Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Opowieści... drugi rozdział

Wieczorem wychodzili na łowy. Wielkie zamykane pojemniki na odpadki z barów szybkiej obsługi, restauracji,  miejskie targowiska... Zdobycze dzielili sprawiedliwie, dla każdego musiało starczyć. Do tego niesprzedane w ciągu dnia pieczywo i to, co wyżebrali w hurtowniach, produkty przeterminowane czy wybrakowane. Pracy mieli przy tym sporo, wszystko musieli nosić ręcznie, nieraz na dobę pokonywali po kilkanaście kilometrów. Do tego dochodziły puszki i butelki, które musieli zbierać wcześnie rano w miejscach uzgodnionych wcześniej z innymi podobnymi im zbieraczami.

Były jeszcze szmaty. Z tym było najgorzej, bo szmaty były ciężkie. Mieli wprawdzie mały wózek, ale i tak trzeba go było ciągnąć, co nieraz było trudne. Brali te szmaty ze sklepów z używaną odzieżą, zawsze przed nową dostawą zabierali te stare niesprzedane, ładowali na wózek i w domu składali na jedną wielką kupę. Zaczynała się zabawa. Wybierali coś dla siebie, czasem przebierali się w dziwne kostiumy, przymierzali a potem resztę, która ich nie zainteresowała, ładowali do jednego pomieszczenia, tzw szmatowni. Szmatownia to był ich magazyn opału. Palili nimi w piecach, co podobno było bardzo nieekologiczne i niezdrowe, ale przecież siedzenie w zimie w nieogrzewanych pokojach też było niezdrowe.

Zawsze przy oglądaniu szmat opróżniali jakąś butelkę, czasami dwie. Fajnie było, nawet dziewczyny się rozkręciły, Bogusia pozwalała się czasem obejmować, ale tylko Wojtkowi.

Nowy pojawił się, gdy Werka z Bogusią gotowały obiad, były same bo chłopcy gdzieś poszli. Pytał o różne rzeczy, jak długo tu mieszkają, czym się zajmują, ile osób i inne takie sprawy. Niechętnie odpowiadały na te pytania, ale pozwoliły mu zostać i poczekać na powrót chłopaków. Poczęstowały obiadem. Gdy już wszyscy byli w domu, Nowy powiedział więcej. Też był bezdomny, od niedawna zajmował opuszczone mieszkanie w pobliżu. Przyszedł, bo się dowiedział, że ktoś tam chce zająć ich tereny, gdzie zawsze zbierali puszki i butelki. Powinni więc uważać i przygotować się na przykre niespodzianki, a jak co, to ich zawczasu uprzedzi. Co było robić, wyciągnęli butelkę nalewki i rozlali. Potem wyciągnęli drugą. Było już ciemno, gdy Nowy wyszedł. W zapadającym zmroku widzieli jeszcze jego biały T-shirt z napisem „Open your mind”.


Prince nie spodziewał się wezwania, ale przybył najszybciej jak mógł. Teraz stał w hallu i czekał na kamerdynera.

Rozejrzał się. Panowały tu tylko dwa kolory – czarny i biały, bez odcieni, półcieni i szarości. Zawsze, wszędzie, w każdym pokoju, korytarzu zamku i na zewnątrz, w Kamiennej Pustyni i potem w górach – idealnie zrównoważone ze sobą, w równych proporcjach tylko te dwa kolory. Połowa bieli i połowa czerni.
Nawet w nocy, która zapadała nagle i niebo stawało się czarne – nawet w tej czarnej nocy przedmioty świeciły zimnym, białym światłem. Zmieniały się tylko kontury, pozornie zmieniały się też kształty.

Tylko czerń i biel.

Gdy w końcu mógł wejść po szerokich schodach, przez górny hall do Głównej Sali, zauważył że jest pusta. W rogu stał komputer i krzesło. Usiadł. Na białym ekranie ukazała się uśmiechnięta twarz, którą pokazywał czasem Ten Który Tańczy.

- Znajdź Alamara i przekonaj go, a przynajmniej niech się jeszcze raz zastanowi, niech to przemyśli. Zacznij od Wioski Mędrców na Abronis. Oni ci powiedzą, gdzie szukać.

Teleporter wyrzucił go tam, gdzie chciał. Nie za daleko, ale i nie za blisko wioski Mędrców.
Prince szedł, rozglądając się po otaczającej go dżungli. Jakieś nieznane kwiaty zwisające z drzew, zapachy, dziwne odgłosy… Ścieżka była wąska, wydeptana stopami mędrców.

Było to jedno z najbardziej tajnych, najgłębiej zakonspirowanych, ukrytych miejsc w całym znanym mu wszechświecie.

Wioska składała się z dwunastu szałasów i jednej Wielkiej Chaty, przed którą, na niewielkim placyku, płonęło ognisko.
Mędrcy przypominali jakichś prymitywnych Indian lub Papuasów. Prawie nadzy, przyozdobieni w jakieś pióra, koraliki, muszelki, wytatuowani w dziwne wzory…

- Wejdź, czekaliśmy na ciebie.
- Skąd wiedzieliście, że przyjdę?
- My wszystko wiemy, przecież dlatego tu jesteś.
- Jasne.

W wielkiej chacie, w panującym tu półmroku, jarzyły się linie.. Lekkie trzaski towarzyszyły ich wydostawaniu się z jednego miniteleportera i wchodzeniu w otwór drugiego.
Były złotobursztynowe, z ciemniejszymi i jaśniejszymi plamkami, proste lub poskręcane. Czasem coś się w nich zmieniało, jakaś plamka znikała lub pojawiała się.
Prince niestety nie umiał ich czytać. Był tu zdany na dobrą wolę i uczciwość Mędrców.
Ci wpatrywali się w linie.

- Więc  chcesz ich uratować?

Prince milczał. Jeszcze pamiętał tego ostatniego klienta, jak mu tam było?  Jacek  M., nadęty kutas. Nawet gdy byli na miejscu, w Piekle, nie wierzył gdzie jest. Myślał idiota, że to porwanie dla okupu i straszył kimś tam, jakimś burmistrzem. Kretyn.

- Chcesz ich uratować?

Prince milczał.


Ogrodniczka była delikatna i krucha, ogrodem zajmowała się od zawsze. Wyglądała na jakieś dwadzieścia lat, ale w Świecie Wewnętrznym czas płynął inaczej i musiała tu być od lat co najmniej stu pięćdziesięciu. Ogród położony był za twierdzą, duży i podobny do labiryntu. Na jego skraju miała mały domek, gdzie mieszkała. Dnie spędzała na swojej pracy. Coś przesadzała, podlewała, plewiła.

Nie rozmawiała z rezydentami. Krótko odpowiadała na zadane pytania, spuszczała oczy i prędko odchodziła.
Czasami ktoś ją w nocy odwiedzał. Starała się to ukrywać. W ciągu dnia nikomu nie okazywała zainteresowania, a rezydenci traktowali ją jak jeszcze jedną roślinkę w ogrodzie.
Berg nie wiedząc kiedy, zaczął ją obserwować. Kilka razy zagadywał o coś, w końcu zdenerwował się jej obojętnością.
Zebrał się na odwagę i ostrym tonem zwrócił jej uwagę, że krzewy całkiem już zarosły przestrzeń pod oknami na parterze.
Ogrodniczka skinęła głową i bez słowa zaczęła ścinać nadmiernie wyrośnięte gałęzie. Berg odwrócił się i wszedł do domu. Nie wiadomo czemu towarzyszyło mu przekonanie, że się ośmieszył.
Po skończonej pracy dokonała jeszcze paru drobnych zmian w innych częściach ogrodu. Tylko ona jedna wiedziała, że ogród był połączony ze Światem Zewnętrznym, że była to  jedna struktura.

Zmiana w układzie i wewnętrznej harmonii elementów ogrodu powodowała analogiczne zmiany na planetach okolicznych galaktyk. Gdzieś tam chmury gromadziły się już i wypiętrzały. Niedługo kilka małych wysp miało stać się tylko historią.
Ogrodniczkę to nie interesowało. Ci wszyscy ludzie, skoczkowie, rezydenci – nic ją nie obchodzili. Czekała na zmrok, bo wtedy odwiedzał ją Prince, a już ponad tydzień go nie było.
Gdzieś tam rozszalały tajfun zbierał już pierwsze ofiary. Skoczkowie przybywali zszokowani, nieraz mokrzy i drżący. Rezydenci wiedzieli, co mają robić. Mieli wprawę.

Prince nie wiedział, dlaczego zaczął ją odwiedzać. Czasem spacerował po ogrodzie, umawiał się tu z kimś, jeśli nie chciał oficjalnie odwiedzać twierdzy. Po jakimś czasie rzuciło mu się w oczy, że Ogrodniczka całkowicie go ignoruje. Nie, nie zmartwiło go to. Do jego licznych tytułów i uprawnień należało Absolutne Ogólnoświatowe Mistrzostwo w Uwodzeniu Kobiet. Był przecież, jak to niektórzy mówili, Szatanem, a Szatan to wiadomo… Nawet przyrodzenie ma kudłate i lodowato zimne.
Miewał przygody, haremy pełne niewolnic, wiedział o tych sprawach wszystko.

Ogrodniczka zaczęła go interesować od momentu kiedy wyczuł, że wcale nie jest kobietą. Nie, na zwykłe fizyczne współżycie chyba by się zgodziła, ciało miała zwyczajne, kobiece. Ale coś w niej było takiego…
Była doskonale obojętna, jak maszyna. Maszyna? To byłby pomysł. Ale do czego by służyła? Tylko do pracy w ogrodzie?
Seks też chyba nie był jej przeznaczeniem.

Tymczasem w Świecie Zewnętrznym, na planecie Ziemia...

Tego dnia zaczęło mocno padać. Pierwsza zobaczyła go Werka, jak zwykle wyglądająca przez okno. Szedł pod parasolem, w ręce trzymał podłużny przedmiot. Gdy już usiedli we wspólnym pokoju, pokazał go wszystkim. Było to coś w rodzaju podłużnej lampy na niedużym stojaku.

- Jak się ta lampka zapali, to znaczy że weszli na wasz teren. Będziecie mogli coś zrobić, przynajmniej im pokazać, że wiecie o wszystkim. Tylko musicie ją tu zostawić włączoną, o tak.

Posiedział jeszcze chwilę i wyszedł. Podobno miał jeszcze jakieś inne sprawy.W nocy obudził ich świst, metaliczny i nienaturalny, jakby gdzieś obok domu pękały wielkie szklane płyty. Potem zapanowała cisza i znowu zasnęli.

Rano gdy wychodzili na swoje zwykłe łowy, zobaczyli nad budynkiem słabo widoczną, ale wyraźną szaroniebieską kopułę. Przeszli przez nią swobodnie.
Było cicho, nie słychać było samochodów ani przejeżdżających w oddali tramwajów. Tylko psy szczekały jakoś inaczej niż zawsze. Któryś zaczął wyć.

Szli blisko siebie, bojąc się czegoś coraz bardziej. Ulica była pusta i w końcu zobaczyli pierwsze trupy. Ludzie leżeli na ulicy jakby spali, gdzieś samochód uderzył w ścianę domu, w środku kierowca był nieruchomy i zakrwawiony. Para staruszków, jakieś dzieci, papiery, faktury... Ciszę zakłócało tylko szczekanie psów, coraz bardziej natarczywe.

Domy stały nieuszkodzone, sklepy były pełne towarów, chociaż pozamykane. Adam stłukł szybę jednego z nich. Nic się nie stało, nikt nie przybiegł. Weszli do środka i zabrali trochę produktów. Z ciekawości podeszli do kasy, otworzyli ją i wyciągnęli gotówkę. Potem chwilę poczekali mając nadzieję, że ktoś przybiegnie, będzie chciał ich aresztować i wszystko wreszcie wróci do normy. Panowała jednak cisza, na jezdni walały się jakieś rysunki techniczne, plany i pisma z urzędowymi pieczątkami. W milczeniu skierowali się w stronę swojego bezpiecznego schronienia – squatu. Wchodząc usłyszeli ten głos – mechaniczny, metaliczny, pozbawiony czegokolwiek ludzkiego.

- Uwaga ocaleni! Mówię do was ja, Alamar, Archanioł Sprawiedliwości i Sądu. Nie ma już świata, jaki znaliście, zniszczyłem wszystkich ludzi oprócz was. Wybrałem was do zbudowania nowego świata, bez chciwości i niesprawiedliwości, bez pieniędzy i walki o nie. Wiem że umiecie ze soba współpracować, obserwowałem was. Umieliście stworzyć wspólnotę i być w niej szczęśliwi, bez zazdroszczenia innym tego co mają.

Głos pochodził z przedmiotu pozostawionego przez Nowego. Podeszli bliżej i wtedy go zobaczyli. To był jakby duch, albo hologram, wielka na kilka metrów postać. Nowy, ale jakby nie on. Twarz dostojna i zimna, jak z metalu, długa jasna szata no i... skrzydła, ogromne, pokryte piórami. To już nie był ich kolega, to już nawet nie był ich świat.

Przerażeni nie potrafili zdobyć się nawet na jakąś myśl. Tylko Werka cicho szepnęła – Ale dlaczego dzieci...

Nie było odpowiedzi.

Gdy ochłonęli, postanowili całą grupą wyjść do miasta. Spotkali jeszcze dwie grupy  ocalonych. Jedną z nich byli studenci, może z pięć osób. Druga grupa to były trzy dziewczyny, zadbane i bogato ubrane. Wszyscy razem mieli teraz do rozwiązania dwie sprawy – co zrobić z trupami no i psy. Tych ostatnich było coraz więcej, skupiały się w stadka, na razie nieszkodliwe, łagodne. Były też psy zamknięte w domach ze zmarłymi opiekunami. Niektóre wyły.

Werka z Bogusią nieśmiało weszły do eleganckiego butiku. Sprzedawczyni, która jeszcze poprzedniego dnia w ogóle by ich tu nie wpuściła, leżała teraz bez ruchu na posadzce, a w powietrzu unosił się delikatny zapach perfum. Zaczęły dotykać ubrań.



Ogrodniczka siedziała na marmurowym ołtarzu Tańczącego, z nogami zanurzonymi w fontannie. Było lato. W ogrodzie panowała cisza. Słońce było takie intensywne… Wtedy, w tamtych czasach byłoby to trudne do zniesienia, co innego teraz. Teraz już wszystko jest inaczej. Nawet potrafi spokojnie patrzeć na Prince’a, rozmawiać z nim. Niby po czterystu latach to normalne, wszystko się kiedyś kończy i przemija…

Pochodziła z planety Drux, też Świata Zewnętrznego, ale bardzo daleko stąd. Była kimś w rodzaju człowieka, to znaczy była biologicznie, bo na planecie Drux osobami ludzkimi były wyłącznie samce, to znaczy mężczyźni. Ludzie nawet nie rozmawiali z kobietami, służyły one do prostych prac i do rozmnażania. Większość dzieci płci żeńskiej zabijano zaraz po urodzeniu. Nie było stałych związków, zazdrości, miłości. Każda grupa miała swoje kobiety, których używała.

Pojawił się kiedyś, przez jakiś czas przebywał w zamku ludzi. Jadąc gdzieś, zauważył ją przy pracy. Po chwili prowadzono ją za obrożę do namiotu, gdzie na nią czekał. Pamięta tę obrożę – gruba, szorstka i ciężka. Ohyda! W tym Świecie Zewnętrznym też mają podobne, no może nie aż tak, ale sama widziała, jak jakiś tutejszy samiec zakładał samicy coś podobnego na palec. Obróżka była mniejsza i błyszcząca, ale zawsze… skojarzenia były niemiłe.

Zaczął coś mówić, pozwolił się wykąpać, nakarmił, dał ubranie. Potem zabrał ją do swojej siedziby, na zupełnie inny świat, na inną planetę.
Był z nią tydzień. Potem odszedł, zostawiając zamek, ogrody, służbę / mechaniczną/ i całą planetę.
Czekała na niego latami, aż do starości. Rozmawiała z roślinami, chmurami, ze zwierzętami, poznała dokładnie całe swoje bajecznie piękne więzienie.
Kochała go. Sama była zdziwiona odkryciem czegoś takiego jak miłość do mężczyzny, nigdy wcześniej o tym nie słyszała.

Potem odeszła w Świat Wewnętrzny. Tu trafiła na ślad ukochanego. Powoli, mozolnie składała fakty. Nazywał się Prince, był demonem o wielkiej sile. Takich kochanek jak ona miał tysiące i przeważnie każdej zostawiał osobną planetę. Nigdy żadnej z nich nie kochał, kobiety były jego zabawkami.
Nie żeby był okrutny, żadnej nie bił, nie głodził… Każdą zostawiał śmiertelnie zakochaną, tęskniącą za nim do końca życia.

Szła jego tropem, po wielu latach wiedziała o nim bardzo wiele. Wypełniał jakieś misje, zadania, po każdym jego pobycie na którymś ze Światów Zewnętrznych pojawiał się tam chaos, wojna, przewrót, zniszczenie dawnego porządku. Z kimś to wszystko uzgadniał, gdzieś jeździł po instrukcje i pewnego razu przez przypadek  udało jej się dostać tam razem z nim, jako ktoś w rodzaju pasażera na gapę.
Prince nie wiedział, że ma towarzyszkę podróży, nawet by jej chyba nie poznał. Opuścił swój podróżny moduł w świecie, w którym istniał tylko kolor i rytm. Były to pulsujące barwy, w rytm oszałamiającej, dziwnej, hipnotyzującej muzyki.
Demon z twarzą pełną łez, z głębokim wzruszeniem szeptał jakieś niezrozumiałe słowa, potem wycofał się powoli i znikł w kapsule podróżnej.

Została sama, oko w oko z potęgą, o jakiej nie śniła. Pulsujące kolory ułożyły się w kształt twarzy i głos gdzieś w głębi jej mózgu zapytał:
- Czego chcesz od niego i ode mnie?
Wiedziała, że ta siła wie o niej wszystko i że nie warto nic opowiadać i tłumaczyć. Tylko czego ona sama właściwie chce???
Żeby do niej wrócił? Na jak długo? Na zawsze? A co to znaczy? W Świecie Wewnętrznym słowo „zawsze” rozumiane było całkiem inaczej niż tam na dole.
Żeby ją kochał???
Wtedy zrozumiała, że chce jednego – przestać o nim myśleć, przestać go kochać, zapomnieć.
O to poprosiła.

Zanim odeszła, Tańczący zatrzymał ją jeszcze na chwilę.
- Jesteś tu nieprzypadkowo, wybrałem cię, tak jak kiedyś wybrałem Prince’a. Wiesz wszystko o roślinach, o ich wzajemnych powiązaniach, harmonii, współżyciu, rozumiesz ich dusze. Będziesz Strażnikiem Równowagi, tak jak Prince jest Twórcą Chaosu, a Alamar Światłem Nadziei. Teraz jesteś im równa rangą, masz prawo przebywać w Dualu – Świecie Czerni i Bieli. Możesz też mieszkać w Świecie Wewnętrznym, możesz opiekować się całym Światem Roślinnym i Zwierzęcym na wybranym Świecie Zewnętrznym.
I szczęśliwej drogi na Berulis!
Wszystko znikło.

Na Berulis było ciepło i parno. Rośliny były ogromne, miękkie i piękne. Poza nimi żywej duszy.
Wyczuwała obecność istoty rozumnej.
W nocy zrozumiała o wiele więcej. Gorące, twarde pnącza miękko oplatały jej ciało, pieściły… Nie broniła się specjalnie, w końcu nie robiła tego od dobrych kilkuset lat i chyba miała prawo.
Potem zaczęli z nią rozmawiać. Byli cywilizacją roślinną, rodzajem zbiorowej roślinnej świadomości. Najwyższą wartością była tu harmonia, równowaga i spokojny, pewny wzrost. Rozumieli jej nienawiść do humanoidów, sami też nie przepadali za tą rasą.
Wyjaśnili jej jedno – że aby zniszczyć w sobie upartą i bezsensowną miłość do demona, będzie musiała sama zmienić się w roślinę. To trochę potrwa. Zmiany będą powolne, ale trwałe. Zmienią się narządy wewnętrzne, uczucia i myśli, ciało zewnętrznie nie musi się zmieniać. Przestanie jeść i pić, wodę będzie pobierać poprzez skórę, najlepiej skórę nóg. Pokarm będzie asymilować bezpośrednio z promieni słonecznych.

Nie wie, dlaczego nie wytrzymała tam do końca. Może tak naprawdę nie chciała stać się rośliną, a może gdzieś tak w głębi swojego półroślinnego serca ciągle miała nadzieję, że może kiedyś Prince…
Odeszła więc i przybyła tutaj, na humanoidalny Świat Wewnętrzny jako ogrodniczka. Jej ogród był miniaturą Świata Zewnętrznego, tych wszystkich planet gdzie było życie. Jej zadaniem było chronienie wewnętrznej harmonii tego ogrodu – świata, równowagi wszystkich ścierających się ze sobą elementów. Kochała je wszystkie.

 Usiadła teraz na brzegu fontanny. Mgła wodna delikatnie chłodziła jej skórę. Materiał sukienki nasiąkał wodą i przyklejał się do ciała.
Potrzebowała ochłody, bo niestety modyfikacje genetyczne, jakim się poddała na Berulis, były niewystarczające. Dalej była zakochana. Jej ukochany nawet jej chyba nie pamiętał. Wiedziała, że była jedną z kilku tysięcy.
Teraz tu przychodzi, jakby nigdy nic i rozmawia o jakichś pierdołach na Świecie Zewnętrznym. Nawet nigdy nie wie, kiedy go znów zobaczy.
Tak ciężko być kobietą…
- Witaj, pięknie dziś wyglądasz – Prince stał w cieniu, oparty o drzewo.

Coraz trudnie mu przychodziło normalne rozpoczęcie rozmowy z tą dziewczyną. Nie wiedział też, co miałby zrobić, żeby jej się spodobać. Kiedyś przychodziło mu to z łatwością, prawie automatycznie, a teraz, gdy naprawdę chciał się do kobiety zbliżyć, wszystko stawało się niezmiernie skomplikowane.

Skrępowani byli oboje. Ogrodniczka prawie żałowała teraz swoich decyzji z Berulis, no i w końcu biegała za tym facetem już ponad czterysta lat. Teraz stali obok siebie w pustym ogrodzie i próbowali podjąć jakiś neutralny, bezpieczny temat. Nie bardzo się to udało i po chwili niezręcznego milczenia Orgodniczka w końcu wzięła głęboki oddech i powiedziała:
- Wiesz,  nie jestem taka, jak myślisz...

- A jaka jesteś? Wiem że jesteś piękną kobietą i to mi wystarczy.

- Ale ja jestem… rośliną….
Zbaraniał. Potem zaczął coś dukać, że to nic nie szkodzi, że jeszcze nigdy nie spotkał takiej… że pierwszy raz w życiu…
Zrobił krok w jej stronę i nagle zrozumiał, że coś jest nie tak – bardzo nie tak. Patrzyła z lodowatą mieszaniną pogardy i wściekłości.
- Pierwszy az w życiu!!! Nie znałeś mnie! Nie pamiętasz! A ja za tobą latam czterysta  lat!!! Dałam się zmodyfikować genetycznie, żeby o tobie zapomnieć, a ty mi gadasz, że pierwszy raz w życiu!!!
Robiło się naprawdę niedobrze. Nad ogrodem zerwał się ostry, zimny wiatr, pociemniało, wrażliwe rośliny zwijały listki, opadały płatki kwiatów.
Nad Ziemią, pośrodku oceanu rósł huragan. Powoli toczył się w stronę lądu. Gdzieś tam sunęła złowieszcza fala tsunami.
Dawno uśpiony wielki wulkan zaczął dymić.

- Pierwszy raz w życiu!!! Tydzień ze mną byłeś, potem uciekłeś, ja całe życie czekałam…
- To ja przepraszam, już tak nie zrobię…
- TY … TY…
- Ja się zmieniłem…
Szła teraz do niego powoli, zamachnęła się…

No i świat miał szczęście, bo w tym momencie potknęła się, albo on się potknął i znaleźli się w swoich objęciach.
Potem niebo się wypogodziło i podniosła się mgła, gęsta, ciepła i pachnąca kwiatami. Mądrzy Chińczycy wiedzieli już dawno, że tak jest zawsze, gdy Smok spotyka Tygrysa i gdy się kochają.
Kiedyś w końcu trzeba się zdecydować na stały związek.

 

 Autor: ewa
 Data publikacji: 2015-10-03

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 143 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 143 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Prawda musi przezwyciężyć tysiące przeszkód, by dostać się na papier, a z papieru do głowy. Kłamcy są jej najsłabszymi wrogami. Entuzjastyczny pisarz, który o wszystkich rzeczach mówi i wszystko widzi tak jak normalni ludzie, gdy dostaną kręćka, dalej hipersubtelny znawca ludzi, który w każdym czynie człowieka, jak anioł w monadzie, widzi i chce widzieć odzwierciedlenie całego jego życia, dobry, pobożny człowiek wierzący z szacunku we wszystko, czego się przed piętnastym rokiem życia nauczył - to są wrogowie prawdy.

  - G. C. Lichtenberg
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.