Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Nekrokraci - Tajemnica Zawodowa

Opowiem wam, jak to było. Od początku Nekropolii. Opowiem, jak to się stało że dziś wszystko wygląda jak wygląda a o nas mówią, że nie mamy skrupułów.

Nazywam się Gabriel Mortisson, dziś jestem pilotem żniwiarek pierwszej klasy. Najstarszym człowiekiem aktywnie wykonującym ten zawód, a jednocześnie jedynym który pamięta wczesne początki całego przedsięwzięcia.

Wspominałem już, że to wszystko tajemnica? Znaczy się, nie to co już powiedziałem, ale to co powiedzieć zamierzam. Wszystko, powtarzam, jest ściśle strzeżoną tajemnicą Iglicy. Zabawne, z jakiegoś powodu miałem przeświadczenie, że po takiej katastrofie jaka nastąpiła parędziesiąt lat temu nie będzie już powodów do utrzymywania tego rodzaju tajemnic. A jednak.

Nikomu o tym nie mówcie.

Byliśmy jednymi z pierwszych ludzi sprowadzonych do tej pozbawionej humoru dziury. Przylecieliśmy śmigłowcem, jak już chyba wspominałem. Nie? No dobrze, to też opowiem. Pewna grupa naukowców wraz z paroma wojskowymi wpadła na ten pomysł praktycznie zaraz po katastrofie. To znaczy, zanim jeszcze ludzie zaczęli się wzajemnie zjadać z głodu. Już na samym początku, kiedy tylko przestaliśmy umierać, znaleźli zaciszne miejsce gdzieś w okolicach zwrotnika (podobno to miało jakieś znaczenie) i zaczęli budowę osady.

Szkoda, że nie byłem tam od samego początku, fajnie byłoby zobaczyć jak Nekropolia powstaje na bazie kilku ciężarówek. Bo tak to się właśnie zaczęło: kilka wozów fachowego sprzętu, parunastu ludzi. A potem stopniowo się to rozrastało, zaczęli zwozić z różnych stron świata rozmaite elementy układanki, nowych ludzi, specjalistów. Tak, jakby wydzierali umierającemu światu nieliczne zdatne do użycia części i budowali z nich coś nowego. Prowadzili selekcję. Ale tą część sam znam tylko z opowieści. Podobno rozmontowali nawet jakieś centrum lotów kosmicznych.

Harrison zniknął gdzieś i nie dawał znaku życia. Jak się później okazało, dowodził większą częscią operacji terenowych, znaczy się – wrócił na stare śmieci. Znów był wojskowym. No, może przesadzam. Militarny charakter zawierał się tylko w wykorzystywanym sprzęcie, ewentualnie sztubie. No i tak się złożyło, że kiedy ja myślałem o samobójstwie, zamknięty w mieszkaniu w samym centrum pełnego szaleńców miasta, Harrison latał ze szwadronem śmigłowców w te i nazad, ratując ludzi.

Mieli swoje kryteria. Zbierali nowych obywateli na podstawie selekcji, tak jakby przyjmowali do pracy. Ponoć na początku ideą było stworzenie społeczeństwa osób inteligentnych, potrafiących się dostosować do nowych warunków. A jak to robili? To zabawne, ale bardzo łatwo było wstępnie odsiać próbę na podstawie umiejętności skonstruowania radia i nadania sygnału SOS. Kto nadał, ten leciał. Takie umiejętności miały być świadectwem zachowania sprawności umysłu i zdrowia psychicznego. Ile razy zastanawiałem się co by było gdybym nie wpadł na ten pomysł? Zrobiłem to, w gruncie rzeczy, z nudów. Sam nie wiem. Ale inaczej pewnie nie miałbym teraz jak opowiadać.

No dobrze, tyle na wstępie. Wszystko dobrze się skończyło, przyleciały śmigłowce i zabrały nas do nowego domu. Harrison nie był zdziwiony na mój widok, jakby doskonale wiedział gdzie i po kogo leci. A może faktycznie wiedział?

Dostaliśmy swoją klitkę, takie dosłownie cztery na cztery ze wspólną łazienką. Parę tysięcy obywateli rozrastającej się Nekropolii przyjęło nas tak samo jak każdy poprzedni i następny transport. Z uśmiechem i narzędziem, zamiast chleba i soli, czy czym tam się kiedyś witało przyjezdnych. Wyglądało to trochę tak, jakby każdy człowiek przyjmowany do społeczeństwa był doskonale wpasowanym trybikiem nowej machiny. A na czele, niczym zestaw mikroprocesorów stała Rada. Pięciu naukowców, którzy postawili tu pierwsze baraki z dykty.

Ja od razu dostałem przydział na budowie, przy obsłudze ciężkiego sprzętu. Nie wiem skąd wzięli tu żuraw i te wszystkie koparki, spychacze i wywrotki, nie pytajcie się mnie. Caroline też miała pełne ręce roboty jako doświadczona pielęgniarka. W „szpitalu” też ponoć dobrego sprzętu nie brakowało, a poza tym już od najwcześniejszych dni dowodził tam Shnellman i wszystko musiało chodzić tip-top.

Mijały dni, miesiące, potem lata. Z tysięcy zrobiło się nas – sam nie wiem kiedy zacząłem myśleć w kategorii „my”, myśląc o społeczeństwie – setki tysięcy, a potem kilka milionów. Kiedy sprzętu zdatnego do użytku zaczynało brakować na kontynencie, zaczęto wysyłać ekspedycje za ocean i takie przedsięwzięcia wcale nie nosiły znamion postapokaliptycznego trudu. Wręcz przeciwnie, wydawało by się że idzie to sprawniej i jakoś tak... W lepszym duchu? Nie wiem jak to powiedzieć. Czuło się misję. Co jakiś czas kogoś zjadały ghule zza muru (powinno się mówić o chorych, ale w potocznym języku wszystko jest możliwe), ktoś inny sam zaczynał szaleć i trzeba go było zamykać. Ale cóż z tego, skoro większość miała się dobrze i widziała jakąkolwiek przyszłość?

 

 

Gdzie ta tajemnica, pytacie? Dlaczego opowiadam o nowym, wspaniałym świecie, a miałem poruszać mroczne sekrety? Spokojnie, już się do tego biorę.

W klitce cztery na cztery żyło się niby w porządku, ta wspólna łazienka dawała jakiś tam komfort. Wkrótce wprowadzono z powrotem system monetarny i za wszystko znów trzeba było płacić. Powód niby był dla takiego rozwiązania. Podobno coraz więcej obywateli zaczynało się obijać, ciągnąć środki do życia nie płacąc dobrą pracą. Do tego pojawił się problem niszczejących ciał, z protezami nie sposób było wyrobić na czas. A Rada, zamiast skupiać się na problemach ludu, wydawała się całkowicie pochłonięta budową Iglicy. Nikt nie wiedział po co, ale wciąż jeszcze szliśmy za ciosem, siłą rozpędu. Nie było czasu na zastanawianie się.

Czy muszę przypominać, że człowiek traci poczucie wspólnoty kiedy jest zmuszony zadbać o samego siebie w krytycznej sytuacji? Kiedy bure, brudne otoczenie nie daje nadziei a dookoła wszędzie widać strach i ból? Tak, parę lat później wróciliśmy do punktu wyjścia, w którym społeczeństwo znów dzieliło się na to lepsze i gorsze, na tych z pieniędzmi i tych co nie mieli albo szczęścia, albo rozumu na tyle by znaleźć sobie robotę. Ja miałem chyba po trochu jednego i drugiego.

Nie zastanawiałem się nawet sekundy, kiedy do naszej klitki zapukał dobrze ubrany gość z Iglicy. To znaczy, pewnie, niby kręciłem trochę nosem tak dla zasady, zadawałem pytania i takie tam. Ale to była szopka. Na hasło „poszukiwani doświadczeni piloci” zapaliła mi się w mózgu taka lampka, bezpośrednio połączona z pasją i dużą kasą. Jeszcze tego samego dnia zjawiłem się u progu rosnącego monumentu.

Było nieco dziwnie, tak oficjalnie, ale po cichu. Przywitał mnie facet w recepcji, która wtedy bardziej przypominała jeszcze magazyn wypełniony tymi najmniej potrzebnymi rzeczami. Jakieś pudła, kartony, biurko sklecone naprędce ze starych blach. Skierował mnie do windy, którą wjechałem zaledwie dwadzieścia pięter. Mała była wtedy Iglica. Drzwi się otwarły, a tam co? Rada, i to w komplecie. Pamiętam, że Hank Bradley – wtedy widziałem jego piękną facjatę pierwszy raz w życiu – zamienił się ze mną miejscami w windzie.

Przywitała mnie znajoma twarz Eliaha Olsena. Facet był profesorem, którego prace czytywałem kiedyś w Instytucie, jednym z czołowych mózgów cybernetyki. Za nim pozostała czwórka – wspomniany przedtem Shnellman oraz Helen Noblick, Ahikiro Horigoshi i ten ostatni. Jarred, tak o nim mówili. Czy to było prawdziwe imię tego wyrostka, nie mam pojęcia i inni też pewnie nie mieli. Ale to nie problem, jak się jest geniuszem to takie rzeczy nie grają roli. A Jarred był geniuszem przez duże G.

No więc przywitał mnie Eliah Olsen.

-Dzień dobry, panie Mortisson. Miło nam pana widzieć.

Reszta milczała, intensywnie wpatrzona prosto we mnie. Czułem się cholernie nieswojo. Nie wiem czemu, ale nie mogłem przestać sobie wyobrażać, że oni lustrują mój mózg, wchodzą tam do środka w jakiś pokrętny sposób. Tacy nieruchomi, poważni, bez emocji. Pewnie przez to, że stali w półkolu naokoło mnie. Jedynie Jarred wciąż wodził znudzonym wzrokiem po otoczeniu, unikając kontaktu. Wyglądał jak nastolatek, którego ktoś zmusił do brania udziału w nudnym spotkaniu.

Olsen zaczął wyłuszczać, o co chodzi. Pokazał projekty. Część znałem z pracowni, z dawnych czasów. Zawieszenie i konstrukcja nadwozia podobne do starych, dobrych LMK, ale jakby nowsze. Paru rozwiązań nie mogłem zrozumieć, ale Olsen nie dawał czasu na pytania.

-To jak, poprowadzi pan? - pytanie padło zaraz po parunastominutowym słowotoku - To będzie bułka z masłem dla takiego pilota. A przedsięwzięcie epokowe.

Postawcie się na moim miejscu. Chyba każdy miałby wątpliwości, co? Wyglądali jak banda narwańców, jakiś sekciarzy czczących bożka technologii. Pod ich stopami społeczeństwo mogło w każdej chwili zapaść się pod ciężarem własnych potrzeb, a oni bełkotali coś o maszynach kroczących nowej generacji. I gdzie, przepraszam, chcieli to poskładać? W garażu pod domem?

-Przepraszam, ale nie rozumiem... - zająknąłem się, ale chyba byli na to gotowi.

-To oczywiście tylko pierwsza część planu. - kontynuował Eliah - Jak pan widzi, maszyna jest przystosowana do nieco innych zadań niż w założeniach oryginalnego projektu. Kabina jest hermetyczna, tu mamy zestaw sensorów, a poszycie jest wyjątkowo odporne...

Wciąż pokazywał coś palcami na rysunku poglądowym, a w mojej głowie zbierały się ciężkie chmury niespokojnych myśli.

-Dobrze, ale po co właściwie mamy to robić?

-To ma być wstęp do kolonizacji innych światów. - odezwał się Jarred wysokim, chłopięcym tonem. Ile lat mogło mieć jego ciało? Piętnaście?

No, i co on takiego powiedział właściwie? Kolonizacji?

Reszta spojrzała na niego z takim wyrazem twarzy, jakby chcieli skarcić niesforne dziecko. Ale Jarred nie zwrócił na nich uwagi, obserwując coś niewidzialnego na suficie.

-Dobrze pan słyszał, panie Mortisson. - podjął w końcu Olsen - To prawdopodobnie nasza jedyna szansa na przetrwanie.

Musiałem na niego patrzyć jak na ufoludka, zaraz pospieszył z wyjaśnieniami.

-Jarred znalazł sposób na stworzenie tunelu nadprzestrzennego. To znaczy, że możemy bez przeszkód podróżować na niewyobrażalne odległości. Przy odpowiednim szczęściu i nakładzie pracy znajdziemy dla siebie nowy dom, może nawet lekarstwo...

Uśmiechnął się, a ja uwierzyłem w ten uśmiech. Profesor Olsen nie był skory do uniesień bez wyraźnego powodu, ale w tak szczytnym celu najwyraźniej wspomagały go emocje.

-To znaczy, miałbym w tej maszynie wejść... Przenieść się na inną planetę? I co tam zrobić?

Eliah zamachał rękami, roześmiał się.

-Nie, nie tak szybko... Dopiero zaczynamy, musimy zebrać więcej danych. Zmontowanie maszyny zajmie trochę czasu. Ale pańskiej pomocy będziemy potrzebowali już teraz, plan jest obliczony na lata wprzód. Jest pan dobrym technikiem i naukowcem jednocześnie, taka mieszanka jest nieoceniona przy każdym przedsięwzięciu.

Ciepło mi się zrobiło na tym moim zimnym, bijącym od niechcenia sercu. Fale entuzjazmu, dobrej energii. Cóż było robić, zgodziłem się. Klauzulę poufności podpisałem bez mrugnięcia okiem, takie rzeczy już w dawnym instytucie były normą. Nic nie zapowiadało tego, jak sprawy miały się później potoczyć.

 

 

Po tym dniu wszystko stało się jasne. Tak mi się przynajmniej wydawało. Wyjaśniło się, po jaką cholerę w naszej karykaturze miasta miała stanąć elektrownia atomowa. Kilka hut i fabryk też stanęło i zapewne większość obywateli nawet nie miała ochoty zastanawiać się po co. Ale ja wiedziałem, że to wszystko ku lepszemu ma iść, zaprowadzić nas do światła. Hank Bradley przemawiał codziennie anielskim głosem na ekranach montowanych w każdym mieszkaniu. Podtrzymywał na duchu, kierował emocjami.

Caroline też była utrzymywana w niewiedzy, przez bardzo długi czas. Mówiłem jej, że to nowe mieszkanie to normalna rzecz, że większość mieszkańców z dużym stażem pracy ma takie dostać. Wielu zresztą dostawało, bo coraz więcej ludzi pracowało dla Rady w tajnym projekcie i cała ekipa zaludniała osiedle. Najlepsze było to, że nikt o tym nie gadał, mijali się na ulicy, kłaniali się sobie wzajemnie i czasem nawet jeden drugiemu kubeł na śmieci pomógł wytoczyć za płot. Ale że godzinę temu składali razem chłodnicę reaktora pod Iglicą to już nikt nie wiedział. Wszystko w imię wspólnego dobra. W biurze, tam gdzieś na piętrze, musieli mieć całe kosze klauzul poufności, dla każdego pracownika po kilka sztuk.

Że co, że informacje nie mogły nie wyciekać? Ależ oczywiście, że wyciekało coś co jakiś czas. Ale mam wrażenie, że te szczątkowe informacje które dostawały się do reszty społeczeństwa też były kontrolowane. Rada rozsypywała okruchy nadziei. A Iglica rosła w niesamowitym tempie. Powstało centrum kontroli skoków nadprzestrzennych, które miało mi się wkrótce zacząć kojarzyć z wnętrzem ula. Wybudowano hangary i sprowadzono pierwsze części, tymczasem ja miałem się zająć rekrutacją nowych pilotów, jako przyszłej kadry.

Oczywiście pierwszy na liście był Harrison. Do dziś pamiętam zdziwienie, z trudem odbijające się na tej głazopodobnej twarzy, kiedy usłyszał co tam się takiego dzieje na górze. Był nieufny, jak to on. Pytał, czy jestem pewien że Rada faktycznie szuka ratunku dla wszystkich. Dla kogoś takiego jak Harrison, wszystko śmierdziało przekrętem i miało wkrótce obrócić się w konflikt. Wspominałem, że kiedyś był żołnierzem?

Ale się zgodził. Widać było, że aż go skręca w środku, żeby dorwać się do jakiś sterów, poczuć pod sobą tą moc...

Mijały lata. Nie ma co owijać w bawełnę – było ciężko. Miasto powoli przekształcało się w to, czym jest teraz. W pełną degeneratów dziurę przykrytą pokrywką z fabryk, hut i elektrowni. A na szczycie, nie pasująca do reszty, wysmukła, metaliczna Iglica. Oczywiście były powody dla których zbudowano ją w taki sposób. Skoki nadprzestrzenne miały w teorii generować jakieś pole energetyczne, czy coś w tym rodzaju, dlatego lepiej było wynieść wlot tunelu nad zabudowania. Poza tym, z tego co mówił mój znajomy astrofizyk, naprowadzenie tunelu na cel było łatwiejsze jeśli punkt początkowy był wysoko. Tak, to ten sam człowiek który tłumaczył mi na czym w ogóle polega skok nadprzestrzenny i w tym przypadku też nic nie zrozumiałem.

A jednak – udało się. Pierwsze przez tunele wystrzelono oczywiście sondy, i trochę to trwało bo z początku strzelano jakby na ślepo. A i wypadki się zdarzały. Raz sonda wskoczyła prosto w asteroidę, innym razem spaliła się zbyt blisko jakiegoś obcego słońca. Bywało i tak, że naszych posłanników po prostu nie było tam gdzie ich zostawialiśmy, kiedy otwierano tunel po raz drugi. Dlaczego? Gdzie znikały? Do dziś nie wiadomo i do dziś jak o tym pomyślę, to mam ciarki na plecach.

Ustalono stałą siatkę punktów odniesienia, którą naniesiono na mapę znanego nam wycinka wszechświata. Była to żmudna praca, polegająca na wysyłaniu nieszczęsnych sond i zbieraniu ich z powrotem raz za razem. Potem zinwentaryzowano potencjalne cele krążące wokół gwiazd miliony lat świetlnych od nas, spisano je i ponumerowano. Lista obiecujących „światów” rosła, aż osiągnęła rozmiar książki telefonicznej. Przyszedł czas na pierwsze skoki z udziałem ludzi - czyli mnie, później również Harrisona i tej garstki pomyleńców którzy się na to zgadzali. Wtedy poznałem Reflauveleta, Claya, Benneta i rudych Rendsonów. Ba, sam ich wciągnąłem w cały bajzel z którego teraz nie mamy się jak wyłgać.

 

 

Do rzeczy, po raz kolejny. Mój pierwszy skok pamiętam tak wyraźnie, jakbym odbył go przed chwilą. Nie da się tego zapomnieć, choć tak naprawdę wrażenia nie były jakieś wyjątkowo mocne. Chodzi o coś innego, być może samą świadomość tego co się dzieje? Po kolei, po kolei.

Maszyna, którą przyszło mi prowadzić, dziś uchodziłaby za skamielinę. Ociężały, niezgrabny korpus na ośmiu nogach z kabiną wielkości przeciętnego wychodka. Na kostropatym grzbiecie co tylko sobie wymyślicie: anteny, kamery, sensory, radary. Tak, jakby projektanci rzucili na niego wszystko co mieli w warsztacie, co się będzie marnować. Zabawne było to, że ja odczytów większości tych zabawek nawet nie mogłem zobaczyć, bo w kabinie nie zmieściły się wyświetlacze.

Ciężkie były początki, nie ma co.

Maszyna ruszała się całkiem płynnie, ale dało się wyczuć że to prototyp. Były niedociągnięcia. Coś tam chrzęściło w jednym stawie, coś innego nie kontaktowało i na przekór logice ostrzegało o zbyt wysokiej temperaturze pod jednym z odnóży. Brakowało nam czasu na dopracowanie szczegółów. Rada naciskała by wykonać pierwsze próby już, bez przeciągania.

No i poszedłem. Gargantuiczny pająk przelazł przez wirującą obręcz otwierającą tunel i bach – byłem na innej planecie. Jak już wspominałem, to była dla mnie przeprawa życia, mimo że trwała w sumie jakieś pięć sekund. Co w takim razie tak mnie poruszyło, spytacie? Ano już tłumaczę.

Wyobraźcie sobie, że jesteście w jakimś miejscu. Dajmy na to, siedzicie sobie wygodnie w fotelu i nie macie czasu ani ochoty rozmyślać o tym jacy jesteście śmiesznie mali w porównaniu do wszechświata. Bo i po co macie o tym myśleć? O takich sprawach, jak na przykład możliwość istnienia innych światów gdzieś niewyobrażalnie daleko stąd.

A teraz wysilcie umysły i wyobraźcie sobie, że w ułamku sekundy przenosicie się o te lata świetlne i nie jesteście już w wygodnym fotelu. Jesteście w miejscu, w którym prawdopodobnie nigdy nie miało was być. Co gorsza, drzwi które jakiś jajogłowy otwarł byście mogli tam wejść zamykają się i jesteście całkiem sami na planecie o której wiecie tyle samo co ja wtedy wiedziałem. Czyli nic. I nie ma, że boli, „ja się boję” czy coś takiego. Tunel powrotny otwiera się za pięć minut i zostaje otwarty tylko przez trzydzieści sekund. Jeśli z niego nie wyjdziesz to twoi kumple spiszą cię na straty i prawdopodobnie odbędzie się symboliczny pogrzeb, a tak naprawdę wszyscy będą bardziej żałowali utraty pojazdu w którym byłeś niż ciebie.

Właśnie takie myśli targały mną kiedy wchodziłem w tunel. Przez pewien bardzo krótki czas moje ciało znajdowało się jednocześnie w dwóch światach i o tym już w ogóle nie miałem ochoty wiedzieć. Ale ktoś mi to dla żartu uświadomił przed misją, psia jego mać.

Tamta planeta nie wyglądała na „obiecującą”. Znalazłem się na powierzchni jakiejś burej skały, pociętej liniami zachodzącej od lat korozji. Jak wizjerem sięgnąć widziałem zębate kształty rumowisk – a może gór? Wiał wiatr, niosąc gdzieś za horyzont tumany pyłu równie burego co te skały, a nawet tutejsze niebo. Jedno, co taka planeta mogła obiecywać to zdaje się bezkres nudy.

Postałem w miejscu z minutę, dając sensorom czas na zebranie informacji. Potem potupałem trochę w kółko po tej skale, zostawiając po sobie parę pęknięć. Odsunąłem się od miejsca gdzie miał się pojawić tunel i poprosiłem opatrzność by nikt w Iglicy nie pomylił się w obliczeniach.

Dysk pojawił się przed stalowym pająkiem dokładnie wtedy kiedy miał. Szczęśliwy jak dziecko wróciłem do hangaru i dopiero wtedy poczułem że ręce trzęsą mi się jak na głodzie. Gdybym się jeszcze pocił, utopiłbym się pewnie w skafandrze.

Pierwsza próba była udana. Personel Iglicy wraz z Radą pogratulowali mi tytułu pierwszego człowieka rzuconego przez tunel nadprzestrzenny. Obyło się bez imprezy bo oczywiście całe przedsięwzięcie było ściśle tajne i z informowaniem społeczeństwa należało poczekać.

Zaraz po mnie skakali pozostali. Wkrótce robiliśmy po dwa, trzy skoki dziennie. Na tyle wystarczała energia generowana przez miasto. Zbieraliśmy dane, coraz więcej i bardziej szczegółowo, odrzucaliśmy całkiem nieprzyjazne planety i zapisywaliśmy położenie tych nieco ciekawszych. Gdyby tylko ludzkość miała taką technologię przed katastrofą, zapewne poświęcilibyśmy więcej czasu na badanie poszczególnych układów słonecznych, bylibyśmy bardziej dokładni. Ale, jak już mówiłem, nie było czasu. Niszczeliśmy powoli i nieuchronnie.

 

 

Dwa wydarzenia, do których zmierzam, miały miejsce jedno po drugim w odstępie dosłownie paru dni. Po nich wszystko się zmieniło. Tajemnica, którą wszyscy traktowali z przymrużeniem oka stała się tajemnicą rzucającą cień na wszystko co znamy.

Najpierw Bennet znalazł innych. Tak ich nazwał, kiedy wyskoczył z kabiny zaraz po skoku i mało nie zleciał wprost na posadzkę hangaru.

-Inni! - wrzeszczał, że cała Iglica słyszała - Po drugiej stronie są inni!

Jak już się uspokoił, udało się uzyskać bardziej składne informacje. Na planecie którą odwiedziliśmy była cywilizacja, i to podobna do naszej. Odkrycie epokowe, w końcu po raz pierwszy zetknęliśmy się z obcą inteligencją. Dopiero później okazało się, że owa inteligencja nie jest taka znowu obca.

Odczytano zapisy z kamer. Mieszkańcy tamtego świata byli praktycznie identyczni z nami. Owszem, języka pisanego widocznego na murach rozpoznać się nie dało, podobnie jak na przykład marek samochodów. Ale wciąż - to byli ludzie! Normalni, tacy jak my, nie zieloni z dużymi głowami czy coś w tym rodzaju.

Rada była skonsternowana i zarządziła przymusowe przedłużenie dnia pracy. Nie mogliśmy opuścić Iglicy do odwołania. Wszyscy, którzy widzieli zapisy. No więc siedzieliśmy jak na szpilkach, nie wiedząc co w tym właściwie takiego dziwnego i niepokojącego że gdzieś tam jest jeszcze jedna Ziemia i na niej jeszcze jedni ludzie. A potem, po paru godzinach Rada odwołała nas do domów, oczywiście po podpisaniu się pod nakazem milczenia o tym co widzieliśmy.

W kolejnych dniach nie zaznałem spokoju. Do Iglicy przychodziłem, tak jak inni, nerwowy i milczący. Caroline oczywiście zauważyła, że zachowuję się inaczej. Musiałem jej po raz kolejny naściemniać, że coś się tam zepsuło i myślę jak to naprawić. Czy coś w tym stylu.

A potem, dokładnie pięć dni później, dostałem przydział na kolejny skok. Pod ten sam adres, pod którym był przedtem Bennet. Tyle, że przed skokiem Rada zaprosiła mnie na dywanik i dokładnie wyłuszczyła pewną sprawę.

-Tym razem poprowadzi pan inną maszynę, panie Mortisson. - powiedział Olsen. Tym razem się nie uśmiechał.

Plany mówiły same za siebie, nie trzeba było wiele tłumaczyć. Dobrze wiedziałem, do czego mogą służyć obrotowe kopuły z wystającymi, podłużnymi lufami. Albo po co na maszynie grubsze i bardziej wytrzymałe poszycie.

-To rozsądne? - spytałem, bo tylko tyle przyszło mi do głowy.

Rada była jak zwykle ustawiona w półkolu. Nie spuszczali ze mnie wzroku przez cały czas, nie jestem pewien czy w ogóle mrugali powiekami. Mówił tylko Olsen, nikt nic nie dodawał. Nawet Jarred wydawał się całkowicie skupiony i zgodny z resztą.

-To konieczne. - odparł Eliah pustym głosem. Znowu zrobiło mi się przy nich nieswojo. Nie wiem kiedy zaczęli ubierać się jednakowo, w proste, czarne garnitury z białymi akcentami. Dziwne.

Cóż było robić? Dobrze wiedziałem, że odmowa będzie równoznaczna z utratą pracy.

Nowa maszyna była już gotowa do startu. Nie wiem gdzie ani kiedy zaprojektowali i poskładali ten model, ale był praktycznie identyczny z obecnie stosowanym Kosiarzem, o nieco słabszym uzbrojeniu. Poruszał się płynnie, niewiele zostało w nim tej niezgrabności właściwej pierwszym modelom. Wtedy też pierwszy raz założyłem ten czarny, obcisły skafander ze złotymi gniazdami i zrozumiałem co to znaczy „czuć maszynę”.

Ale ale, nie myślcie sobie że ja wtedy przejmowałem się takimi szczegółami. Głowę zaprzątała mi tylko jedna myśl: do jakich wniosków mogli dojść Radni, co im się uroiło? Broń zamontowana nad moją głową była potężna, żeby nie powiedzieć - popisowa. Może chodziło właśnie o demonstrację? Przekazanie tamtym prostego komunikatu: nie próbujcie się stawiać, mamy przewagę? Dokładnie tak samo postępowali przywódcy wielkich mocarstw przed katastrofą i powszechnie wiadomo, że to czysta głupota. A jednak.

Dziś chciałbym, by skończyło się na demonstracji. Chciałbym, by Rada miała na myśli tylko pokaz sił, a potem dialog i wnioski. Niestety, było zupełnie inaczej.

Miałem zostawić po drugiej stronie niewieką sondę zawierającą napisany przez Radę list do mieszkańców tamtego świata i parę informacji o nas. Tunel otworzył się - jak zawsze i jak zawsze przeszedłem na drugą stronę. I wtedy to zobaczyłem.

Pod czerwonym niebem, zasnutym miejscami przez brunatne słupy dymu leżało miasto. Wieżowce w dolinie, daleko przedemną. Płonęły. Między szkieletami pozostawionymi po drapaczach chmur tańczył pomarańczowy ogień, rzucając zbyt mało światła bym mógł coś dokładniej zobaczyć.

Z całego serca chciałbym pozbawić się tego wspomnienia. Nad miastem, niczym drugie niebo na niebotycznie długich nogach wisiał stalowy korpus. Był czarny, zlewał się z mrokiem spalonego świata. A z tego korpusu, w dół, w stronę miasta... Czarne nici, drgające niczym pajęcza sieć pełna ofiar...

Z całą pewnością nie stworzyła go tamtejsza cywilizacja.

Nie zostawiłem sondy na wzgórzu. Mieszkańcy tego świata nigdy nie odczytają listu i nie skontaktują się z nami. Kiedy tylko tunel został ponownie otwarty, wpadłem z powrotem do hangaru i zacząłem się wyswobadzać, targając trzymające mnie kable. Z tego akurat niewiele pamiętam, wiem tylko że na chwilę zapomniałem o własnym człowieczeństwie. Strach, który ogarnął mnie na widok... Tego, był czymś czego nie zaznałem nigdy przedtem ani potem. Uspokoić i doprowadzić mnie do używalności udało się dopiero po paru minutach szarpaniny.

Rada obejrzała film. Zebrała dane, przeanalizowała je. W tym czasie, oczywiście, nie wolno było mi opuścić Iglicy. Spędziłem dobre parę godzin w klitce z niewygodnym łóżkiem i stertą marnych czasopism, niezdolny do logicznego myślenia. Potem przyzwali mnie znów do swojej sali i bardzo jasno i dobitnie powiedzieli, że nie mam najmniejszego prawa mówić o tym komukolwiek. Tym razem wyjątkowo nie zastanawiałem się nad słusznością ich rozumowania.

Pół roku później oddział Żniwiarzy był gotowy do użycia. Większość pilotów została na służbie, ale na przykład Harrison odszedł. Nie uznał nowej polityki Rady za słuszną, więc w ich oczach został zdegradowany do poziomu degenerata. Długo nie miałem z nim potem kontaktu.

Reszta pilotów o tym nie wie, ale ja niestety tak. Za każdym razem, kiedy wchodzę do hangaru pełnego Żniwiarzy, widzę doskonale co zainspirowało ich twórców. Mam przed oczami gigantyczny, pająkowaty kształt rozwieszony nad miastem, podświetlony ogniem ginącej cywilizacji. Widzę te potworne nogi i zwieszające się w dół, czarne sznury.

Nasi Żniwiarze są mali i niegroźni w porównaniu z tamtym. Ale wiem, że taki stan rzeczy nie potrwa długo. Gdzieś w trzewiach Iglicy prawdopodobnie już powstają kolejne plany, projekty. A my? Będziemy zbierali żywych tak długo, jak to potrzebne, by reszta mogła przeżyć. W imię wspólnego dobra.

Ja też kiedyś wierzyłem we wspólne dobro.

 

 

To wszystko, co opowiedziałem, to tajemnica. Nie powinno się o tym mówić wśród mieszkańców Nekropolii. Lepiej, by nie wiedzieli jaka jest prawda. Tak długo jak zaopatrujemy ich w świeże ograny i kończyny, oni będą w spokoju produkowali dla nas energię i surowce. Przeżyjemy.

Na koniec chciałem opowiedzieć wam o tym, czego się naprawdę boję. I to nie jest taki strach, jaki czułem pierwszy raz w tunelu nadprzestrzennym, albo kiedy zobaczyłem tamto płonące miasto. Opowiem wam o moim strachu egzystencjalnym.

Słyszałem kiedyś teorię, według której świat jest tylko wytworem wyobraźni kogoś, kto na niego patrzy. Ów ktoś postrzega za pomocą zmysłów i jego umysł przetwarza bodźce, dając samemu sobie pewien obraz rzeczywistości. Podkreślam, że jest to tylko obraz rzeczywistości, a nie prawda. Prawdy nie poznamy nigdy.

Ta sama teoria usiłuje tłumaczyć w pewien sposób mechanizm powstawania snów. Kiedy więc nasz obserwator zasypia, przestaje odbierać bodźce, a więc nie tworzy obrazu rzeczywistości. Zaczyna tworzyć rzeczywistość samą w sobie. Nie podlegając wpływom z zewnątrz, ta rzeczywistość, ten sztucznie wytworzony świat wypacza się i staje koszmarem, w którym prawo stanowią lęki śniącego.

Wiecie czego się boję? Że świat w którym żyję, jest czyimś snem. Ten ktoś, kto dotychczas wymyślał nas i pilnował, by wszystko było w porządku, zasnął albo po prostu porzucił swój pomysł i zajął się czymś innym. Teraz jego niedokończony twór powoli niszczeje, staje się ciasny i pożera sam siebie od środka, nie karmiony siłą swojego twórcy.

I my, jako część tego świata, też musimy pożerać albo zostać pożarci. Innego wyjścia nie ma.

Oczywiście, to tylko teoria. Staram się o niej nie myśleć.  

 Autor: protzner
 Data publikacji: 2014-12-31
 Ocena redakcji:   
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 Nagroda Mythai 2014 - III miejsce.
Nie mogę tego nie napisać: Protzner, jesteś mistrzem jeśli chodzi o narrację, o przesunięcie punktu widzenia narratora niemal do wnętrza głowy postaci. To jest umiejętność, której brakuje 99% osób publikujących tu na Mythai. To jest umiejętność, którą ma 99% autorów publikowanych w dzisiejszych czasach.

No a poza tym "tylko" miejsce trzecie, bo nie zaszalałeś: w porównaniu z innymi twoimi tekstami ten jest stosunkowo okrojony, brak mu mocnego pomysłu albo nawet dwóch czy trzech. Pierwsze opowiadanie, które zamieściłeś, było wprost genialne dzięki świeżości całej otoczki - światu, który stworzyłeś. Teraz potrzeba czegoś więcej. Wydarzeń. Przeżyć. Konfliktów. To taka moja opinia, zrób z nią, co chcesz - a ja tak czy owak czekam na więcej, więcej i więcej, bo twoich opowiadań ze świata Nekromantów nie da się nie lubić.
Autor: Whitefire Data: 18:18 9.02.15


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 169 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 169 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Żadna inna książka nie była chętniej czytana i żadna nie wyrządziła więcej zła. (o Biblii)

  - Fryderyk Nietzsche
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.