Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Miasto Tytanów

W dawnych czasach, kiedy okolica wciąż była niebezpieczna i roiła się od zagrożeń, ludzkość nauczyła się osiedlać w miejscach wysoce niedostępnych. Na szczytach wzgórz, w otoczeniu rzek lub oceanów, tuż nad przepaścią, z przyjemnością adaptując środowisko do własnych potrzeb. W ten sposób powstała Iglica, warowne miasto z kamienia, które wyrosło w przeciągu kilku lat na szczycie wysuniętego ponad inne wzgórza. Ostro zakończone skały stały się dachami budynków, szerokie kamienie zaadaptowano na ściany, a okruchy skalne połączono z sobą w praktyczne chodniki. Nie było łatwo dotrzeć do tego miasta, co równocześnie czyniło je trudnym do zdobycia. Idealne miejsce na porządną twierdzę.

 

            Stary Gibbs wytoczył się z tawerny jako ostatni, otulając się mocniej połami przetartego płaszcza.

 - Pewnie, wykopujcie najlepszych klientów, jasne… - Burczał ze złością, ledwo podchmielony. Nie zdążył się upić, dzisiaj przyszedł z roboty trochę za późno. Była chłodna, jesienna noc, większość mieszkańców miasta już udała się na spoczynek przed kolejnym, pracowitym dniem. Gibbs splunął obficie na brukowany chodnik, zaklął sam do siebie i ruszył w kierunku bramy wejściowej. Gibbs był starym włóczęgą, znanym praktycznie w każdym mieście, za gorzałkę był w stanie zrobić, może nie wszystko, ale wiele – miał szerokie, lecz zręczne dłonie, zazwyczaj pozytywne nastawienie i to wystarczało, żeby zatrudnić go do sprzątania ulic, czy wynoszenia gruzu, osypującego się w dół po spiczastych dachach. Dzisiejszego dnia Gibbs pracował na murach, otaczających miasto i teraz udawał się w tamtą stronę, by zażyć odrobinę snu. Wartownicy przechadzali się po murach, obserwując czujnie okolicę, a żołnierze pilnujący bramy wejściowej spali, oparci o zimny kamień, przy świetle ognia. Gibbs potarł ręce i chuchnął w nie oparem z goblińskiego sikacza, robiło się coraz zimniej. Zaledwie podszedł do ogniska i usadowił się wygodnie na większym kamieniu, naciągając podarte rękawy płaszcza na dłonie, rozległ się przeciągły dźwięk trąb z murów. Oho, znaczyło, że ktoś zbliża się do bram. Biedni głupcy, pomyślał Gibbs, będą nocować pod bramą, bo władze miasta nie są tak głupie, by wpuszczać obcych o tej porze. Nie posiadał się ze zdziwienia, kiedy nagle jęknęły wielkie sprężyny i mechanizm został puszczony w ruch, a wielkie wrota zaczęły się otwierać. Był zaskoczony do tego stopnia, że podniósł się z najlepszego miejsca przy ognisku, by zobaczyć, kto wchodzi. Wartownicy nie wydawali się przejęci tą sytuacją, większość z nich po prostu spała, jakby nie działo się nic niezwykłego. Gibbs zbliżył się ostrożnie do bramy, już otwartej, z pokornie przygiętym do ziemi grzbietem. Może to zastępy wojska, wkraczają do miasta na zmianę warty, może to ktoś z rodziny królewskiej z nocną wizytą? Ale nie zobaczył bogato zdobionej karety, ani oddziału zbrojnych. Tylko wysoką, ciemną sylwetkę, odcinającą się czernią nawet od otaczającej ją nocy. Zbliżała się do nich, krok po kroku, jakby sama wspięła się te tysiące metrów pod górę. Gibbs nie mógł uwierzyć, że zrobiła to bez pomocy zwierząt pociągowych lub pojazdów. Z każdą sekundą jednak robiło mu się coraz zimniej, jakby wraz z nieznajomym do miasta wkraczała przedwczesna zima. To wtedy Gibbs zauważył, że postać nie maleje mu w oczach, mimo kolejnych kroków, zmniejszających dystans między nimi, wręcz przeciwnie. Na końcu traktu, prowadzącego do Iglicy, wyrosła nagle wielka, zakapturzona sylwetka, w powiewającej pelerynie. Gibbs chciał się odezwać, zwrócić do żołnierzy, że być może otwarcie bramy nie było dobrym pomysłem, ale nie był w stanie otworzyć ust. Prawie trzymetrowej wysokości osoba przekroczyła bramę wejściową do miasta, omiatając wystraszonego włóczęgę połą ciemnego płaszcza. Żołnierze na murach, którzy do tej pory byli przytomni, teraz osunęli się po zimnych ścianach na ziemię, ogniska przygasły. Gibbs czuł się sparaliżowany, nie mógł ruszyć żadną częścią ciała. Nieznajomy wszedł na dziedziniec, nie było słychać, jak stawiał kolejne kroki, a poruszał się wolno, spokojnie, jakby rozkoszował się widokiem surowych skał, wystających z bruku. Tak samo, z jakąś dziwną nostalgią podszedł do fontanny, ulokowanej pośrodku dziedzińca. Ostro zakończone kamienie, które obłupały się kiedyś z dachów budynków zebrano z ziemi i ustawiono w okrąg, montując pośrodku wodotryski. W czasie długich, letnich dni wyglądało to zjawiskowo, nocami zaś upiornie. Ale nieznajomy nie przestraszył się fontanny. Gibbs nabrał zimnego powietrza w płuca, prostując plecy. Mrowienie w nogach ustało, ruszył się z miejsca. I choć wydało mu się to głupie jak cholera, ruszył za nieznajomym, próbując wydobyć głos ze swojej ściśniętej niezrozumiałym strachem krtani.

 - Hej!...Hej, ty tam!

Jego wołania nie przyniosły pożądanych rezultatów. Ciemna sylwetka nadal rozglądała się po placu, podchodziła do najbliższych budynków, niemalże z czułością dotykała ścian.

 - Hej, zatrzymaj się!

Gibbs zazwyczaj miał gdzieś miasta, które odwiedzał, lecz w tym momencie poczuł, że jego obowiązkiem jest zatrzymać to natarcie, kimkolwiek był napastnik. Potykając się, pobiegł za nieznajomym i chwycił go za brzeg płaszcza.

 - Mówię do ciebie, ty…!

Gibbs miał mocny uchwyt i siłę w steranych pracą ramionach. Pociągnięciem nie tylko zatrzymał nieznajomego, ale również zsunął mu kaptur z głowy. W bladym świetle księżyca włosy intruza zalśniły czystym srebrem, aż Gibbsa zatkało. Przez chwilę wydawało mu się, że zaatakował kobietę, ale nigdy w życiu nie widział tak wielkiego człowieka. Czyżby był to…

 - Tytan…! – Wyszeptał do siebie Gibbs, nie wierząc własnym oczom. Właściciel srebrnych włosów uniósł głowę, nasłuchując, po czym szybkim, niezwykle szybkim ruchem obrócił się do włóczęgi i spojrzał mu prosto w twarz, z bliska, z bardzo bliska. Gibbs automatycznie zaczął się cofać, robił wszystko by się odsunąć, a marmurowo biała twarz nieznajomego nie chciała się odsunąć, wręcz się przysuwała. Gibbs zatrzymał się dopiero, kiedy poczuł za plecami zimno ściany i kropla potu spłynęła mu po grzbiecie nosa. Nie mógł oderwać wzroku od oczu przybysza, z ledwością przełykając ślinę. Mimo ludzkiej twarzy, ten ktoś…Nie był człowiekiem. Patrzył prosto na starego włóczęgę, lecz Gibbs nie był w stanie dostrzec swojego odbicia w migdałowych ślepiach intruza. Widział tam gwiazdy, jasne, świecące punkty, poruszające się szybko, jak pijane świetliki, widział rozszerzające się niebo, ciemne, choć nie czarne, głębokie, zdawało się go wsysać do środka. Gibbs nie mógł widzieć niczego innego, a napastnik wkrótce odsunął się, jakby nic się nie stało. Zostawił drżącego, przerażonego starszego mężczyznę przy fontannie, a sam ruszył przed siebie, krokiem turysty, zwiedzającego znajome okolice. Nim Gibbs zdołał się ruszyć, nieznajomy zatrzymał się i zrzucił płaszcz. W jego długiej, smukłej dłoni pojawiła się kula światła, niebieskiego, które zmieniło się w czerwone chwilę później. A potem wszystko znikło.

 

            Król podniósł się z tronu i zaczął nerwową przechadzkę wzdłuż linii podestu.

 - Nie rozumiem tego. – Powiedział powoli, a dwa rzędy żołnierzy w granatowej liberii zadrżało pod ścianami komnaty. Głos władcy napawał ich strachem, a ilekroć król się niepokoił, mówił głośniej i wyraźniej, z pretensją do całego świata.

 - Nie rozumiem! – Wrzasnął znów król, obracając się zamaszyście do klęczącego przed podestem mężczyzny w srebrnej zbroi. – Nie pojmuję, by cokolwiek na tym świecie było w stanie sprawić, że wielkie miasto warowne przestaje istnieć w przeciągu jednej nocy!

Przez chwilę było cicho. Nikt nie był w stanie odpowiedzieć królowi.

 - Kim jest ten człowiek, który złożył zeznanie? – Władca podparł się wyczekująco pod boki. Mężczyzna w zbroi uderzył się w pierś, pochylając głowę.

 - To stary włóczęga, znają go w większości miast warownych. Drobne roboty uliczne za gorzałkę.

 - Skąd wiadomo, że mówi prawdę?

 - Ciężko powiedzieć, żeby mówił cokolwiek. – Mężczyzna potarł ogoloną głowę w zakłopotaniu. – Znaleziono go poza murami miasta, w stanie kompletnego otępienia. Nie odniósł żadnych fizycznych obrażeń, ale długo nie był w stanie wypowiedzieć słowa. Poza tym, medycy twierdzą, że nic mu nie jest.

 - I wierzymy mu, ponieważ?... – Król znów zaczął swoją przechadzkę.

 - Ponieważ nie mamy innego wyjścia. Iglica dosłownie rozpadła się na drzazgi, przestała istnieć i nikt, poza tym starcem nie wie, dlaczego. Nawet deszcz kul ognistych najlepszych magów nie spowodowałby takiego spustoszenia.

 - Wysłałeś oddziały do oceny sytuacji?

 - Trzy. Trzy oddziały, mój panie. Dwa miesiące temu. – Zbroja zagrzechotała, kiedy mężczyzna podniósł się gwałtownie z klęczek. – Do tej pory nikt nie wrócił. Nie ma żadnych informacji.

Król zatrzymał się równie nagle.

 - Żadnych?...

 - Żadnych, mój panie.

Dowódca wojsk miał to prawo, by zamiast munduru nosić lśniącą zbroję. Ale od jakiegoś czasu ciążyła mu ona bardziej, niż sądził, że będzie.

 - Czy chcesz wysłać tam kolejny oddział, mój panie?

Żołnierze, strzegący komnaty wstrzymali oddechy. Król bywał czasami nie tyle okrutny, co niezwykle stanowczy.

 - Nie widzę takiej potrzeby – Władca w końcu spoczął na tronie pośrodku podestu. – Chciałbym jednak, żeby medykom udało się wyciągnąć coś więcej z tego świadka, niż zwykłe bajki.

Dowódca wojsk skłonił lekko głowę.

 - Zajmę się tym osobiście, mój panie.

Wychodził z sali tronowej, kiedy natknął się na jednego z medyków. Szybko spytał o stan jedynego świadka z Iglicy, a gdy dowiedział się, że wciąż nic nie wiadomo o szczegółach zniszczenia miasta, podjął decyzję.

 - Wyślijcie tam Rena.

 

            W tym samym czasie jedyny świadek wydarzeń w Iglicy był przetrzymywany w małej komnacie w lochach. Nie była to cela, ale nie miała żadnych zbędnych sprzętów, poza wąskim łożem i szafką na lampę. Stary, wychudły mężczyzna w podartym płaszczu kulił się w kącie kozetki, zasłaniając twarz sękatymi dłońmi. Skrzypnęły drzwi.

 - Pan Gibbs, czy tak?

Gibbs nawet nie drgnął. Kolejne przesłuchanie. Kolejne pytania, te same, co wcześniej, na które będzie posłusznie odpowiadał. Powie całą prawdę, a i tak zostanie nazwany starym wariatem, który za dużo wypił…

 - Przyniosłem panu coś do jedzenia – Rozległ się nasiąknięty współczuciem, męski głos. To skłoniło włóczęgę do odsunięcia dłoni od twarzy. Przed nim stał młody człowiek w fartuchu medyka, z tacą w dłoniach. Nie mógł mieć więcej niż trzydzieści lat.

 - Postawię to tutaj – Odezwał się znów medyk, stawiając tacę przy źródle światła. Gibbs musiał przełknąć ślinę, gdy doszedł go zapach gorącej zupy i chleba.

 - To wasza nowa metoda? – Wychrypiał, nim medyk zdążył się oddalić. – Król miłościwie nam panujący wymyślił sobie, że jeśli w końcu mnie nakarmi to powiem coś, co go zadowoli?

 - To żadna metoda. Po prostu jest pan głodny.

 - Skąd ten przypływ współczucia?

Mężczyzna w bordowym fartuchu obrócił się w stronę Gibbsa. Gęste, czarne włosy opadały mu na twarz, z pewnością utrudniając wizję – oczu prawie nie było widać.

 - Jestem zmęczony – Poskarżył się Gibbs, sięgając po miskę i kawałek chleba. – A król nie chce puścić mnie wolno.

 - Jesteś podejrzany o wysadzenie Iglicy w powietrze…

 - Nie jestem magiem, młody człowieku. Tylko starym pijakiem, który nie może wrócić do domu.

Gibbs wypełniał żołądek ciepłym posiłkiem, a medyk przyglądał mu się, wciąż tkwiąc przy drzwiach, nie mogąc się zdecydować, czy zostać czy wyjść. Po zaspokojeniu pierwszego głodu, włóczęga przerwał milczenie.

 - Czego oczekujesz, chłopcze? – Burknął, odkładając pustą już miskę. – Podziękowań? Cóż, dziękuję ci za jedzenie…

 - Chciałbym się dowiedzieć, co widziałeś w Iglicy – Przerwał mu medyk z błyskiem w oku. Gibbs roześmiał się chrapliwie, nieprzyjemnie.

 - Też chciałbyś nazwać mnie wariatem?

 - Nie, ja tylko… - Chłopak machnął rękoma, by po chwili wahania przysiąść na łóżku obok więźnia. – Słyszałem, że wspomniałeś coś o…o Tytanach?

 - Ciężko nazwać osobę, ni mężczyznę, ni kobietę inaczej, kiedy jej wzrost sięga trzech metrów…

 - Więc naprawdę widziałeś Tytana?

Niezły był ten medyk. Nawet jeśli ludzie króla podesłali go, żeby nakłonić Gibbsa do zwierzeń, włóczęga nie miał nic przeciwko temu. Przynajmniej starał się, żeby jego entuzjazm był szczery.

 - Nie wiem, co widziałem, chłopcze…Jak ci na imię?

 - Ren – Medyk odsunął włosy z twarzy.

 - Ren… - Gibbs skinął głową. – Ten….to coś weszło nocą do Iglicy, niepowstrzymane przez nikogo. Było…wielkie, gigantyczne, dwukrotnie większe niż normalny człowiek. Jak inaczej mógłbym to nazwać?

Ren nie przerywał opowieści, a po krótkiej przerwie włóczęga zaczął mówić dalej:

 - Weszło…ten Tytan. Wszedł do miasta bez problemu, wszyscy wartownicy padli, jakby ich uśpił, czy zabił, nie wiem…Wszedł i zaczął się rozglądać, a ja chciałem go powstrzymać, ale nie dałem rady. Sparaliżowało mnie. Nie mogłem się ruszyć.

 - Jak on wyglądał? – Wtrącił się Ren. Gibbs rozłożył ramiona.

 - Nie wiem, jak to nazwać. Ciało mężczyzny z twarzą kobiety, dziwaczne…złe. Miał dziwne oczy.

 - Co zrobił?

 - Właściwie głównie chodził. Jakby zwiedzał okolicę, znajome miejsce. A potem…

Gibbs urwał, obejmując się ramionami. Zrobiło mu się zimno, jak wtedy, tamtej nocy. Medyk siedział obok, nie naciskając. Porządnie wyuczony dzieciak.

 - Potem wszystko znikło. Użył magii, czy czegoś podobnego, sam nie wiem, taka kulka światła i….Wtedy miasto ożyło.

Głos starca stał się monotonny, pozbawiony nawet strachu. Ren odsunął się nieco.

 - Każdy budynek…każda ściana…nawet ta cholerna, nikomu nie potrzebna fontanna…Zupełnie jakby nagle ożyły i zdecydowały się odejść – Gibbs skulił się w kącie pryczy, obejmując kolana ramionami. – Wszyscy zginęli. A ja tylko…

Ren zdecydował się odetchnąć. Po szklistych oczach włóczęgi zrozumiał, że starzec już nic więcej nie powie.

 

            Następnego dnia promienie wschodzącego słońca oświetliły skalisty trakt, po którym poruszał się samotny wędrowiec. Ren opuścił siedzibę medyków, nikogo nie informując o swojej decyzji, pozostawiwszy jedynie krótki list, by go nie szukano. Osiodłał konia jednego z żołnierzy i ruszył galopem w kierunku Iglicy, kiedy jednak po tygodniu jazdy sylwetka nagiego szczytu wychynęła zza drzew, koń stanął dęba i nie chciał dalej iść. Ren przywiązał go do drzewa, w pobliżu rzadkich już traw i rozpoczął samotną wspinaczkę w stronę wzgórza. Cały dzień zajęło mu dotarcie na szczyt i każdy krok stawiany pod górę sprawiał, że medyk poważnie zastanawiał się, czy nie wrócić. Nawet nie wziął ze sobą broni, nie miał pojęcia, co właściwie zobaczy tam, pośród ruin, jeśli cokolwiek zostało. Odkąd tylko Gibbs wspomniał Tytana, medyk poczuł się zobligowany do własnoręcznego zbadania sprawy. Wymarłe istoty fascynowały go od dawna, jako dziecko szukał wróżek pośród migoczących latem świetlików, zaglądał pod każdy most w poszukiwaniu trolli. Tytani wyginęli lata przed kolonizacją gór, od lat nikt nie widział postaci wyższej niż metr osiemdziesiąt. Ren przełknął ślinę, śledząc wzrokiem koło słońca, wtaczające się za zasłonę górskiego łańcucha. I choć był zmęczony całodziennym marszem, przyspieszył, nie chcąc znaleźć się w Iglicy po zmroku. Rosnące w oczach, spiczaste wierzchołki nagich skał, jak fragmenty ciała, wypchnięte od wewnątrz nie nastrajały optymistycznie. Pamiętając plotki innych medyków o dwóch ciężkozbrojnych oddziałach, które dotarły do miasta i nigdy nie wróciły, Ren dopadł najbliższej, dziwnie płaskiej skały i ostrożnie wychylił się zza niej, wypatrując niebezpieczeństwa. Gibbs miał rację, miasto zniknęło, zniknęło całkowicie, jedyne co po nim zostało to wypchnięte ku górze jak zęby skały i wielka dziura, wydrążona w skale, głęboka i ziejąca ciemnością, jak po silnej eksplozji. Ren ledwo widział spomiędzy włosów, a mrok nocy nie pomagał w ocenie sytuacji. Nie widząc i nie wyczuwając nikogo w okolicy, medyk wysunął się nieco z ukrycia i, pochylając grzbiet, podbiegł do krawędzi dziury. Była tak gładka, że poślizgnął się i z trudem utrzymał równowagę, by nie spaść. Zauważył jednak coś dziwnego, kiedy padł na brzuch, wbijając paznokcie w skałę, by przestać się zsuwać. Głęboko w ciemności zauważył migoczące blade światełko, niczym gwiazdę na niebie. Zmarszczył brwi, mrugając, bo nie był pewien, czy dobrze widzi. Ale światełko nie zniknęło, wręcz przeciwnie, świeciło trochę mocniej. Ren westchnął, nadal czując się zagrożony. Jeżeli tajemnica Tytanów leżała na dnie tego leja w skale, nie pozostawało mu nic innego jak dostać się na dół.

 - Jakoś – Wymruczał do siebie Ren, oceniając odległość. Po chwili wahania wziął kawałek odłupanej skały i rzucił ją na dno, nadstawiając ucha. Mijały minuty, a kamień wciąż nie odpowiadał. Nie wyglądało to najlepiej dla nie znającego się na górskich wspinaczkach medyka. Ren podniósł się, nie czekając dłużej na odległy stukot. Sięgnął do torby, wyciągając z niej zwój mocnej liny i rozejrzał się za czymś, wystarczająco stabilnym, by utrzymało jego ciężar podczas jazdy w dół. Skała, za którą się chował, była zbyt szeroka i znajdowała się zbyt daleko od otworu. Ren przeliczył długość liny na odległość od dziury i zdecydował się na powierzenie swojego ciężaru skalnej iglicy o węższym obwodzie, praktycznie wyrastającą z gładkiego brzegu otworu.

 - Powinno wystarczyć.

Medyk przewiązał płaską skałę sznurem, pociągnął kilka razy, by sprawdzić jej wytrzymałość i zdecydował, że nie jest najgorzej. Z rosnącym poczuciem zagrożenia okręcił się liną w pasie i zbliżył do krawędzi dziury, przełykając nerwowo ślinę. Wszystko w jego głowie krzyczało, że to najgłupszy plan na świecie, ale Ren był zdecydowany. Jeżeli w tym miejscu znajduje się jakaś odpowiedź, wskazówka, to znajdzie ją na dnie krateru. Nabrał powietrza w płuca, jak przed skokiem do wody i zaczął wolno opuszczać się w dół. I wtedy skała podtrzymująca złamała się w miejscu wiązania i medyk runął w dół.

 

            Ren obudził się nagle, jakby ktoś krzyknął mu do ucha. Przez krótką chwilę myślał, że cała ta historia z wyprawą do Iglicy i upadkiem to tylko sen, spowodowany przemęczeniem. Kiedy jednak spróbował się podnieść, jego ciało odmówiło posłuszeństwa. Musiał poczekać chwilę, zanim zdołał obrócić głowę na bok i rozejrzeć się. Znajdował się w obszernym pomieszczeniu, czymś na kształt skalnej groty lub jaskini. Pochodnia, przymocowana na ścianie w zasięgu jego wzroku rozświetlała mrok dziwnie zimnym światłem. Nim wstał, Ren zdążył się zorientować, że nie jest sam w tej jamie. Kiedy ból w końcu minął, medyk podniósł się, najpierw na kolana, a potem na nogi, żeby ocenić sytuację. Znajdował się na dnie olbrzymiego krateru, nieznana siła, większa niż moc jakiegokolwiek zaklęcia sprawiła, że podłoże było całkowicie płaskie, a ściany równo pionowe na okręgu i niezwykle gładkie. Ren dotknął fragmentu skał, tak oszlifowanych, że praktycznie się w nich odbijał. Ale wtedy zorientował się, że nie jest na dole sam. Nie miał pojęcia, skąd na dnie krateru wzięła się pochodnia, ale skorzystał z okazji. Trzymając ją w ręku ruszył w kierunku środka pieczary, zastanawiając się jakim cudem właściwie przeżył upadek z takiej wysokości. Kiedy zadarł głowę, szukając obrazu nocnego nieba, nie zobaczył nic poza wszechogarniającą ciemnością. Zupełnie jakby świat na górze przestał istnieć. Ren zatrzymał się gwałtownie, wyciągając przed siebie pochodnię w obronnym geście. W centrum krateru znajdowało się coś w rodzaju podwyższenia z wysokim, rzeźbionym tronem, podobnym do tronu króla. A na nim ktoś siedział.

 - Tytan! – Sapnął Ren, na chwilę zapominając o własnym bezpieczeństwie. Poderwał się do biegu, zmniejszając swój dystans do siedziska i zatrzymał się dopiero wtedy, gdy uświadomił sobie lekkomyślność swoich akcji. Zarówno kamienny tron, jak i postać na nim siedząca, byli zdecydowanie więksi niż ogół ludzkiej populacji. Ren wolnym ruchem uniósł pochodnię, by oświetlić więcej niż tylko kamienny próg. Z jego gardła wydobył się jęk zachwytu, kiedy białe płomienie oświetliły smukłą sylwetkę, spoczywającą na kamieniach. Tytan miał rzeczywiście niezwykle kobiecą twarz, długie, srebrzyste w świetle pochodni włosy opadały na nią, zakrywając nieznacznie oczy, osłonięte powiekami o długich rzęsach i zaciśnięte usta o pięknym kształcie. Ren zaczął podchodzić bliżej, oczarowany tym widokiem, ale coś nagle chrupnęło, przypominając mu o swoim położeniu. Chrupnięcie rozległo się znowu, obrzydliwe, brzmiało jak łamanie kości i powieki Tytana drgnęły. Ren w panice rzucił się do tyłu, lecz zahaczył o brzeg swego płaszcza i upadł, niezdolny do ucieczki.

 - Tym razem nasłali na mnie ludzkiego chłopca… - Głos Tytana wypełnił cały krater, mimo że ledwo poruszał ustami. Przez mglistą warstwę szoku Ren zauważył, że lewa strona ciała istoty nie nadąża za prawą, a lewe oko pozostaje zamknięte. Podniósł się szybko.

 - Nie mam na to siły – Kontynuował Tytan, a w jego metalicznym głosie dało się słyszeć zmęczenie. Ren odważył się podnieść ramię z pochodnią, okrążając kamienny tron: blade światło oblało wielką postać, wydobywając z cienia skalną łuskę, obrastającą połowę męskiego ciała. Tytan dosłownie wtapiał się w swoje siedzisko, z każdą minutą głębiej. Chrupnęło, kiedy powieka jego lewego oka pokryła się kamieniem. Ren zadrżał.

  - Czy ty… - Po raz pierwszy wydobył z siebie głos. – Czy ty jesteś…Tytanem?

Odpowiedziała mu cisza. Rzekomy Tytan przyglądał się medykowi szarym, dziwnie bezbarwnym okiem, wciąż w tej samej pozycji, z rękoma na poręczach. Ren wątpił, by istota była w stanie się poruszyć. Nadal jednak czuł się zagrożony.

 - Co się stało? – Zapytał cicho, podchodząc bliżej, wciąż trzymając pochodnię w charakterze tarczy. – Dlaczego…Dlaczego zniszczyłeś Iglicę?!

 - Iglicę?

 - Miasto warowne! Które było w tym właśnie miejscu, zanim… - Ren przestał gestykulować, zastanawiając się nad wyborem właściwiego słowa. – je wysadziłeś! Znaczy, wysadziłaś! Znaczy…

 - Koło się zamknęło – Oznajmił Tytan beznamiętnie. – Nic na to nie poradzisz.

 - Jakie koło?!

Skóra Tytana z wolna pokrywała się zimną szarością. Ren nie mógł być całkowicie wściekły, dostrzegając fale bólu, wstrząsające ciałem istoty. Płomień pochodni zadrżał.

 - Ludzie żyją krótko – Powiedział powoli Tytan, zaciskając usta. – Ich życie nie ma większego znaczenia.

 - Nie masz prawa tak twierdzić! – Ren poczuł powracającą złość. – Wy nie istniejecie! Wymarliście tysiące lat temu!

 - Wszystko, co ukrywa się przed ludzkim wzrokiem uznawane jest za wymarłe lub nieistniejące – Odpowiedział natychmiast Tytan, prawie zagłuszony przez hałas pokrywających go kamieni.

 - Ukrywa się? – Ren był zdumiony. – To znaczy…Tytani nadal istnieją? Tutaj? To bzdura, nie widziano ich w górach… - Urwał nagle. Tytan znów otworzył oko, uśmiechając się prawym kącikiem warg.

 - Ludzie wspinają się na szczyty, by je zdobyć – Rzekł spokojnie. – Ludzie ujarzmiają tereny, które uznają za przydatne. Miejsca narodzin, miejsca pochówku…To nie ma dla nich znaczenia.

Ren opuścił ramiona. Tytan spróbował podnieść głowę, ale kamienna skorupa mocno trzymała jego kark w miejscu.

 - Narodziłem się tu – Powiedział cicho. – Jako myśl, idea, lata przed przybyciem ludzi. A ze mną inni, podobni do mnie. I żyliśmy. A potem… - Głos Tytana stawał się coraz mniej zrozumiały. Ren podszedł jeszcze bliżej.

 - Ukryliście się, tak? Przed ludźmi? – Niewiele z tego rozumiał. – Ale po co niszczyć miasto?

 - Koło się zamknęło – Powtórzył Tytan głosem pełnym bólu. Kamienie z wolna pokrywały mu usta. – Ci, co zostali uwolnieni, odeszli, ci zaś, co schwytani…

Chrupnęło ohydnie i skalny odłamek osiadł na płaskiej piersi istoty. Ren odsunął się, kiedy wątłym, trzymetrowym ciałem wstrząsnęła salwa chrapliwego kaszlu; Tytan z trudem łapał oddech. Ren rzucił się do tyłu, wystraszony, płaszczem gasząc pochodnię. Krater, teraz ciemny, wypełnił się chrypliwym, metalicznym śmiechem.

 - Cierpię. A moje cierpienie przekute zostanie na kamień. Tytani się obudzili.

Lśniące, wyszlifowane do gładkości ściany zadrżały, z ciemności nad ich głowami zaczęły sypać się okruchy skał. Ren rozejrzał się w panice. Chrupnęło w ciemnościach.

 - I nic na to nie poradzicie.

 

            Od wydarzeń, związanych z warownym miastem na szczycie wzgórza, minęło kilka lat. Dwa oddziały i jeden medyk zaginęli bez śladu i nikt ich więcej nie widział. Gdy dowódca wojsk z całą armią pojawił się na terenie dawnej Iglicy, napotkali tylko czysty, praktycznie płaski wierzchołek. Ludzie nie mieli dość odwagi, by ponownie pokryć go budynkami i wzgórze zostało zapomniane z czasem. Historia o przybyciu Tytana zmieniła się w legendę i obiegła wszystkie miasta, ale większość mieszkańców wyśmiewała i nie wierzyła jej treści. Któregoś spokojnego, letniego wieczora Gibbs oderwał się od murów miejskich i wolnym krokiem ruszył w kierunku bramy wyjściowej. Jego sytuacja nie zmieniła się ani trochę, wciąż żył na ulicy, pracując za grosze. Po kilku latach nazywania go wędrownym wariatem, Gibbs miał tego dosyć i zdecydował się porzucić miejskie życie. Bez słowa minął wartowników, podrzucił na ramieniu tobołek z żywnością i przecisnął się przez szczelinę właśnie zamykanej na noc bramy. Ostatnim spojrzeniem pożegnał płonące na murach ognie, po czym obrócił się w kierunku ciemniejącej drogi w nieznane. Spojrzał i zamarł, nie będąc w stanie postawić choćby kroku. Ktoś nadchodził z przeciwnej strony, ktoś wychodził z lasu. I gdy wynurzył się spomiędzy drzew, w płaszczu ciemniejszym od nadchodzącej nocy, Gibbs zauważył, że ma co najmniej trzy metry wzrostu.

 Autor: velveten
 Data publikacji: 2013-08-19
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 Świetne *-*
Jestem pod wrażeniem. To jest niesamowite! Wspaniała treść napisana świetnym językiem, bogate słownictwo... Po prostu cudowne ^^
Autor: Lee Data: 20:36 25.08.13
 Rewelacja !
Znakomite, świetnie się czyta i aż szkoda że tak szybko się kończy .
Autor: kero Data: 17:16 13.10.13
 Rzecz o przebudzeniu tytanów.
Nie jest najgorzej, aczkolwiek lepiej też by być mogło. Dość przyjemny język, jest jakiś pomysł (aczkolwiek bardzo uproszczony). Gorzej z kontrolą akapitów, jest parę niezbyt trafnych wyrażeń w stylu "Gibbs zauważył, że postać nie maleje mu w oczach, mimo kolejnych kroków, zmniejszających dystans między nimi, wręcz przeciwnie." - co jak co ale perspektywa raczej pomniejsza w oddali, a powiększa w bliży; tak więc chociaż wiem 'co autor miał na myśli', to wyszło nieco niezręcznie. Poza tym brakowało mi głównego bohatera. No niby ten Gibbs jest, ale tylko na początku i na końcu... Jest tu co poprawiać.
Autor: Whitefire Data: 23:38 6.02.14


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 392 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 392 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Trzymaj się tematu, słowa podążą za nim.

  - Katon Starszy
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.