

 

Potrzebna jest czysta woda i ta substancja, wytwarzana  z tego, co mamy pod ręką codziennie, wystarczy je połączyć i jest benzyna. Można jeszcze coś dodać, czegoś więcej, czegoś mniej, zależnie od tego, jakie paliwo dokładnie jest nam potrzebne. Można też stworzyć ropę naftową, jak się chce, zależnie od kaprysu.

 

Na razie postanowił poeksperymentować, pobawić się no i upewnić, czy rzeczywiście się nie pomylił, czy to zawsze zadziała.

Na przedmieściu Włodowa, za starymi magazynami, w krzakach stała stara cysterna, zostawiona tam przez kogoś wiele lat temu, jeszcze w czasach komuny. Widniał na niej wielki napis „Uwaga – materiał łatwopalny”. Górny otwór zbiornika był otwarty, w środku szlam, błoto, śmieci.

Franek poświęcił cały dzień na oczyszczenie wnętrza cysterny i w końcu nalał czystej wody. Potem nasypał, co trzeba i poczekał kilka minut. Zapachniało benzyną.

- Ile by to mogło kosztować? – zaczął obliczać w myślach, gdy usłyszał kroki i odgłosy rozmowy.

 

Było ich dwóch. Zawsze gdy chcieli… odpocząć, przychodzili tu. Wyjęli butelkę, zapalili po papierosie. Rozsiedli się na trawie. Rozlali do plastikowych kubków. Wypili. Nie widzieli Franka.

Postanowił działać. Wyszedł zza gęstych krzaków.

- Ty, patrz na niego, a ty  ***** czego chcesz, ********* ci? – jeden z nich ruszył na Franka, a drugi wyrzucił niedopałek papierosa. Gdyby specjalnie celował w zawór cysterny, nigdy by nie trafił. Ale niestety, nie celował.

 

Huk był straszny, potem gryzący dym i zapach piekącego się mięsa. Franek w szoku dowlókł się do domu.

Czekał potem na jakieś wiadomości w prasie, telewizji, może na wizytę policjantów, ale nic się nie stało.

Ale co dalej? Franek wiedział, że dostał od losu  poważne ostrzeżenie. Usiadł za komputerem i wystukał namiary.

 

 

Było ich pięciu. Mieszkali w różnych krajach, na różnych kontynentach. Porozumiewali się ze sobą po angielsku, słuchali tej samej muzyki, nosili takie same ubrania, uprawiali te same sporty. Chcieli być wolni i to ich chyba łączyło najbardziej. Bali się systemu, pieniądza, wielkiego kapitału i skrzętnie skrywanych przed ludźmi tajemnic. Bali się tej wielkiej władzy, która swoimi cichymi mackami powoli ogarniała świat.

Wszyscy wstąpili do OAC – organizacji skupiającej takich jak oni, marzycieli i buntowników zakochanych we własnej wolności. Demonstrowali przeciw globalizacji gospodarki, pozywali do sądów wielkie korporacje przemysłowe, zdobywali tajne informacje i umieszczali je w Internecie, dostępne dla wszystkich.

Gdzieś tam dorywczo pracowali, uczyli się i godzinami ze sobą gadali. Kilka razy nawet się spotkali, ostatnio na takiej wielkiej demonstracji, potem razem uciekali przed policją. Fajnie było.

Jednym z nich był Franek, a drugim Ian.

 

 

Ian był poważnie zakłopotany, gdy do końca zrozumiał treść całej informacji od Franka. Bał się takiego momentu, choć wiedział podskórnie, że kiedyś nadejdzie.

Zawsze był najodważniejszy, najbardziej szarżował, podejmował się najtrudniejszych zadań. Traktował wszystko jak zabawę, dotychczas nic złego mu się nigdy nie stało, w szkole, w domu ani nigdzie. Dlatego się nie bał.

Pewnego razu złapała go policja. Po raz pierwszy Ian znalazł się w takim miejscu, w kajdankach i pod eskortą. Coś tam zażartował i zaraz dostał pałką. Przewrócił się i rozpłakał. Potem go przesłuchiwali, krzyczeli, straszyli. Całkiem stracił panowanie nad sobą, płakał, trząsł się, mówił wszystko, co wiedział, na każdy temat.

Potem złagodnieli i nawet usłyszał coś w rodzaju przeprosin. Grzecznie poprosili go, aby ich informował o wszystkich ciekawych rzeczach dziejących się w OAC. Gdy zaprotestował, pokazali mu nagranie – CAŁE przesłuchanie, razem ze łzami i prośbami. Któryś powiedział, że jego koledzy z OAC świetnie się przy tym ubawią.

Ian zgodził się na wszystko.

 

Potem co jakiś czas odwiedzał go jego nowy kolega, ciemnoskóry luzak w długich dredach, a Ian skrupulatnie mu się zwierzał.

Po jakimś czasie przyzwyczaił się do sytuacji, oswoił z nią, a nawet zobaczył plusy. Mógł teraz naprawdę być najodważniejszy ze wszystkich, realizować najbardziej szalone pomysły. Nic mu nie groziło, a te parę rozmów? Nie mówił nic wielkiego, nikomu nie szkodził, a nowy kolega był fajny. Może nawet  da się go  przerobić?

 

Teraz wiedział, że musi się określić, opowiedzieć za czymś lub przeciw czemuś, na poważnie. Nie, nic nie powie, to jest zbyt ważne.

- Tak, to on –  Ian otworzył drzwi.

Bud wszedł i opadł na kanapę.

- No, co jest tym razem, bo coś ostatnio mało rozmowny jesteś…

- Choćby w Internecie, co do ciebie przyszło?

Teraz właśnie miał powiedzieć, że nic i zrobić obojętną minę. Ale cóż, postąpił inaczej. Opowiedział wszystko, pokazał wszystkie szczegóły.

 

 

Teraz Bud miał problem. Informacje od tego gnoja były wprost niewiarygodne, rewelacyjne. Postanowił sprawdzić sam – na szklance wody. Zrobił co trzeba – zadziałało. Brat o mało co nie napił się benzyny.

Zaczął myśleć. A jakby tak po prostu – korzystać z tego do końca życia, w tajemnicy? Myślał całą noc. Rano poszedł do szefa po urlop, a potem  wyjechał spory kawałek od miasta.  Wzdłuż muru ciągnącego się wzdłuż drogi napisał sprayem wszystko, co było ważne. Potem podjechał na najbliższą stację benzynową i zaczął rozdawać ludziom w butelkach, pojemnikach, kanistrach, ile chcieli.

- A, jeszcze ten – przypomniało mu się i natychmiast wykonał jeden telefon. Jeszcze tego wieczoru Ian stał się ofiarą bandyckiego napadu. Nieprzytomny  trafił do szpitala, biedactwo.

 

 

Zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Ktoś pisał na murach „przepisy”, jak samemu wyprodukować sobie benzynę, ktoś rozdawał ją kierowcom, w końcu przepis trafił do Internetu i wtedy na dobre się  wszystko rozkręciło.

 



Rozdział 9 „Sąd boży”
 

 

Nieczęsto spotykali się w Dualu, który był ich naturalnym domem. Tu nigdy ze sobą nie walczyli, ale często spierali się ze sobą, dyskutowali, no i grali namiętnie w szachy.

Szachownica była skromna, nieduża. Każdy z graczy miał przed sobą jeszcze coś – puchar pełen ciężkiego, prawie czarnego wina.

- No to pionek na e4

- Tak samo na e5

- Konikiem na f3

- A mój na c6, a jak tam na dole?

- Zgodnie z planem, chłopcy już pracują… goniec na b5

- Pionek na d6, moi też pracują…

- Nie zagłuszą naszych, wszyscy już wiedzą

- Ale na giełdach spokój, wszyscy mają się dobrze, zyski rosną

- Jesteś pewny, kiedy ostatni raz patrzyłeś? Sprawdź może, a ja w tym czasie roszadę sobie zrobię…

- Skoczek na f6… o rany, aż takie bankructwo? Zaraz, a co robią nasi?

- Pioneczka na d4, a ta twoja agencja co tam działa?

- Już zadziałała, i to sporo.

- Pochwal się… i graj w końcu.

- Na d7 pionka, a nasi prowadzą całą kampanię.

- Hmmm…

- Wmawiają, że to nieprawda, że to terroryści chcą nas otruć, zabić i w ogóle,  i jeszcze coś ekstra – wlewają coś do wodociągów, żeby zmienić skład wody i żeby to nie działało…

- No i był już jeden ściśle tajny szczyt.

- Wszyscy byli, oprócz Chińczyków.

- Na kogoś to muszą zwalić, zrobić wojnę i odwrócić uwagę ludzi

- Rany, a tam już trzecie wielkie bankructwo… a takiej ceny ropy tam jeszcze nie było, prawie że darmo…

- Graj w końcu.

- Konika na c3,  na dole popatrz sobie na te demonstracje, na tytuły gazet, przecież teraz cała produkcja może być o wiele tańsza, a ceny jakoś nie spadły… Dlaczego chcieli wszyscy ukryć prawdę, że paliwo może być za darmo?

- Gońca na e7, a do ciebie mam pytanie: jaki jest cel tego wszystkiego, o co ci chodzi tym razem?

Alamar napił się wina, pomyślał i w końcu się odezwał.

- Bo ich nie lubię, tych wszystkich… bogaczy. Po co im tyle pieniędzy?

- Komunista… ale o ile pamiętam, z komunistami też wojowałeś…

- Nasyłałeś na mnie KGB… Ale ten ich komunizm miał się tak do moich ideałów, jak mniej więcej gwałt do miłości… Nie cierpię tych pasibrzuchów w wypasionych, tak jak oni sami, prywatnych odrzutowcach, a teraz jeszcze sobie globalizację wymyślili, cwaniaki…

- Kochasz za to tak zwanego prostego człowieka.

- No, można to tak ująć.

- Czyli tego, kto przez całe życie marzy, żeby być obrzydliwie bogatym kapitalistą?

- Prosty, zwykły, przeciętny i uczciwy, kochający bliskich…

- Wiesz co, mam pomysł… zostawmy już te szachy, i tak nie gramy, dopijmy wino…

Prince wyjaśnił wszystko dokładnie. Alamar kiwnął głową i za chwilę mknęli już ku Światom Zewnętrznym.

- Trzy próby?

- Trzy. Jak wygram, pozwolisz mi dokończyć moją „Akcję paliwo”. Jak przegram, pozwolę ci ją… hmmm… wyciszyć.

- Trzy próby?

- Tak.

 

 

xxx

 

 

John i Mary znali się od dzieciństwa i od zawsze się kochali. Byli jak dwie połówki czegoś, co jest wielkie, piękne i wspaniałe. Rozumieli się bez słów, wyczuwali swoje myśli. Teraz wyjechali za miasto, żeby się kochać.

Tamci dwaj podjechali sportowym, ekskluzywnym samochodem.. Poprosili Johna, żeby pokazał im drogę do miasta. Kiedy podszedł do wozu, jeden z nich otwarł beżową, skórzaną walizkę.. Było tego z kilka milionów. Używane, wysokie nominały, równiutko poukładane.

- Słuchaj, krótka rozmowa. To jest twoje, bierz. Tylko mała prośba – zostaw nas na chwilę samych z twoją koleżanką.

Prince miał minę jawnie obleśną. Sytuacja miała być jasna.

- Idź do sklepu po coś… i przyzwyczajaj się, że na wszystko cię stać, cały ten sklep sobie kupisz…

- Ale nie zrobicie jej nic?

- Nie, skąd, gdzie tam…

John porwał walizkę i nie oglądając się pobiegł w stronę sklepu.

Mary spokojnie podziwiała wschodzący Księżyc, nieświadoma niczego.

 

Nieznajomi wsiedli do auta i odjechali.

- Jeden zero dla mnie!

- No to teraz tych dwóch, tam w lesie…

 

 

xxx

 

 

Na całkiem innym kontynencie leśne pustkowie przemierzało dwóch myśliwych, Tsu Tang i Tsu Te. Byli nierozłączni jak bracia, zawsze razem pracowali, bawili się, no i mogli na siebie liczyć, w każdej sytuacji. Teraz szli przez las do chatki. Tam mieli jeszcze raz sprawdzić strzelby i zaraz wyruszyć w las. Jakieś parę jeleni, saren zawsze się przyda.

Weszli do chaty, a za chwilę rozległ się strzał, krzyk i przerażony Tsu Tang wybiegł na drogę. Gdy znalazł się przy głównej szosie, zobaczył tych dwóch. Obcokrajowcy, dobrze ubrani, samochód też niezły. Jeden z nich odezwał się. Mówił jak Chińczyk, w dodatku z miejscowym, charakterystycznym akcentem –

- Dokąd to?

- Lekarza, pogotowie, kolega postrzelił się, wypadek, szybko, zawieźcie mnie, wykrwawi się…

- No to jedziemy.

W samochodzie okazało się, że tamci mają gdzieś odebrać pieniądze, ale nie wiedzą który ma po nie iść, bo to trochę niebezpieczne. Zaczęli się spierać i nagle obaj spojrzeli na Tsu Tanga.

- Może ty byś… nikt cię nie zna…

- Daj spokój, dowieziemy go do miasta, do lekarza, sami to załatwimy, wiesz ile musielibyśmy mu dać?

Znowu zaczęli rozmawiać między sobą, ustalali jakieś szczegóły, nie zwracając uwagi na pasażera. Dojeżdżali do miasta.

- A ile by to było dla mnie?

- Sto tysięcy dolarów, przeliczając na juany… – ciemnowłosy wyciągnął kalkulator.

- A długo to potrwa?

- Ze dwie, trzy godziny, ale przecież tam ktoś ranny czeka…

- Aż tak ranny nie jest, poczeka, mogę wam pomóc!

 

Gdzieś w lesie, w całkiem innym miejscu czekała jasnobeżowa, skórzana walizeczka. Stała sobie w trawie, cała wypełniona tym, co najpiękniejsze – pieniędzmi. Zostawili z nią Tsu Tanga i odjechali, a żeby się do końca utrzymać w swojej roli, wzięli z niej przedtem mniej więcej połowę banknotów.

 

- A to  ****!

- Dwa do zera.

- Ale zróbmy trzecią próbę…

 

 

xxx

 

 

Trzecim „wybrańcem” był pan redaktor, w ważnej, prestiżowej gazecie. Zrobił wszystko, co trzeba, napisał jawne bzdury, podpisał się, zainkasował.

Alamar już nawet nie był zły. Miał dosyć. Postanowił zniknąć, na długi czas, gdzieś się zaszyć.

Prince nie cieszył się własnym triumfem. Poza tym… już od dłuższego czasu coś w nim dojrzewało, kształtowała się pewna poważna decyzja.

Po załatwieniu wszystkich pilnych spraw na Ziemi chciał już tylko odpocząć – w jednym, ściśle wybranym miejscu.

 



Rozdział 10 „Smok i tygrys”
 

Prince wrócił do Dualu. Pozbierał rozrzucona szachy, dopił wino i zamyślił się. Był samotny od zawsze. Kiedyś dawno temu spotkał Tańczącego i od tego czasu służył mu wiernie. Czasami jednak przyglądał się ludziom w Świecie Zewnętrznym oraz innym istotom na innych światach i widział, że czasami jakieś dwie z nich są zawsze razem, rozmawiają, pracują, walczą o coś, uprawiają seks…

No, co do samego seksu, to on sam miał bardzo bogate doświadczenie. Był bardzo przystojnym demonem, naprawdę. Szalały za nim wszystkie, żadna mu się dotąd nie oparła. Tak od trzech tysięcy lat /a dla demona to wiek średni, jak dla człowieka „czterdziestka”/ miał ich bardzo wiele. Nie pamiętał twarzy ani imion.

I co z tego?

Nic. Samotność.

Stały związek?

Hmmm…

 

 

xxx

 

 

Ogrodniczka usiadła na brzegu fontanny. Mgła wodna delikatnie chłodziła jej skórę. Materiał sukienki nasiąkał wodą i przyklejał się do ciała.

Potrzebowała ochłody, bo niestety modyfikacje genetyczne, jakim się poddała na Berulis, były niewystarczające. Dalej była zakochana. Jej ukochany nawet jej chyba nie pamiętał. Wiedziała, że była jedną z kilku tysięcy.

Teraz tu przychodzi, jakby nigdy nic i rozmawia o jakichś pierdołach na Świecie Zewnętrznym. Nawet nigdy nie wie, kiedy go znów zobaczy.

Tak ciężko być kobietą…

 

 

- Witaj, pięknie dziś wyglądasz – Prince stał w cieniu, oparty o drzewo.

Coraz trudnie mu przychodziło normalne rozpoczęcie rozmowy z tą dziewczyną. Nie wiedział też, co miałby zrobić, żeby jej się spodobać.  Kiedyś przychodziło mu to z łatwością, prawie automatycznie, a teraz, gdy naprawdę chciał się do kobiety zbliżyć, wszystko stawało się niezmiernie skomplikowane.

 

 

Skrępowani byli oboje. Ogrodniczka prawie żałowała teraz swoich decyzji z Berulis, no i w końcu biegała za tym facetem już ponad dwa tysiące lat. Teraz stali obok siebie w pustym ogrodzie i próbowali podjąć jakiś neutralny, bezpieczny temat.

Zaczął jej opowiadać o tej ostatniej sprawie z Alamarem, o tym, jak przy pomocy niedużej skórzanej walizeczki badali ludzkie serca i jak bardzo zapracowane są ostatnio wszystkie tajne agencje na Ziemi. Muszą przecież wszelkimi dostępnymi sposobami odkręcić to gigantyczne zamieszanie z darmowym, ogólnodostępnym paliwem, uciszyć jakoś tych zapaleńców z OAC, Franka…

 

- Wiesz, muszę ci coś powiedzieć, ja nie jestem taka, jak myślisz, ja jestem… rośliną….

 

Zbaraniał. Potem zaczął coś dukać, że to nic nie szkodzi, że jeszcze nigdy nie spotkał takiej… że  pierwszy raz w życiu…

Zrobił krok w jej stronę i nagle zrozumiał, że coś jest nie tak – BARDZO nie tak. Patrzyła z lodowatą mieszaniną pogardy i wściekłości…

 

- PIERWSZY RAZ W ŻYCIU!!! Nie znałeś mnie! Nie pamiętasz! A ja za tobą latam dwa tysiące lat!!! Dałam się zmodyfikować genetycznie, żeby o tobie zapomnieć, a ty mi gadasz, że pierwszy raz w życiu!!!

 

Robiło się naprawdę niedobrze. Nad ogrodem zerwał się ostry, zimny wiatr, pociemniało, wrażliwe rośliny zwijały listki, opadały płatki kwiatów.

 

Nad Ziemią, pośrodku oceanu rósł  huragan.  Powoli toczył się w stronę lądu. Gdzieś tam sunęła złowieszcza fala tsunami.

Dawno uśpiony wielki wulkan zaczął dymić.

 

- PIERWSZY RAZ W ŻYCIU!!! Tydzień ze mną byłeś, potem uciekłeś,  ja całe życie czekałam…

 

- To ja przepraszam, już tak nie zrobię…

- TY … TY…

- Ja się zmieniłem…

 

Szła teraz do niego powoli, zamachnęła się…

 

 

No i mieliśmy szczęście, wszyscy mieliśmy szczęście, bo w tym momencie potknęła się /albo on się potknął/ i znaleźli się w swoich objęciach.

 

 

Potem niebo się wypogodziło i podniosła się mgła, gęsta, ciepła i pachnąca kwiatami. Mądrzy Chińczycy wiedzieli już dawno, że tak jest zawsze, gdy Smok spotyka Tygrysa i gdy się kochają.

Kiedyś w końcu trzeba się zdecydować na stały związek…

 

A tymczasem na Ziemi Franek Sierotek w swoim ogromnym laboratorium był teraz sam. Właściwie to nie Franek a Frank i nie Sierotek, bo to naprawdę trudno wymówić przeciętnemu Amerykaninowi, ale jakoś inaczej, podobnie.

Był tu już od pół roku, najpierw na stypendium, potem dostał kilkuletni kontrakt, laboratoria, pieniądze…

Aktualnie pracował nad takim małym urządzeniem, wykrywaczem ilości pieniędzy, jakie ma faktycznie do dyspozycji jakaś konkretna, wybrana osoba.

Pierwsze rezultaty były całkiem ciekawe…

 

Pogasił światła, oddał strażnikom klucze i wyszedł. W pubie czekał na niego Bud, ten z dredami. Często się teraz spotykali.

Już mieli złożyć zamówienie, gdy barman podał im dwa drinki.

- To od pana Alamara, z pozdrowieniami…

 

Gdzieś przy wejściu mignęła charakterystyczna sylwetka…

 

KONIEC.

 

 

Koniec?

 Autor: Ewa Dyrszka
 Data publikacji: 2005-08-27
 Ocena redakcji:   
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 Uwaga -
Historia ma ciąg dalszy w utworze zatytuowanym "Arka", również dostępnym w tym serwisie.
Autor: Whitefire


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 185 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 185 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Można bez zbytniego polotu tak pisać, że trzeba by bardzo wiele polotu, aby to zrozumieć.

  - G. C. Lichtenberg
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.