Grube płatki śniegu otuliły kudłatą łepetynę krasnoluda, niczym biała marznąca czapa. Wciskały się w oczy, topniały na ogromnym, czerwonym nosie, a potem kroplami wody zsuwały w gęstą rudą brodę i tam zamarzały. Z wolna, miękkie zwykle runo, na brzydkim obliczu Sodiego de Gra Yudherthardere, zmieniało się w ciężką od drobnych sopelków, białą śniegiem, który nosa i ust nie tknął, szczecinę.
– Kurwa, panie Yasa, daleko jeszcze? – przeklął właściciel owej szczeciny, z coraz większym trudem brnąc przez zaśnieżoną ścieżkę. – To pierdolone paskudztwo wszędzie mi się wciska. Lodowata woda cieknie mi nawet tam, gdzie ostatnio pozwalam jeno sprawnym rączkom jednej damy z serbithowskiego lupanaru zaglądać. Nie, żebym narzekał, ale zimno jest. Ście se wybrali dzień, żeby wilkołaka szukać, nie ma co. Mógłbym tera przekręcać ową damę, z boku na bok. Ewentualnie nogi grzać w balijce cieplutkiej wody, a nie, psia mać, lód spomiędzy zębów wybierać. Słyszycie, jak zgrzyta? Jak nic, zęby mi ukruszy i uśmiech popsuje. – Wyszczerzył się przy tym boleśnie, aby urodę owego uśmiechu podkreślić. W tejże chwili, przerażony szarak czmychnął zza krzaków. Nie wiedzieć, czy wystraszył się skrzypiących w śniegu kroków, czy też dziwnego grymasu krasnoludzkich ust, co to go Sodi, nieco optymistycznie, uśmiechem zwał. – No? Widzicie? Pewnie, że nie, bo trudno się śmiać, kiedy zęby tupanego grają. Jakeście, kurwa, myśleli, że to wojsko, gdzieś w pobliżu, to nie. To ja. O, o, tera właśnie jedna sopelka się mnie w rowek wcisnęła. Nie, no, gadać nie ma co, trzeba wracać! Zimno w cholerę, dupa mnie zamarza. Wiecie ile będziem musieli zapłacić w lupanarze, żeby mnie normalne kolory wróciły? Żeby siność, co to, wy już wiecie co, chwyciła, usunąć? Pewnie tak zamarzł, że bez pomocy się nie uniesie. A pomoc kosztuje. Oj, niech się między nogami cichodajki nigdy nie znajdę, kosztuje – westchnął cicho, z bólem niezmiernym, bo sam prawie uwierzył, że taka strata ogromna spotkać go może. Tak się nad tym uszczerbkiem zadumał, że przez chwilę w milczeniu maszerował obok przyjaciela.
Po co łgać bez potrzeby.
Chwila długa nie była.
Ten konkretny krasnolud ciszy utrzymać nie potrafił.
– Ej, no, panie Yasa… A może by tak jakieś ciepełko wyczarować, ha? – zapytał przymilnie. – Jakieś takie słoneczko, tuż nad naszymi główkami, co? Zaś nie trzeba, żeby całą okolicę ogrzewało, jeno tak nas, tak troszkę. To i czar taki mocno nie zaboli. Co, panie Yasa? Czarodziej taki potężny, jak wy, to ino paluszkami strzeli, a zmarznięte dupsko jego kompana migiem się rozgrzeje…
Mag westchnął.
I, jak Sodi prosił, strzelił palcami.
Portal rozbłysnął oślepiającą jasnością, tuż przed krasnoludem i nim ten zdołał się zastanowić, przemyśleć, lub chociażby podziękować, Yasa bezceremonialnie wepchnął go do środka.
Sodi zacisnął powieki i z larum wpadł w jaśniejący tunel.
Nie pokrzyczał długo, bo naraz moc wypluła go z magicznego korytarza.
Spadł ciężko, ze sporej wysokości, twarzą w dół, kończyny mając rozcapierzone, jak gigantyczna, kudłata i ruda żaba.
A jak tylko walnął w podłoże, poderwał się z wrzaskiem.
Rozwarł oczy, zamknął i zaraz otworzył na nowo.
– No, kurwa, bardzo zabawne, no nie ma co – warknął w niebo.
Nikomu innemu wyżalić się nie mógł. Stał bowiem samiuteńki, pośrodku olbrzymiej pustyni, której to rozgrzany piasek, przed chwilą, poparzył mu skórę. Słońce paliło niemiłosiernie, a suche, gorące powietrze falowało jak żywe.
Krasnolud westchnął.
Rozejrzał się wokoło.
I z wolna zaczął zdejmować grube, zimowe odzienie.
– W sumie – uśmiechnął się filozoficznie – przynajmniej na dupach w lupanarze zaoszczędzę.
I ruszył, uważnie stąpając po gorejącym piasku, przed siebie.
|