Zagubił się w czasie i przestrzeni.
Wybrał jedną z dróg, wśród nieskończonych możliwości. I wybrał błędnie. Złą drogę, w złym miejscu, o złym czasie.
Końskie kopyta , zamiast stukać o kamienie, zawisły w powietrzu.
By runąć.
Ziemia przyjęła ich bólem i trzaskiem łamiących się kości. Krzyknął, a echo poniosło jego rozpacz, odbijając ją od ścian wąwozu i zwracając zwielokrotnioną, splatającą dźwięki w melodię samotności. Opuścił głowę i zacisnął usta. Tysiące nieistniejących głazów kładło się na jego piersi, spłycając oddech. Ból ciemnością zaczynał malować rzeczywistość…
Koń zarżał żałośnie.
Mężczyzna z trudem uniósł powieki i spojrzał na wiernego towarzysza. Strzaskane kości rozerwały mięśnie i rozszarpały skórę zwierzęcia. Obolałe ciało podrygiwało w agonalnej gorączce. Chrapy rozdymały się, w beznadziejnej walce o kolejny haust powietrza, a ciemne, zamglone oczy spoglądały w niemym błaganiu o litość.
Przysunął się do wierzchowca. Położył dłoń na łbie konającego. Zza pasa wyjął sztylet. Słońce błysnęło w ostrzu, gdy unosił broń i zgasło, gdy szepcząc ostatnie pożegnanie, wbił ją aż po rękojeść.
A potem opadł na drgające, zakrwawione szczątki, które wiekami niosły go przez świat, które towarzyszyły w każdym zwycięstwie i pocieszały po porażce. Zacisnął palce na złocistej, posklejanej krwią grzywie i zapłakał.
W kamienistym wąwozie, pośród słodkiego kwiecia, na soczystym kobiercu zielonych traw, wtulony w zwłoki przyjaciela, długo jeszcze marzył o pożogach, kataklizmach i dniach ostatecznych. Śnił sny, których na jawie nie przyjdzie mu przeżyć, bo spośród nieskończoności wybrał niewłaściwą drogę.
A potem, wśród śpiewu ptaków i szumu dalekich drzew, wydał ostatnie tchnienie.
Bo kiedyś było ich pięciu.
|