Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Bez nienawiści

 

BEZ NIENAWIŚCI

 

— Jeszcze raz to samo — ciemnowłosy mężczyzna pstryknięciem palców zwrócił uwagę karczmarza na stół przed sobą, gdzie pusta butelka turlając się dążyła do towarzystwa sobie podobnych dwóch innych opróżnionych flasz.

Karczmarz łypnął w stronę gościa, ale zaraz uciekł wzrokiem od tej strasznej twarzy zniekształconej przez długą, paskudną bliznę półkoliście biegnącą od kącika ust, przez cały policzek, aż do ucha. Mężczyzna, któremu rozpuszczone czarne włosy, niczym krucze pióra, opadały na głownie dwóch mieczy zza ramion wystających, siedział niewzruszony. Karczmarz splunął siarczyście pod nogi przerywając wycieranie kufle o swój wątpliwej czystości fartuch. Interes tylko traci na takowych przybyszach, którzy odstraszają zwykłą klientelę.

W izbie było dość tłoczno pomimo to nikt jakoś nie kwapił się do siedzenia w towarzystwie tego dziwnego gościa. Miejscowi, wozacy i zdrożeni podróżni woleli raczej tłoczyć się przy innych stołach, czy na wąskich ławach pod ścianami niż zasiąść w komforcie przy nieznajomym. Kiedy wszedł do gospody i zasiadł na ławie, siedzący dotąd przy tym samym stole klienci delektujący się rozkoszami mis i dzbanów w pośpiechu powychodzili lub podosiadali się do innych stołów. Zwykły gwar przycichł i atmosfera zauważalnie się pogorszyła. Pomimo, iż gość zamówił misę gorącego szarego barszczu i talerz mięsiwa z kluskami nie ruszył strawy, tylko raz za razem przechylał kubek starając się na jego dnie znaleźć sobie tylko znajome wyjaśnienia.

Karczmarz postawił przed Eskelem kolejną flaszkę gorzałki. Sądząc po braku pieczęci akcyzowej czopowego pochodziła ona nie z legalnej gorzelni, a raczej ze szmuglowanych przez granicę kontyngentów, lub z rodzimej produkcji ukrytej w piwniczce bimbrowni.

Eskel odkorkował butelkę i pociągnął łyk trunku nie wypluwając korka. Zdecydowanie był to wyrób piwniczny. Gryzący smak alkoholu miłym ciepłem rozszedł się po gardle i żołądku. Wiedźmin przymknął oczy.

Legalna czy nie, ważne, że pali i pomaga zapomnieć.

— My tu nie lubim, ten tego, takich — z rozmyślań wyrwał go głos karczmarza — co to łacno zgryzoty chcą topić grosza przy duszy nie posiadawszy.

Źrenice Eskela mimowolnie zwęziły się do pionowych kresek. Przemówił jednak spokojnie.

— Przecież zapłaciłem ci za wieczerzę i trunek.

Karczmarz nerwowo wycierał swoje wielkie czerwone dłonie o fartuch na brzuchu. Jego uwadze nie uszły pionowe źrenice przecinające srebrnoszare tęczówki obcego.

— Nie srożcież się Pane, ten tego, alem zoczył, żeście z samego dna mieszka monety dobyli i że pusty już musi być bo bez brzęku upadł, ten tego. Wojna, ten tego, zakończona, ale czasy wcale pewne są. Człeku, czy za przeproszeniem wszemości elfu jednaka skorość żelazo ili bełt struty dla grabieży, czy też zwykłej krotochwili zasadzić. Rozsmakowały się wsze nacyje w juchy przelewaniu. Łotra od ludzia prawego nijak odróżnić. Baczcie więc Pane elf zwady a tumultu jakowego nie czynić i należność bez ohyby uiszczać. Jakom rzekł, ten tego, czasy teraz odmienne, sroższe wiele niźli, ten tego, przed bataliami.

Eskel uśmiechnął się smutno, przez co blizna uwidoczniła się znacznie. Jakże nisko musiał upaść świat skoro ludzie elfa od wiedźmina rozróżnić nie potrafią i obu tak samo się lękają. Nalał gorzałki do kubka i wychylił jednym haustem.

— Zaiste karczmarzu słusznie prawicie. Choć nie we wszystkim. Ale coś się skończyło, a to co nastało wcale lepsze jest od wojny. W błędzie jednak jesteście mniemając żem jest elfem i że płacenia się wymiguję bez grosza będąc.

Eskel sięgnął do cholewy, wydobył sztylet i wbił go w stół. Ostrze zabłysło złotawo w świetle łojowych świec wiszących u powały. Nie zważając na tasak, który na widok ostrza nie wiadomo skąd pojawił się w rękach karczmarza kontynuował przemowę.

— Sam ów kord ostrze swe z czystego srebra posiadający starczyć wam może za wikt i nocleg dla mnie. Albo owa rzecz — zdjął z szyi medalion i zawiesił na jelcu sztyletu — również ze srebra będąca za zapłatę posłużyć może, bowiem do przeznaczonej sobie funkcji niezdatna już jest, z przyczyny braku, niestety, podmiotu swego przeznaczenia.

Wychylił kolejny kubek gorzałki i zapatrzył się smętnie w kołyszący się na łańcuchu wiedźmiński medalion z głową rysia.

Milczał długo, a karczmarz bał się przerwać ową, zapadłą między nimi ciszę. W końcu jednak ciekawość przemogła.

— Zaiste, ten tego, wybaczenia proszę Pane żem was o niecne zamiary podejrzewał, ale czemu, wybaczcie, ten tego, komitywę swej obcej nacji przeczycie skoroście w elfi szary płaszcz odziani i nieludzką modą dwa mniecze przez plecy przepasana nosicie.

Eskel milczał długo, a gdy wreszcie podniósł na karczmarza swe pełne udręki oczy, tamten pożałował, że w ogóle otworzył gębę.

— Nie jestem elfem — wyszeptał Eskel, a w jego głosie drżała dziwna, nie pasująca do tego mężczyzny, łzawa nuta — nie jestem także, jakżeś to zdążył zauważyć człowiekiem…, a przynajmniej nie w pełni.

Zamilkł, a jego milczenie przedłużało się w nieskończoność. Zafrasowany karczmarz usiadł po drugiej stronie stołu. Dłońmi, z których ponownie zdążył już zniknąć rzeźnicki tasak miętosił niepewnie swój fartuch. W końcu niczym magik wydobył spod poły fartucha kubek, postawił na stole i nalał solidną miarkę zarówno sobie jak i nieznajomemu.

Eskel wychylił trunek i podziękował skinieniem głowy. Nie patrząc na karczmarza podjął opowieść.

— Czasy się zmieniły. Wąż Uroboros połknął swój ogon. Coś się skończyło, coś się zaczęło. Ale pomimo obiegu pełnego cyklu nie da się wrócić w miejsce początku. — Spojrzał niewidzącym wzrokiem na karczmarza. — Pochodzę z nacji, która została stworzona by chronić ludzkość przed złem. By walczyć w imię dobra. Taki przynajmniej musiał być pierwotny zamysł. Aby walczyć skutecznie z owym złem zostaliśmy poddani przemianom. Takim, które uczyniły z nas wyrzutków – mniejsze zło. Nie akceptowane przez żadną ze stron. Dla ludzi staliśmy się odmieńcami, akceptowanymi tylko z konieczności, dla drugiej strony byliśmy wrogami niemal takimi samymi jak dla ludzi, ale bez możliwości nawet chwilowej akceptacji. Poznawszy oba światy dostrzegaliśmy podobieństwa i różnice. Te dwa światy żyły ze sobą w nierozerwalnej koegzystencji przez stulecia. Przenikały się nawzajem podlegając swym wzajemnym wpływom. Z początku niezauważalnym, ale z upływem wieków coraz wyraźniejszym. Ludzie przestali być do końca ludzcy, a potwory stawały się coraz bardziej ludzkie, mimo iż znaczenie tego słowa przez te wszystkie wieki zdołało się już zdewaluować. I to bardziej niż ktokolwiek mógłby sądzić.

Każda ze stron walczyła o granice własnej egzystencji, a my byliśmy pośrodku. Ale człowiecza ekspansja była silniejsza. Przestało tu chodzić o zachowanie własnych rubieży. Zadominowała zaborczość. Ślepa, bezrozumna i tak naprawdę niepotrzebna. Przestały istnieć dawne potwory, dawne zło. Zamiast tego pojawiło się zło, do którego zwalczania nie mieliśmy być przeznaczeni.

Eskel wypił kolejny kubek wódki.

— Straciliśmy rację bytu. Nasza robota przestała mieć sens. Z chwilą starcia z Nilfgaardem. Z chwilą starcia cesarstwa z chwilowo „Zjednoczonymi Królestwami”, z chwilą „wojny czarodziejów”. Ludzie i inne nacje stali się gorsi od zła. Ale przede wszystkim chodzi tu o ludzi. Coś się skończyło, coś się zaczęło. Gdy zginął Geralt, gdy zamknięto siedliszcze Kaer Morhen, gdy zaginął Vesimir. Ci z nas, którzy zdołali to przeżyć, na pohybel samym sobie, nie potrafią się odnaleźć w tym nowym porządku, który niczym nie różni się od nowego chaosu.

Milczał długo wpatrując się w swój medalion z rysią głową.

— Wojna potworzyła mnóstwo różnych straszydeł, jednakoż całkiem nowych. A nowych wiedźminów już nie ma. Przepadli wiedźmini gdy przepadł w otchłani stary ład.

— Gdy ciągle walczy się z potworami, w końcu samemu można stać się potworem. Kiedy zbyt długo spoglądamy w otchłań, to otchłań zaczyna spoglądać w nas. Zaczynamy spoglądać w samych siebie. Bowiem my sami stajemy się otchłanią. Nie można do tego dopuścić, gdyż wówczas przepadniemy w czeluściach własnej istoty. I nigdy już nie wyjrzymy poza labirynt własnego obłędu — przemówił ktoś obok.

Eskel pogrążony w rozmyślaniach nie zauważył nowo przybyłego. Teraz podniósł na niego zaciekawiony wzrok.

Przybyły odziany był w długi, wełniany płaszcz spinany klamrami i przewiązany pasem z żelaznych kółek, spod  którego widać było czarne skórzane spodnie wetknięte w wysokie podróżne buty ze skóry bazyliszka. Twarz skryta była w cieniu rzucanym przez bardzo obszerne rondo kapelusza. Eskel zauważył, że tamten nie nosił żadnej broni.

Nie czekając na zaproszenie mężczyzna usiadł za stołem rozpinając płaszcz i rzucając kapelusz na ławę obok.

Miał pociągłą bladą twarz okoloną burzą ciemnych włosów opadających mu falami na ramiona.

— Usłyszałem przypadkiem twe deliberacje — zwrócił się do Eskela — i postanowiłem włączyć się do dyskusji. Jestem Trago.

— A ja jestem Eskel – wiedźmin z profesji — Eskel uścisnął wyciągniętą ku sobie prawicę, z dziwnym błyskiem w oczach. — A obecnie tułacz najmita — dodał po chwili widząc, że czarne jak antracyt oczy Trago nie uciekają przed jego spojrzeniem.

— Mówisz o swoim fachu z takim sarkazmem… powinieneś zmienić swoje nastawienie do życia i do świata w ogóle. Spójrz na mnie, jestem elfem… — uśmiechnął się błyskając białymi zębami. Eskel zauważył w jego uzębieniu kły, ale nie uznał za stosowne tego komentować.

— Jestem elfem w świecie pełnym ludzi — ciągnął dalej Trago — ale nie miewam z tego powodu kompleksów, bezsenności czy innych dolegliwości z żołądkowymi włącznie. Należy zaakceptować swój los, swe przeznaczenie. Jak mawiał pewien mój znajomy czarodziej zamieniony, mam nadzieję, że czasowo, w psa – taka karma.

Trago zadumał się przez chwilę nad głębokością swego wywodu, w końcu jednak z uśmiechem machnął ręką.

— Co tam zresztą, o suchym pysku nie potrafię zbyt klarownie myśleć o kwiecistej mowie nie wspominając. Gospodarzu dzban piwa. — Potoczył wzrokiem po pustych butelkach i po twarzy wiedżmina. — Albo lepiej przynieś cały antał.

Eskel sięgnął po ciągle wiszący na kordzie swój wiedźmiński medalion, ale Trago powstrzymał go ruchem ręki.

— Bez tego pewnie jest znacznie trudniej w twoim fachu. Może ci się jeszcze przydać. Tymczasem ja stawiam.

Oczy karczmarza rozbłysły na widok złotych monet rzuconych przed nim na stół. Zebrał je wprawnym ruchem i żwawo pognał za ladę swego baru. Niebawem powrócił stawiając na stół spory antał piwa w wiklinowym koszu i czyste cynowe kufle.

— Niech wam idzie na zdrowie i na pohybel smutkom.

— A to mi się trafił kompan co się patrzy — rzekł radośnie Trago rozlewając piwo do kufli. — Uważasz, wcześniej piłem z tamtymi to kupcami bławatnymi — wskazał wzrokiem stół pod ścianą, na którym pokotem leżało kilku jegomościów chrapiąc gromko pośród poprzewracanej zastawy — ale ich historie przyprawiały o większy ból głowy niż nad ranem piwo wczoraj wypite.

— A czego spodziewasz się po mnie? — zapytał Eskel krzywiąc usta w czymś na kształt ponurego uśmiechu. — Nie jestem bardem ani bajarzem żeby snuć pasjonujące historie. Zresztą wspominanie starych — na to słowo położył wyraźny nacisk — dziejów budzi nostalgię, a wiedźmini nie są stworzeni do odczuwania nostalgii.

— Podniósł w górę kufel skinąwszy w stronę Trago po czym stuknął nim w wiszący medalion, który odpowiedział na toast posępnym dźwiękiem.

— Nie bądź taki zrezygnowany, wszak piszą o was księgi, śpiewają ballady i snują opowieści po jarmarkach.

— Połowa z tego to bajdy i wierutne bzdury, a druga połowa mogłaby uchodzić za potwarze i oszczerstwa, jeśli tylko ktokolwiek by się tym przejmował.

— A opowieści o Geralcie z Rivii, o honorze, miłości i dziecku przeznaczenia, o słynnym Białym Wilku, to też oszczerstwa i potwarze?

Eskel zapatrzył się w płomień dogorywającej na stole łojowej świecy.

— Już dawno nie słyszałem aby ktoś określał go jeszcze tym przydomkiem — powiedział ni to do siebie, ni to do płomienia. — Biały Wilk…

— Gwyntleidd, jak mawia o nim mój lud w starszej mowie. Czy on też jest tylko cną bajdą wymyśloną i opowiadaną przez dziadów proszalnych w zamian za grosz czy kromkę chleba ze smalcem?

— On jest już tylko legendą, która odpłynęła… legendy zawsze opowiadają o już nieobecnych.

— Ale dzięki nim oni wciąż żyją i żyć będą wiecznie. Niekiedy my również żyjemy dzięki nim, pozwalają odnaleźć sens istnienia, który zatracił się już zupełnie w naszej rzeczywistości, a czasami zwyczajnie i prozaicznie czynią lżejszym brzemię naszej codzienności. Bo każdy wierzy, że na końcu drogi czeka jego własna legenda.

Eskel milczał zapatrzony w kołyszącą się na srebrnym łańcuchu głowę rysia połyskującą krwawo w blasku dogasającej świecy i pił piwo.

Jasna tarcza księżyca nie była w stanie rozgonić pełzających po ziemi i wtulających się w ściany budynków cieni. Ponadto, poświata wręcz prowokowała i zachęcała do tego, aby w plamach mroku skrywało się coś więcej niż tylko odarte z tynku krwawe cegły i zbutwiałe belkowania, coś ponad sterty śmieci rozmaitości wszelakiej i kupy rumoszu, coś o wiele bardziej paskudnego i groźniejszego od paru żerujących szczurów i wyleniałego kociego ścierwa. Wyczuwali to patrolujący dzielnicę gwardziści omiatając co rusz uliczkę zatkniętymi na kijach latarniami. Wyczuwał to również olbrzymi owczarek nilfgraadzki, który przysiadłszy na zadzie obok dzierżącego jego smycz drużynnika , położył uczy po sobie i raz po raz powarkiwał, to znów skomlił strachliwie.

— To przynosi pecha — drużynnik Rostaw strzyknął śliną przez dziurę po przednim zębie wprost na leżącego u jego stóp mężczyznę. — Mówię wam, prawdziwie kurwi to pech — ściszył głos i dokończył szeptać egzorcyzm.

Trzej halabardnicy przestępowali niepewnie z nogi na nogę ściskając w spotniałych dłoniach długie drzewce i przyglądali się bojaźliwie leżącemu.

Widząc to Rostaw nie potrafił już dłużej ukrywać zdenerwowania. Postanowił pozbyć się choćby częściowo drażniącego napięcia w typowy dla swojej rangi sposób.

— Przestańcie drobić w miejscu niczym baby w beczce z kapustą, albo jakbyście mieli za chwilę obeszcać własne gacie!!! — wydarł się na strażników. — Brać mi go zaraz i zanieść do cekhauzu zanim jakiegoś spóźnionego przechodnia zaczną dręczyć rozterki czy wyć ze zgrozy, czy też może obśmiać się do bólu brzucha na wasz widok.

Żołnierze popatrzyli po sobie i przystąpili do wykonywania rozkazu. Do pośpiechu tym razem nie trzeba ich było zbytnio nakłaniać. W tym jednym byli aż nazbyt gorliwi.

Nieboszczyk leżący w rynsztoku ubrany był w powłóczystą szarą szatę spiętą w pasie łańcuchem ze srebrnych ogniw. Spod fałdów materiału wystawały bose stopy. Sądząc po ich wyglądzie człowiek ów nie przyszedł do zaułka boso. Ale niewątpliwa czystość jego nóg nie dawała wytłumaczenia za jaką sprawą ów jegomość znalazł się w tak paskudnym miejscu, nie wspomniawszy już o jeszcze bardziej paskudnym obecnym stanie owego człowieka.

— Ciekawym — odezwał się jeden z halabardników zawijając trupa w jego własny płaszcz — czemu któś zabrał mu buty, a pozostawił pas i ony klejnot na końcu tej chędożonej gałęzi?

Ta chęożona gałąź była w rzeczywistości misternie rzeźbionym posochem z hebanowego drewna uwieńczonym na szczycie błękitno białym rżniętym w niezliczone płaszczyzny kryształem górskim wielkości i kształtu kaczego jaja.

Wszyscy z niejaką ulgą zawiesili spojrzenia na owym magicznym klejnocie spoczywającym w zaciśniętej dłoni leżącego, byle tylko nie patrzeć na twarz trupa, a raczej na jej pozostałość, która właśnie wychynęła spod osłaniającego ją materiału płaszcza.

Jakieś potężne uderzenie rozpłatało czaszkę od łysego czubka otoczonego wianuszkiem szpakowatych włosów poprzez oczodół, kość jarzmową i żuchwę, wyrywając krtań i miażdżąc obojczyk. Reszta twarzy spoczywała w lepkiej breji, której innych składników poza błotem, krwią, żółtawym mózgiem i odłamkami kości nieszczęśnika nie dawało się rozpoznać. Zresztą halabardnicy nie mieli na to najmniejszej ochoty.

— Mówię wam to pech — w panującej dookoła ciszy drużynnik Rostaw wydawał się istnym gadułą. — Trzeci czarownik, psia go mać, od pełni, a zostało jeszcze kilka dni — pokręcił głową i znów splunął do rynsztoka. — Istne Belenalia.

Reszta patrolu uporała się jakoś z omotaniem trupa w płaszcz i teraz dźwigała niezgrabny pakunek na drzewcach halabard.

— Ruszajmy czem prędzej do kordegardy — zakomenderował Rostaw — tam doczekamy świtu, a potem niech się nim zajmuje mistrz Netewka, czy choćby mistrz Overmarkht ili inszy jakiś mag. Pewnikiem jak obaczą co się przytrafiło ich konfraterowi wyniosą się i znów zapanuje spokój.

Oddział przemianowany czasowo na kondukt ruszył w milczeniu w stronę kordegardy.

— Daj spokój Eskel — Trago podniósł się znad koniowiązu, przez który był się przewiesił dla bezpieczeństwa i komfortu wymiotowania i finezyjnym gestem obtarł usta. — Elfy nie mają głowy do ludzkich trunków — z żalem pokręcił głową — a szkoda bo bywają naprawdę przednie.

Wiedźmin zataczając się lekko zatrzymał się na środku uliczki i odwrócił do towarzysza.

— Nie masz chyba na myśli tutejszego browaru — rzekł z pogardą. — Ale nie martw się, znam pewne miejsce. Jak wieść niesie tutejsi mnisi są niezrównani w warzeniu owego, jak sami twierdzą, boskiego chmielowego trunku i wierzaj mi, nie są w tym twierdzeniu odosobnieni. Sam mogę tego zaświadczyć w pełni. Owa niezrównana jakość na wielowiekowej recepturze oraz praktyce jest oparta, a także na krystalicznej wodzie krynicznej z głębinowej studni klasztoru czerpanej.

Trago powłócząc nogami dołączył do wiedźmina i wsparł się ciężko na jego ramieniu.

— Daj pokój, po kaduka nam się włóczyć po nocy choćby i dla samej cnoty świętej Valesirgo. Trzeba było zostać Pod Czerwonym Bażantem, zwłaszcza, że ja już i tak nie czuję czy piję piwo, czy skrzacie szczyny. Przepiłem swój wyrafinowany elfi smak.

Eskel zatoczył się, beknął, ale w końcu nie bez wysiłku spojrzał przytomnie.

— Nie obraź się Trago, ale ty nie jesteś elfem, to prawda, jesteś wysoki, ale poza tym… nie masz immych elfich cech, w uzębieniu posiadasz kły, jak wszyscy ludzie, a elfy ich nie mają — czknął głośno zasłaniając usta dłonią — wybacz, ale z ciebie jest taki elf jak z koziej rzyci lutnia. Czemu więc twierdzisz…

— Gdybyś nie był wiedźminem, nawet pijanym wiedźminem — fałszywy elf pomacał się po pasie — i gdybym miał broń, wyzwałbym cię do walki, bowiem szargasz mój honor, a także wystawiasz pod wątpliwość sławną w twej profesji spostrzegawczość. Zaczynam nabierać podejrzeń, że w takim samym stopniu jesteś wiedźminem w jakim ja nie jestem elfem — zamilkł na chwilę i zmarszczył brwi w głębokim zamyśle nad swoimi słowami. — Nie ważne zresztą co powiedziałem, ważne co miałem do powiedzenia. Pewnie swój medalion kupiłeś na jakimś jarmarku, sam zresztą kiedyś takowe sprzedawałem będąc jeszcze żakiem w Oxenfurckiej Akademii, twoje oczy zaś…, słyszałem o pewnych eliksirach, po zakropieniu oczu którymi…, albo może to jakiś czar iluzoryczny. Takich jak ty próbuje się leczyć, choć bezskutecznie bo jeszcze nie wymyślono na to skutecznych medykamentów, w pewnych świątyniach gdzie w drzwiach nie ma klamek a ściany obija się słomą i innymi miękkimi tworzywami dla bezpieczeństwa pensjonariuszy, a czarodzieje i medycy grzebią w otwartych mózgach pacjentów gołymi łapami. Ty jesteś szalony wiedźminie.

— Ja? — Eskel zaniósł się szczerym radosnym śmiechem — To tobie jakiś czarodziej, czy medyk zmącił umysł gołymi, jak to ująłeś, łapami, albo zabełtał w mózgu widelcem, czy czym tam wolisz. To ty jesteś wariatem.

Trago uśmiechnął się smutno.

—    Tak — powiedział zamyślony — i tylko dlatego mogę przebywać razem z tobą.

Na twarzy Eskela nie drgnął żaden mięsień, ale jego oczy pokazywały dobitnie, że cios ugodził go głęboko.

Mimo, że pijanej, nie uszło to jednak uwadze Trago. Z uśmiechem klepnął go w plecy.

— Bo wreszcie znalazłem kompanię takiego samego szaleńca jak ja — powiedział radośnie i zaczął się śmiać.

Po krótkiej chwili wiedźmin przyłączył się do szaleńczego i pijackiego rechotu.

— To gdzie znajduje się ów przesławny zakon braciszków browarianów? — zapytał Trago podtrzymując się ramienia wiedżmina aby nie upaść.

Znaleźli się na niewielkim brukowanym ryneczku. Z trzech stron do placyku dochodziły wąskie uliczki, czwarta strona zamknięta była wysokim kamiennym murem z dębową dwuskrzydłową bramą i niewielką również dębową furtką na lewo od bramy.

— Jesteśmy na miejscu. Oto drzwi w murze prowadzące do przybytku rozkoszy.

Trago przyjrzał się podejrzliwie murowi i furcie, wypatrując czerwonej latarni.

— Nigdy nie widziałem tak warownego zamtuza — rzekł w końcu.

— Bo to nie jest zamtuz, a świątobliwe miejsce pielgrzymek tych, którzy rozkosze podniebienia, piwem szlachetnym raczonego, na względzie mają. Na tym oto ryneczku dwa razy do roku podczas odpustów owa rozkosz dostępna jest podróżnym i gawiedzi w obfitości, której ogrom tylko rozbite beczki i kufle oraz mrowie ludzi pokotem leżących i bełkotliwie imię boga oraz wody, ili soku z ogórków wzywających, opisać może. Szczęściem, dzięki znajomości opata i nam owa rozkosz dzisiaj udzielona być może.

— Doskonale zatem — wybełkotał Trago nie bez wysiłku. — Noc jeszcze młoda, a mnie zaczyna suszyć jak…

Eskel nigdy nie dowiedział się jak bardzo suszyło Trago.

Później nazwano ową metodę walki – stylem pijanego wiedźmina. Styl ów zyskał niejaką popularność zwłaszcza na niektórych dworach i kasztelach szlacheckich gdzie trzeźwość szermierzy była odwrotnie proporcjonalna do ich zadziorności, nadęcia i innych szlacheckich przymiotów.

Nadeszli z dwóch stron otaczając Eskela i Trago półkolem.

CHCIAŁBYŚ WIĘCEJ? C.D.N.

 Autor: gotary
 Data publikacji: 2013-09-16
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 Fajne
Fajne i jak najbardziej chce się czytać dalej :) więc proszę o ciąg dalszy bo zaczęło się robić ciekawie :)
Autor: kero Data: 11:15 11.10.13
 Fanfick Wiedźmina.
Nie potępiam. Nie chwalę. Informuję przygodnego wędrowca.

Ps. Aha, jak na razie c.d.n.n.
Autor: Whitefire Data: 00:14 7.02.14


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 64 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 64 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Każdego dnia trzeba posłuchać choćby krótkiej piosenki, przeczytać dobry wiersz, obejrzeć piękny obraz, a także, jeżeli to możliwe, powiedzieć parę rozsądnych słów.

  - Johann Wolfgang von Goethe
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.