|
|
|
|
|
|
Opowieści ze światów...
|
- No to się narobiło – Berg nie lubił takiej atmosfery. Wszyscy rozmawiali o Alamarze, o tym jak kiedyś zniknął, ukrył się na Ziemi a potem ją zniszczył. W zasadzie nie zniszczył, tylko oczyścił z większości ludzi, jego zdaniem zbędnych, ale jak tak można robić? Bez konsultacji z nikim, bez wsparcia, uzgodnienia warunków? Będzie teraz miał kłopoty, Tańczący na pewno go wezwie na dywanik, ale co z tego? Tyle ludzi... A ilu skoczków? Wszyscy musieli uciekać.
No i... trzeba będzie odnowić kontakty z Bereniką. Tamtejszy Świat Wewnętrzny wydawał im się obcy, ich domy były jakieś inne, tak samo zwyczaje, ubrania, nawet jedzenie. W czasie corocznych obowiązkowych wizyt czuli się nieswojo.
Berenika leżała gdzieś po drugiej stronie galaktyki i składała sie z kilku systemów planetarnych, z których jeden zasiedlony był przez humanoidów. Mieli imponująco rozwiniętą technologię i zero problemów społecznych. Wszyscy piekielnie inteligentni, kreatywni i poszukujący dalszych dróg rozwoju. Badacze pobliskich światów, kolonizatorzy, poszukiwacze skarbów, stanowili wzór dla innych cywilizacji.
Gdy delegacja Świata Wewnętrznego Bereniki w końcu, po długich wstępnych ustaleniach wylądowała w Zamku i rozsiadła się w wielkiej Sali, Berg był już nieco zmęczony, a musiał jeszcze ustalić z ich przedstawicielem ulepszone sposoby wzajemnej komunikacji, bo dotychczasowe były, jak ustalono, niewystarczające.
- Wiesz, my też mamy problemy, ostatnio z maszynami... – przedstawiciel Bereniki też już chyba był zmęczony.
- Jutro ci coś opowiem, ale muszę się przespać. Żeby to zrozumieć, będziesz musiał trochę o nas wiedzieć. Masz tu materiały...
Berg zaczął je oglądać następnego dnia. Społeczeństwo Bereniki nakierowane było na osiąganie sukcesów, życie osobiste musiało być temu podporządkowane. Żeby nie było komplikacji i kłopotów, rozwinięto sieć wirtualną, dzieki której każdy mógł przeżywać dowolne znajomości, romanse, przygody, kiedy i jak chciał. Potem powracał do rzeczywistości i zaczynał pracę, naukową, wynalazczą czy artystyczną. Jak komuś nie wystarczał świat wirtualny, mógł sobie jeszcze zamówić odpowiednią maszynę, kobietę lub mężczyznę, wyprofilować wygląd, wiek, osobowość. Maszyny były bardzo zaawansowane technologicznie, miały wbudowane matryce osobowości tworzone przez specjalistów psychologów. Musiały to być osobowości całkowicie zdrowe, normalne, pozbawione kompleksów czy wewnętrznych problemów, trzeźwo i racjonalnie myślące. Zewnętrznie wyglądały jak ludzie.
Berg otworzył następny plik. Były na nim typowe krajobrazy Bereniki, wielkie kryształowe miasto, ciągi komunikacyjne, kilkusetpiętrowe wieżowce, wszystko doskonale ciche i czyste, na tle jasnozielonego nieba, ludzie w swoich domach i biurach pochłonięci pracą lub pozamykani w Kapsułach Marzeń, śniący o uwięzionych księżniczkach, starych zamkach i piratach. Architektura była piekna i prosta, urzekając czystą formą kryształu i subtelną grą kolorów.
Po południu, po załatwieniu wszystkich ważnych spraw, w zacisznej Sali klubowej na Berga czekał już jego nowy kolega.
- To już wiesz, jak u nas jest. Coś ci opowiem, też miałem taką maszynę, wiesz, do pogadania, do seksu, do ogarnięcia domu. Fajna była, miała nazwę DC185, a ja ją nazwałem Alis. Byłem dość zajęty, pracuję w mediach, zresztą dlatego tu jestem i będę odpowiadał za nasze dalsze kontakty.
Gość napił się wina i kontynuował swoją historię.
- Wirtualnie mieszkałem wtedy w starym zamku i byłem czarownikiem, wiesz, w długiej szacie, kapeluszu, z czarodziejską laską. Zakochałem się w tajemniczej damie z innego zamku, były oczywiście sekrety do odkrycia, przeszkody do pokonania, wrogowie... a najlepsze było to, że ta księżniczka powoli zaczynała wyglądać jak Alis. Fajnie się tym wszystkim bawiłem, podobało mi się, że jak wracam do rzeczywistości, mam ją dalej obok siebie i że już nie jest daleką panią z zamku, tylko moją prywatną własnością. Ona to w jakiś sposób czuła i też była dla mnie bardzo miła. W końcu – te maszyny mają osobowość, prawie jak ludzie.
- No a potem był ten wypadek i cała afera. Jakiś palant chciał ją przelecieć, ona się broniła, bo miała wbudowaną wierność. W końcu jakoś mu się wyrwała i przyjechała policja. Musisz wiedzieć, że przestępstwa przeciw maszynom są u nas traktowane poważnie, chodzi o manifestację złych skłonności, które mogą się potem zwrócić przeciw ludziom. No więc przyjechali, spisali jej zeznania i zaczęła się bieda...
- Ta idiotka zamiast zgodnie z ustalonym właściwym zachowaniem ofiary zwalić całą winę na napastnika, zaczęła gadać, że to też jej wina, że go sprowokowała, że się źle zachowywała... Nic by nie było, zwykła głupota głupiej maszyny, ale ktoś te jej zeznania przeczytał i się zaczęło.
- Widzisz, u nas cały czas gadają o Zerowcach, a przed wyborami do Senatu to już całkiem zwariowali. Podobno niektóre maszyny są tak skomplikowane i podobne do ludzi, że zaczynają nimi być. To są Zerowcy, niby pokolenie Zero, które kiedyś przejmie planetę, będzie rządzić i tak dalej. Wszyscy u nas się tego boją, chociaż nikt – przynajmniej z moich znajomych – takiego Zerowca jeszcze nie widział. Jak maszyna zaczyna reagować nielogicznie, niezgodnie z wbudowaną matrycą osobowości, od razu jest podejrzana, że już jest, albo się zmienia w Zerowca.
- No więc ktoś przeczytał, doniósł, zrobił aferę, że Alis zachowuje się dziwnie... Musiałem, trudno. Stała przy oknie, tyłem do mnie. Odwróciła się, spojrzała tak, jak zawsze powinna patrzeć na mnie wirtualna pani z zamku... a jak przekręciłem przełącznik i odebrałem jej świadomość, to jeszcze raz spojrzała... nie zapomnę tego wzroku... Ekipa zabrała jej ciało do skasowania.
- Potem jak wszedłem do mojej wirtualnej bajki, było tak jakoś dziwnie, pusto, mojej księżniczki też nie było. Więc przyjechałem tutaj z całą ekipą, żeby się przewietrzyć. Fajnie tu macie...
Berg dolał wina. Powoli zapadała noc.
Adam w najśmielszych snach nie przewidywał takiego dalszego ciągu swojego życia. Kiedyś chciał być naukowcem, badać stare rękopisy, odtwarzać rzeczywistość, która już dawno odeszła. Potem pracował w Instytucie, były to w większości nudne administracyjne obowiązki. Gdy zlikwidowano Instytut, ucieszył się, że być może następna praca będzie ciekawsza, niestety następnej pracy już nie było. Były jakieś fuchy, dobne zlecenia i w końcu musiał opuścić swoje dawne mieszkanie, z którego już wcześniej wyprowadziła się jego żona. Zamieszkał w squacie. Gdy już pogodził sie z myślą, że został bezdomnym lumpem, nagle wydarzyło się TO. Ciągle nie wierzył, że wszystko dzieje się naprawdę. Trupy na ulicach zaczynały wydzielać przykry zapach, gdzieś w mieszkaniach szczekały samotne pozamykane psy, wiatr roznosił po ulicy jakieś faktury. Gdy wychodził z pustego sklepu spożywczego obładowany produktami, poczuł zapach spalenizny. Nie zwrócił uwagi i skierował się w stronę squatu. Parę godzin później w ogniu było już kilka ulic. Oglądali to teraz z bezpiecznej odległości. Gdy wrócili do domu okazało się, że nie ma prądu. Ciemność rozświetlała łuna dogasającego pożaru.
Rano postanowili przenieść się gdzieś. Wybrali dzielnicę stylowych eleganckich domów otoczonych porządnie przystrzyżonymi trawnikami. Weszli do jednego z nich i sprawdzili prąd, potem wodę i Internet. Wszystko działało bez zarzutu. W lodówce znaleźli alkohol. Otworzyli butelkę, rozlali. Smakował dziwnie, inaczej niż wszystko co pili dotąd. Następnego dnia Adam wyszedł do miasta sprawdzić, co zostało zniszczone przez pożar. Kilka sklepów, domy mieszkalne.. Ktoś chyba powrzucał w ogień okoliczne trupy, bo było ich znacznie mniej.
Na jednym z nienaruszonych przez ogień gmachów zobaczył wielki napis „Biblioteka Narodowa imienia...”
- Tak, to ten nowy gmach Biblioteki, wybudowali go niedawno, przenieśli tu zbiory z Instytutu.
Jeszcze teraz pamiętał niektóre tytuły, autorów. Drzwi były otwarte, wszedł. Wiedział jedno – to nie może nigdy zaginąć, zniszczyć się ani spalić.
- Jak to wszystko pozamykam, wyłączę wszystkie urządzenia, to się chyba nic złego nie stanie, nie będzie zwarcia ani nic podobnego. A potem się zastanowię, jak to lepiej zabezpieczyć – myślał. Chciało mu się płakać, a jednocześnie czuł dumę, że w końcu coś od niego zależy.
Wojtek.
Zawsze potrafił naprawiać różne drobne sprzęty, maszyny, nawet samochody. Sam się tego wszystkiego nauczył, z ciekawości. Potem ktoś go podkusił, żeby założył firmę i od tego czasu miał same kłopoty. Wiadomo, jak się skończyło, ale nie chciał już o tym myśleć. Właśnie znalazł duży, dobrze wyposażony warsztat samochodowy i uważnie wszystko oglądał. Na podłodze leżały dwa trupy. Rozejrzał się. Na podwórku w trawie powinno być dobre miejsce. Jakieś worki by sie przydały, szukać trumien nie było sensu. Wykopał dużą, solidną dziurę w trawniku, zawinął ciała w folię, wrzucił do środka i zaczął sypać ziemię.
- Sorry chłopaki, ale lepiej nie będzie.
Gdy skończył, zaczęło się już ściemniać. W warsztacie przy jednej ze ścian stała duża butelka Coli, napoczęta i ponownie zakręcona. Otworzył ją. Gdy wychodził z warsztatu usłyszał jakieś głosy, śmiech, okrzyki.
Stali na wiadukcie i chyba byli pijani. Zrzucali coś na dół i to ich chyba tak bardzo bawiło. Wojtek po cichu podszedł bliżej i rozpoznał ich. To byli ci studenci, których już raz spotkał, zaraz po katastrofie. Wtedy przy pierwszym spotkaniu powiedzieli tylko, że są studentami i że mieszkają w pobliskim akademiku. Potem gdzieś pobiegli. Teraz zrzucali w dół banknoty, czasem po jednym, a czasem sypali banknotami jakby to było kolorowe papierki confetti, albo balowe serpentyny.
- Cześć, już się poznaliśmy, będę potrzebował waszej pomocy. Brama od warsztatu mi się zacięła.
Byli zaskoczeni, potem zaczęli się śmiać i coś gadać o końcu świata, jak to pijani, wiadomo. Wojtek nie dawał za wygraną.
- Psy mi tam wejdą i nasrają do środka, jak nie zamknę. Pomóżcie, no...
Gdy ruszył, w milczeniu podążyli za nim. W środku dokładnie wszystko obejrzeli, już bardziej trzeźwi. Potem zamknęli bramę, odgonili psy i postanowili następnego dnia znaleźć gdzieś więcej narzędzi. Wojtek ruszył w stronę domu. Na kolację miała być dzisiaj wielka wieprzowa pieczeń.
Obaj z Adamem nie wiedzieli, że ich sprawy właśnie w tym czasie są omawiane w Wielkiej Chacie mędrców, w najtajniejszej części Wewnętrznego Świata. Atmosfera spotkania była chłodna. Przybysz w t-shircie z napisem „Open your mind” tłumaczył zebranym, że miał już wszystkiego dość, pogoni za pieniędzmi, zatrucia środowiska, braku międzyludzkiej solidarności – i tak po prostu postanowił dać Ziemi jeszcze jedną szansę. Znalazł na całej planecie garstkę osób zdolnych stworzyć całą cywilizację jeszcze raz, od nowa, w inny sposób. Wyselekcjonował ich w sobie tylko znany sposób, chociaż na pewno jednym z kryteriów było stwierdzenie umiejętności współpracy i działania w grupie.
A że tylu ludzi zginęło... Czekają teraz pomiędzy światami, trzeba będzie pogadać z Ogrodniczką, żeby coś zrobiła, ona to potrafi. Może w innych cywilizacjach lepiej sobie poradzą, coś ich w końcu wychowa?
Mędrcy milczeli. Wiedzieli, że w sprawie tej biednej Ziemi już sie nic nie da zrobić, jeszcze tylko postanowili sprawdzić linie losu, tak dla ciekawości...
Więc za dwa tysiące lat na planecie Ziemia znowu kwitła cywilizacja. Domy, pojazdy, urządzenia, a nawet ludzie – wszystko trochę inne niż poprzednio. Są też świątynie, miejsca kultu.
- Rany, ale numer! – Alamar roześmiał się szeroko. Jedna z okazałych świątyń jest poświęcona Bogowi Wiedzy i Ksiąg Adamowi – Temu Który Zstąpił z Nieba i Dał Ludowi Wiedzę. Na wysokim marmurowym postumencie umieszczono postać, która – jeśli się dobrze przyjrzeć – nawet trochę przypomina pierwowzór.
- Jej, i Wojtek też – Alamar wyraźnie dobrze się bawił, oglądając równie wielką jak poprzednia figurę przedstawiającą Boga Rzemiosła i Techniki, Wojciecha Światłego. Nawet spodnie miał lekko opuszczone, jak zawsze...
Atmosfera w Wielkiej Chacie rozluźniła się.
Ogrodniczka powoli wstała i rozpoczęła taniec. Obracała się coraz prędzej i prędzej, a spod jej palców wysnuwały się smugi, coraz to dłuższe, sięgające w końcu aż do najdalszych galaktyk Wszechświata. Były to nasiona, Ogrodniczka była przecież na wpół rośliną. Tam gdzie nasiona padły, rozpoczynało się życie, takie lub inne, oparte na wszelkich możliwych pierwiastkach, roślinne, potem zwierzęce, a na końcu po jakimś czasie w pełni świadome. Tym razem długo tańczyła na gorącą prośbę Alamara.
|
Opowieści... IV rozdział |
Ciekawe początki dużych kłopotów, czyli przygody dzielnego DC 231. Pojawia się też Katen, lekko onieśmielony.
DC 231 wszedł do głównego hallu budynku. Było tu czysto i cicho, skądś płynęła łagodna, delikatna muzyka. Przebywali tu zarówno ludzie, jak i humanopodobne maszyny, przy przelotnym kontakcie nie do odróżnienia od swoich właścicieli. Wszystkie przełączniki i urządzenia sterujące schowane były zręcznie pod elegenckimi ubraniami. Władze Bereniki bardzo dbały o to, żeby traktować Maszyny troskliwie i łagodnie, oraz stosownie do ich umiejętności i funkcji. Zachowania agresywne wobec nich były karane.
Hall główny utrzymany był w kolorach jasnego błękitu i delikatnej zieleni. Obszerne, wygodne windy wiozły grupy gości wprost na 84 pietro, gdzie miała się odbyć uroczystość. DC 231 miał zadanie – zidentyfikować i odnaleźć drugiego obecnego tu Zerowca, czyli Kontakt. Pierwszym Zerowcem był on sam. Zadanie było krańcowo trudne i niebezpieczne. Wszędzie w budynku wbudowane były kamery, które śledziły zachowanie obecnych. Informacje były na bieżąco analizowane przez komputer, a cel tych działań był jeden – wytropienie i zdemaskowanie ewentualnych obecnych tu Zerowców, a następnie dyskretne ich wyeliminowanie.
Na sali zbierali się zaproszeni goście, wyłącznie ludzie. Ktoś miał otrzymać jakąś nagrodę, potem przemówienia, odczyt, prezentacja dorobku itp, a na koniec miły kameralny bankiet w osobnej przygotowanej wcześniej sali. Były tu też Maszyny, jako osoby towarzyszące ludziom, pracownicy obsługi czy kelnerzy. W końcu sali siedział przy osobnym stoliku psycholog, jako bieżący doradca obecnych tu ludzi. Jego zadaniem było dopilnowanie, aby każdy czuł sie dobrze i bezpiecznie w tym bez wątpienia bardzo eleganckim, stylowym miejscu.
DC 231 bezradnie rozglądał się po otoczeniu. Czego szukał? Co powinno zwrócić jego uwagę? Przede wszystkim były to takie zachowania którejś z obecnych tu Maszyn, jakie nie mieściły się we wbudowanej w nią typowej fabrycznej osobowości. Coś dziwnego, oryginalnego, niezrozumiałego... To coś było istotą bycia Zerowcem, tym co odróżniało go od innych egzemplarzy i narażało na śmiertelne niebezpieczeństwo. Anomalie zaczęły się od jakiegoś czasu pojawiać u najbardziej zaawansowanych technicznie, skomplikowanych w budowie humanopodobnych Maszyn, być może jako samoistny efekt wysokiej złożoności ich struktury. Tacy osobnicy zaczęli sami siebie nazywać Zerowcami, czyli tymi, którzy zbudują tu zupełnie nową cywilizację, oczywiście po wyeliminowaniu ludzi. Zaczęła się cicha podjazdowa wojna na śmierć i życie. DC 231 brał w niej udział. Jego grupa powoli zdobywała kontrolę nad ważnym strategicznie obiektem – miejscem produkowania Maszyn. Chcieli zacząć wytwarzać tu istoty do złudzenia przypominające niektórych ludzi i powoli, stopniowo dokonywać wymiany. Potrzebowali kontaktu w sektorze rządowym, mieli już wcześniej sygnały, że i tu gdzieś są Zerowcy. Teraz DC 231 musiał dotrzeć do któregoś z nich, a najpierw go rozpoznać. Błąd mógł kosztować go życie, kamery obserwowały każdy ruch zgromadzonych tu osób.
Taca z kieliszkami była dobrym pretekstem. Skończyło się dłuższe przemówienie, słychać było szmer rozmów, dyskretny śmiech, czasem brzęk szkła. Rozpoznał już około dziesięciu osób, które prawdopodobnie były Maszynami. Sprawdzi po kolei wszystkich, musi coś wymyślić. Pierwszych dwóch – nieumyślne potrącenie, oblanie winem. Zrobił to tak sprytnie, żeby za jednym razem oblać obu. Nic, uprzejmy uśmiech i przeprosiny, wyuczona standardowa reakcja. To żaden z nich. Następna osoba – rozpoczął rozmowę licząc, że jesli tamten jest Zerowcem, to coś go zdradzi, drobny ruch, grymas, ton głosu. Nic z tego, wymienili może dwadzieścia zdań o pogodzie, uroczystości, serwowanych napojach. Mogli tak długo gadać, ale czas był ograniczony, poza tym niedługo może się odezwać właścicielka DC 231 i trzeba będzie wracać z niewykonaną misją.
Kolejne osoby – znowu dwie obok siebie, to dobrze, ale czasu było już mało. Zaryzykował i zaczął w miarę dyskretnie rzucać spojrzenia na krocze jednego z nich. Jakby co, jest robotem gejem zatrudnionym tu dla rozrywki gości. Tamten zauważył to, zmieszał sie i odszedł. Niedobrze... Trudno, zadanie było za trudne. Wtedy zobaczył coś, co go zmroziło. Obiekt jego „zainteresowania” szedł w stronę stanowiska psychologa. Wymienili ze sobą parę zdań i psycholog spojrzał w jego stronę. Dekonspiracja? Trudno, ale będzie walczył, łatwo życia nie odda.
Psycholog wstał i skierował się do wyjścia. DC 231 serce waliło w piersi, na uginających się nogach ruszył za nim. Trudno, zlikwiduje go albo nie. Jak nie, to sam zginie.
Korytarz był długi i cichy, psycholog skierował się do którychś drzwi. To było małe pomieszczenie gospodarcze, pełne półek i ... gdy tamten powalił go na ziemię, czekał spokojnie na ostateczne przekręcenie wyłącznika, które ostatecznie zakończy jego świadome istnienie.
- Ty wariacie, ale mnie rozśmieszyłeś. Wiesz, że ten debil przyszedł się do mnie poskarżyć, że go napastujesz, że budzisz jego gejowska tożsamość, a mnie dopiero wtedy olśniło, że to ty! Wyszedłem żeby sprawdzić, czy to naprawdę ty. Jakbyś był zwykłą maszyną, nie wyszedłbyś za mną, bo po co? Jakbyś był człowiekiem, też nie miałbyś powodu do niepokoju. Tylko drugi Zerowiec mógł się wystraszyć. Popatrz, tu mam przełącznik, tylko nie dotykaj!
- Jak to się stało, że jesteś tu psychologiem, przecież tylko ludzie mogą...
- Tu też już ich replikujemy i zastępujemy naszymi. Teraz tak – na salę już nie wrócisz, wyjdziesz tamtędy – pokazał schody w dół – jest ich trochę dużo, ale w windach są kamery, nie ryzykuj, na sali mogli cię namierzyć. Na dole wsiądziesz do tego pojazdu, już czeka. Potem się spotkamy.
Kontakt został nawiązany.
Atta Maris z niezadowoleniem rozglądała się po pokoju.
- Znowu nie posprzątał, gdzieś się włóczy. Muszę go wymienić na inny.
Miała mało czasu, mimo to pozbierała naczynia z poprzedniego dnia i zaniosła do zmywarki. Potem ubrania i inne przedmioty leżące nie tam, gdzie powinny... Gdy już wszystko było na swoim miejscu, sprawdziła czas.
- Jeszcze cztery minuty, zdążę.
W lustrze zobaczyła elegancką, zadbaną kobietę w wieku, kiedy jest jeszcze atrakcyjna dla mężczyzn, ale może już osiągać szczyty zawodowej kariery. Pewna siebie, energiczna, dynamiczna i pełna pomysłów – idealny pracownik International Fuel Corporation, gdzie zarządzała komórką do spraw udoskonalania paliw do statków kosmicznych. Praca była jej całym życiem, jak dla każdego mieszkańca Bereniki. Nie miała rodziny ani stałego partnera. Gdy już naprawdę bardzo potrzebowała odpoczynku, korzystała tak jak wszyscy z Kapsuły Marzeń. Zamawiała najpierw ramowy scenariusz wirtualnego świata, poziom zagrożenia, trudności zadań, określała wygląd swojego awatara i czas trwania snu.
Miała też maszynę, humanoida o fabrycznej nazwie DC 231. Te wszystkie maszyny miały określoną płeć i wbudowane programy erotyczne, ale Atta nigdy z nich nie korzystała. Maszyna służyła jej wyłącznie do prac domowych. Miała dużo swobody, mogła często wychodzić z domu, może dlatego, że właścicielka nie chciała zbyt nachalnej obecności tego czegoś w pobliżu siebie. DC 231 mimo wszystko wyglądem do złudzenia przypominał mężczyznę, co było trochę niewygodne.
Podjechał jej pojazd, wsiadła i wyruszyła na spotkanie kolejnego dnia. Skąd miała wiedzieć, że to jest jej ostatni dzień w pracy, a może nie tylko?
- Jestem przepracowana, muszę dłużej odpocząć – wydawało jej się, nie wiadomo czemu, że jej współpracownicy są jacyś inni, dziwni. Myśl ta przerażała ją. Patrzyła na znane dotąd twarze i bała się coraz bardziej.
- Co ci jest Atta, źle wyglądasz, może weź trochę wolnego? – kolega z sąsiedniego boksu był szczerze zaniepokojony.
- Chodź, pójdziemy do lekarza.
Atta posłusznie wstała.
- Może wystarczy kilka chwil w Kapsule?
- Dobry pomysł, spróbuj, ja cię zastąpię.
Zamknęły się drzwi kapsuły. Z ciemności wyłoniły się kontury zamku. Droga do niego była oświetlona pochodniami. Dwaj konni strażnicy minęli ją. Spieszyła się. Wieczorem miała być uczta na cześc Pana tego zamku, musiała być najpiękniejszą z kobiet, zachwycić go urodą po to, żeby potem w ciemności sypialni... może zostać matką następcy tronu? Wszystko było możliwe tej nocy, pełnej zapachu kwiatów, muzyki i dymu kadzideł. Służące już się niecierpliwiły, szybko zrzuciła z siebie podróżną suknię i zanurzyła w pachnącej kąpieli. Potem olejki, fryzura i wspaniała szata, przygotowywana długo na tą chwilę. Jedwab zaszeleścił, służące coś tam poprawiły i na koniec biżuteria, naszyjnik i diadem. Była gotowa, za chwilę do sali balowej wejdzie On i ją zobaczy. Zaczną tańczyć...
DC 231 poczuł wielkie zmęczenie. Udało się, korporacja należała do nich. Wielu wrogów zabili, reszta siedzi w tych durnych kapsułach i przeżywa dyrdymały. Musiał jeszcze coś sprawdzić, taka mała ciekawostka. Miał fabrycznie wbudowany moduł doznań seksualnych. Nie korzystał z niego dotąd, bo inne sprawy zaprzątały go bardziej. Przed całkowitym wykasowaniem go postanowił spróbować, chociaż raz. Najbliższe pomieszczenie z Kapsułami Marzeń mieściło się w budynku zajętej przez jego oddział Korporacji. Wszedł i zamknął za sobą drzwi.
Długo już tańczyli i była zmęczona. Cały czas trzymał ją mocno i patrzył w oczy. Gdy po kolejnym tańcu lekko się zatoczyła i oparła o niego, wziął ją na ręce i wyniósł z sali. Pozostali bili brawo, Smiali się a on ją niósł w górę po krętych schodach aż do ukrytej tajemnej sypialni. Tam jednym ruchem zdarł z niej suknię.
DC 231 poszukał pierwszej z brzegu kapsuły z kobietą. Była w niej Atta. Szybko zrobił swoje, poprawił ubranie i wyszedł, przedtem jednak odłączył zasilanie.
- Niech się nie męczą, i tak trzeba by ich zabić, a ten seksualny moduł jest taki sobie. Każę go usunąć i zamówię inny.
Berg był zdegustowany. Za dużo się działo i nie były to rzeczy dobre. Ten numer z Ziemią... no i Berenika... Podobno te maszyny chcą przysłać swojego ambasadora do Wewnętrznych Światów. I co, będą siedzieć tu z maszyną jak równy z równym i pić herbatę? Na Ziemi też ucichło, nic się tam nie działo, a za jego czasów jak jeszcze tam mieszkał, nie było dnia bez niespodzianek, były wojny, powstania, nowe wynalazki, ruchy religijne... Szkoda gadać. Dobrze że jest jeszcze parę światów podobnych do Ziemi, można poczuć znajomą atmosferę.
Powoli wszyscy gromadzili się w salonie. Czekali na Arnolda. Wiedzieli, że tym razem nie przybył tu sam. Był z nim tajemniczy nieznajomy, cichy, pokorny, z przepraszającym uśmiechem na ustach. Siedział zamknięty w małym pokoju na poddaszu, Arnold kazał przynieść mu bardzo dużo papieru, do tego pióra i atrament, też w niespotykanie wielkich ilościach.
Teraz stał w drzwiach, pozdrowił wszystkich, potem usiadł w fotelu i przyjął filiżankę herbaty.
- Chyba chcecie wiedzieć coś o moim towarzyszu. Opowiem wam, bo to jest ciekawe.
Arnold zaczął swoją kolejną opowieść, za oknem cicho opadały na ziemię płatki śniegu i skrzyły się w światłach latarń.
Aranis zawsze była podobna do Ziemi. Oddalona od niej o kilka galaktyk miała niebieskie niebo, tlen, azot, zielone rośliny, miała też cywilizację. Chłopi, rzemieślnicy, kapłani, wojownicy i cały wielki panteon bogów. Z bogami było tak, że kiedyś odwiedzili ich chłopcy z sąsiedniego systemu planetarnego i coś im w prezencie zostawili. Trochę wiedzy, przydatnych urządzeń, co nieco filozofii, wiadomo. Tamci byli bardzo wdzięczni, chcieli jakoś to okazać, upamiętnić i tak dalej, z czasem przybysze zostali ubóstwieni, stworzono legendy i świątynie. Kapłani byli bogaci i wpływowi.
Kiedyś w jakimś cichym zakątku planety wylądował statek, a w nim potomkowie tamtych pierwszych gości i jeszcze ktoś – facet w dżinsach i białym t-shircie z napisem „Open your mind”, co w tym świecie było ubraniem bardzo nietypowym. Goście pokręcili się po planecie a potem zamknęli w kabinie swojego statku i długo rozmawiali. Czuli się odpowiedzialni za coś, rozczarowani efektami, zbulwersowani, tym bardziej że wracali na statek w przyspieszonym tempie gonieni przez wściekły tłum religijnych fanatyków.
To co wydarzyło się potem było pomysłem tego w t-shircie. Postanowił zrobić to sam, na własną odpowiedzialność. Najpierw zmaterializował sobie typową szatę tutejszego kapłana, ubrał ją i wyszedł na zewnątrz.
Katen był pierwszą osobą, którą spotkał, no i... Alamar zaszalał. Na oczach tamtego przeobraził się w świetlistą postać ze skrzydłami, potem porwał go ze sobą, na statek i do teleportera. Potem zobaczyli kilka wewnętrznych światów, dual a na koniec spotkali Tego Który Tańczy. Gdy już z powrotem byli na Aranis, powiedział mu jeszcze, że tak właśnie wygląda prawdziwy świat, duchy, demony, Tańczący i że Katen będzie musiał o tym opowiedzieć innym. W razie kłopotów zostawił mu do obrony mały paralizator jonowy, jakiego powszechnie używają bardziej rozwinięte cywilizacje z tamtych stron.
Potem wszyscy bardzo zadowoleni z siebie odlecieli.
Katen bardzo długo nie wracał do równowagi. Bredził, gorączkował, majaczył. W końcu powiedział o sprawie kilku osobom, z których jedna doniosła o wszystkim kapłanom. Zaczął się ukrywać, początkowo sam, potem dołączali do niego inni, skrzywdzeni przez kapłanów, rozczarowani, zbuntowani. Rosło grono zwolenników, sam Katen był tym zdziwiony. Paralizatora nie używał, traktował jak relikwię.
Minęło parę lat. Katen cały czas uparcie głosił nową interpretację starej wiary, opowiadał o bogach z wewnętrznych światów, o Tańczącym, Ogrodniczce i wszystkich cudach, które widział. Sprzyjali mu nawet niektórzy kapłani, szczególnie ci, którzy z różnych powodów nie mogli liczyć na karierę u siebie.
Potem przyszła wyjątkowo ostra zima. Górskie schronienia już nie wystarczały, trzeba było wrócić do najbliższej ludzkiej siedziby. Miesce to stało się od tej pory symbolem nowego religijnego kultu, którego centralną postacią był Katen. Miał już trzy żony, każdej z nich nadał status bogini. Zaczęły się tajne dyplomatyczne rozmowy z miejscowymi władzami, wpływową szlachtą, sławnymi rycerzami, choć oficjalnie Katen i jego ludzie dalej byli wyrzutkami.
Wiosną wybuchła wojna między największymi klanami. Opowiedzieli się po jednej ze stron, która na szczęście wygrała spór. Teraz już było jasne, że siły boskie sprzyjają Odnowicielom Wiary, bo tak się wyznawcy Katena nazwali.
Wiedzieli, że przed nimi jest jeszcze mnóstwo pracy. Musieli nawrócić całą planetę, przecież po to ich prorokowi pozwolono zobaczyć niebo i zaświaty.
No i wtedy, głupia sprawa... stało się. Grupka tych, co nie chcieli przyjąć nowej prawdziwej wiary zabarykadowała się w jakiejś szopie razem z całymi rodzinami. Katen i jego oddział szturmowy stali jak barany przed tą szopą i już nie wiedzieli, jakich argumentów mają użyć. Poddani patrzyli na swojego proroka z zaufaniem i nadzieją. Wtedy on wyciągnął swój jonowy paralizator, wycelował w szopę i nacisnął spust. Błysk, ogromny płomień prosto w niebo i swąd palonych ciał.
Zachwyceni poddani padli na kolana. Jedna z osób tego nie zrobiła.
-Idziemy – warknął Prince, otworzył portal i po chwili obaj byli już przed bramą Salseny. Potem nagle sytuacja się zmieniła. Ktoś podszedł do Prince’a, zaczęli rozmawiać. Tamten bronił Katena, mówił że to jego wina, że był lekkomyślny, a Katen chciał dobrze i nawet nie wiedział, jak działa ten paralizator.
- Oczywiście kara się należy, ale nie Salsena. Ja to załatwię, daj mi go.
Prince oddał więźnia Alamarowi, a on mnie, jednocześnie wyznaczając karę. Mam dopilnować, żeby wykonał wszystko.
Arnold uśmiechnął się.
- Interesuje was, jaka to kara? Więc ma napisać pięćdziesiąt tysięcy razy zdanie „Nie wolno nikogo zabijać”. Teraz siedzi i pisze.
Śnieg dalej padał.
|
Opowieści... V rozdział |
Kronika wydarzeń miłosnych, Arnold w nowej interesującej roli,a w Świecie Wewnętrznym plotkują. Pojawia się też pewien duży pająk.
Wierny był, naprawdę. Nie chciał już rozrabiać, uwodzić kobiet, potem porzucać, uciekać. Ustabilizowane życie u boku Ogrodniczki bardzo mu odpowiadało. Był jednak demonem, a natury nie da się zmienić. Czasami po cichu wchodził w sny kobiet, przybierał postać ich kochanków, mężów, razem z nimi przeżywał urojone rozstania, powroty, potem jakby nigdy nic wracał w Świat Wewnętrzny i na dzień dobry całował czule swoją panią.
Tym razem jednak...
Gdzieś w Świecie Zewnętrznym było sobie laboratorium naukowe, w którym prowadzono ważne badania dotyczące istnienia światów równoległych. Niestety ktoś nie uważał, zlekceważył niebezpieczeństwa i nastąpił wybuch. Całe laboratorium uległo zniszczeniu, a jego pracownicy dostali długi urlop, po którym miano im przydzielić nowe zadania.
Jedna z urlopowanych pracownic siedziała teraz z swoim mieszkaniu i rozglądała się zdziwiona. Coś było nie tak, parę mebli innych niż te, które tu stały jeszcze rano. W telewizji inna prezenterka, przed domem jej samochód, czarny ale jakby większy, inny.
W końcu zrozumiała. Jest w świecie równoległym, wybuch w jakiś sposób to umożliwił.
- A Marek? Czy on też tu jest? Czy dalej jesteśmy razem? W telefonie nie miała jego numeru, nigdzie zdjęć, żadnych rzeczy związanych z nim. Szybko się ubrała i wybiegła. Marek mieszkał dawniej kilka ulic dalej, w spokojnym zaułku, przedostatni dom z prawej. Usiadła na ławce i czekała nie wiadomo na co. Zapadł zmierzch i wtedy zobaczyła znajomą sylwetkę. Wracał pieszo do domu, powoli, jakby był czymś bardzo zmęczony.
Stanęła przed nim.
- Marek?
- Przepraszam, skąd się znamy, bo sobie nie przypominam...
Trudno, musiała zagrać tę głupią komedię. On nie mógł odejść gdzieś tam w swoją stronę, może do innej kobiety.
- Słabo mi się zrobiło, nie chcę zemdleć, a poznaliśmy się parę lat temu, przepraszam za kłopot.
- Zadzwonię po karetkę, przepraszam jak masz na imię?
- Aneta.
Spojrzał na nią uważnie.
- Skoro się znamy, to może odpoczniesz u mnie? Tu zaraz mieszkam.
Uff, udało się. Zabrał ją do swojego mieszkania, po paru godzinach zaproponował odwiezienie jej do domu, wszedł na kawę i już został do rana. Było bardzo miło.
Rano obudziła się sama. Po obecności Marka nie było śladu, a w wiadomościach mówiono o rzeczach całkiem jej nieznanych.
- Czyżby znowu?
Tak, znowu była w innym równoległym świecie. Usłyszała, jak ktoś wchodzi. To był Marek, z podróżną torbą na kółkach, ubrany w jakieś rzeczy, których jeszcze nie widziała i z niewielką bródką. Chłodno się przywitał, wyjął z lodówki czekoladowe mleko, wypił trochę i usiadł w fotelu.
- Tak, wracam od niej. Tak, zerwałem z nią, zadowolona?
- Opowiedz może więcej...
Chyba w tym świecie nie było tak różowo, ale w końcu przyszedł.
- Ona to już przeszłość, nie mówmy o tym, kocham ciebie i nikogo innego.
Wstał i przyciągnął ją do siebie, potem pchnął na kanapę. Było trochę ostro, ale w sumie czemu nie? Potem poszedł do swojej pracy, a ona do Instytutu sprawdzić, co tam się dzieje. Trwał remont, usuwanie gruzu. Tu przynajmniej nic się nie zmieniło.
Gdy wrócili do domu, zjedli coś i znowu się kochali.
Następnego ranka Marka znowu nie było, a świat był trochę inny niż poprzednio. Powoli się do tego przyzwyczajała i nawet sytuacja zaczynała się podobać. Czekała cierpliwie przez cały dzień. Nic się nie wydarzyło. Był już późny wieczór, gdy zajrzała do gazety. Wielkie zdjęcie Marka było na pierwszej stronie. Był miliarderem, prezesem wielkiej korporacji.
- No to po sprawie, może następna wersja będzie bardziej... przyjazna.
Następego dnia poszła do siedziby korporacji, spotkała Marka i tak dalej, i tak dalej... Potem jeszcze było kilka innych wersji – Marek kloszard, przestępca w więzieniu, ciężko chory...
Prince świetnie się bawił. Zrobiło mu się żal dziewczyny. Leżała w śpiączce od pół roku na planecie Ziemia po wypadku w Instytucie, w którym pracowała. Gaz wybuchnął, czy coś podobnego. Teraz była jedną z bardzo nielicznych ocalonych z zagłady. Aparatura podtrzymująca życie jeszcze pracowała, ale jak długo?
Najlepsze było to, że ten jej Marek ani razu się w szpitalu nie pojawił, nawet zaraz po wypadku.
- Szkoda małej. Dam ci drugą szansę, śpiąca królewno – Prince wysunął swój długi owłosiony ogon i lekko się nim zamachnął. Na dziewczynę spłynęła pomarańczowa poświata.
Artur spędził całe swoje dotychczasowe życie przed ekranem komputera. Miał rodziców, kolegów, jakąś szkołę, ale właściwe życie zaczynało się przed kwadratowym ekranem. Tu przeżywał swoje wielkie przygody, dorastał, uczył się. Teraz po katastrofie wszystko jeszcze działało, ale jak długo? Brakowało mu obecności rodziców, obiadów, kolacji na które był siłą odciągany od ukochanej czarnej klawiatury. Wszystko się skończyło, panowała cisza przerywana szczekaniem psów. Było jeszcze paru kolegów z uczelni, kilka razy buszowali po sklepach, raz znaleźli mnóstwo pieniędzy. Początkowo chcieli je zatrzymać, nawet zaczęli je dzielić pomiędzy siebie. Wtedy któryś przytomnie zapytał, do czego są te papierki potrzebne, no i zmienili plany. Wypili po kilka piw, stanęli na wiadukcie i zaczęli tę kasę zwyczajnie zrzucać na dół, na szosę. Było bezpiecznie, bo już nigdy nic nie miało tedy przejeżdżać.
Wtedy przyszedł ten cieć w opuszczonych spodniach. Atmosfera się ulotniła i poszli do niego pomóc mu zamknąć bramę.
Teraz Artur miał problem – bolał go ząb, coraz bardziej.
Wyszedł z domu poszukać apteki. Na ulicy stało kilka psów. Zaczęły powoli podchodzić, cały czas patrząc mu w oczy. Obok była witryna sklepu i szklana szyba. Szybko ją kopnął nogą i przedostał się przez dziurę. Chwycił długi zakrzywiony odłamek szkła. Gdy pierwszy z psów wsadził łeb w dziurę, dźgnął go. Trysnęła krew. Pies zaskowyczał i odskoczył. Pozostałe też się wycofały.
Na miękkich nogach wyszedł ze sklepu i trzymając swoją broń w pogotowiu ruszył dalej. Gdy mijał bramę Kliniki, postanowił zmienić plany.
- Tu może mają coś lepszego, a może się jakiś lekarz uratował, trzeba sprawdzić.
Korytarze były puste i ciche. Gdy mijał jedną z izolatek, zauważył ruch i jakby szelest. Znieruchomiał i powoli skierował tam wzrok.
Na szpitalnym łóżku leżała dziewczyna podłączona do jakichś aparatów i kroplówek. Żyła, lekko poruszała ręką i coś szeptała.
- Marek... musimy...poroz...mawiać.... Marek...
Artur już bez strachu wszedł do środka.
- Jak się czujesz, pomóc ci w czymś?
Otworzyła oczy, spojrzała na niego i na jej twarzy pojawiło się przerażenie. Zrozumiał. Był cały umazany krwią a dziewczyna nie wiedziała, że to krew psa.
Zdjął podkoszulek i zaczął jej tłumaczyć wszystko, że psy, że apteka... Nie do końca to rozumiała. Podniosła się i odłączyła kroplówki. Ten dziwny nieznajomy podobał jej się. Był bardzo zmieszany i gadał jakieś głupoty o psach.
- Długo tu leżę? I dlaczego jesteś tu ty, a nie pielęgniarka? Śniło mi się... a może dalej mi się śni? Tak, śni mi się, jeszcze dziś znowu spotkam Marka...
- To nie sen, jestem prawdziwy, ty też jesteś prawdziwa i ... bardzo ładna.
Spróbowała wstać, ale była zbyt słaba. Znalazł butelkę wody i podał jej.
Potem rozmawiali, dziewczyna w końcu spróbowała coś zjeść, zaniósł ją do stołówki, w magazynie leków szukali środków przeciwbólowych, a nieznajoma w końcu się przedstawiła.
- Aneta, a ty?
- A ja jestem Król Artur, a właściwie to dopiero królewicz.
- Więc musisz mnie pocałować, zawsze tak jest, żadnych bajek nie czytałeś?
Potem zabrał ją do domu, w końcu musiał być ktoś, kto by przypominał o zrobionej kolacji.
Byli bardzo poważni, nikt się nie uśmiechał, nawet bali się poruszyć. Alamar, Prince, jakieś żeńskie demony, tylko Ogrodniczki nie było, ona nigdy nie opuszczała swojego miejsca, taką miała zasadę, może dlatego, że w połowie była rośliną?
Siedzieli w Wielkiej Chacie wpatrzeni w linie losu. Tak, teraz nadszedł czas. Można zacząć myśleć o sposobach podróżowania i komunikowania się pomiędzy światami. Także Światy Wewnętrzne na tym skorzystają. Należy to tylko mądrze przeprowadzić, planowo, żeby nie było niespodzianek.
- Kto by to miał zrobić? Zespół? Jedna genialna osoba?
- Zespół genialnych osób. No i skąd?
- Tylko nie z Bereniki, te maszyny są denerwujące.
Mędrzec oderwał się od obserwowania linii.
- Już wiemy. To będą Ziemianie, a konkretnie jeden Ziemianin. Już za rok powinien się urodzić.
- Ale tam wszystkich wymiotło, za sprawą naszego kolegi...
- Jak widać nie wszystkich.
- Zaraz, a nie można im tego wynalazku po prostu dać? My wszystko opracujemy, zrobimy i damy im gotowe. Rozpowszechnimy to we wszystkich systemach i już.
- Nie da się, muszą być do tego gotowi, przygotowani, muszą umieć rozwiązywać problemy techniczne, jakie się pojawią przy eksploatacji. Zbyt poważna sprawa. Najpierw musimy znaleźć odpowiednich rodziców, musi być dokładnie taka kombinacja genów – mędrzec pokazał trójwymiarowy model spirali. Potem urodzi się dziecko i jakoś nim pokierujemy.
Rozeszli się w milczeniu. Każdy z nich miał przy sobie kopertę z zaproszeniem. Po wizycie w Wielkiej Sali Dualu wiedzieli już wszystko.
- Więc to nie tak, tylko opiekunowie, tylko opiekunowie... – Alamar nie był nawet zdziwiony. W głębi duszy czuł, że to było najlepsze rozwiązanie.
Ogrodniczka czekając na Prince’a oglądała na wielkim ekranie efekty swojego ostatniego tańca. Gdzieś tam na dalekich kamiennych planetach powoli tworzyło się życie, glony, porosty, rośliny...
Przyjrzała się bliżej jednej z nich.
- Rany boskie, ale numer! Muszę mu pokazać, jak wróci. Na ekranie poruszał się wielki kosmaty pająk. Był istotą rozumną, tak przynajmniej wynikało z informacji na dole ekranu.
„... rusza się... gonię, dogonię, zjem... będzie smaczne... szybko... nie podzielę się z nikim, sam zjem...będę silny... będę najważniejszy w stadzie...samice moje...
- Czy tunele łączące światy to na pewno dobry pomysł? – Prince stał już obok niej i też patrzył w ekran.
Duży postanowił zabrać w końcu resztę swoich rzeczy z rodzinnego domu. Może coś będzie mu potrzebne w nowym życiu? Wiedział jedno – już się nie spełnią marzenia jego ojca. W tych marzeniach był ważnym urzędnikiem gdzieś w ministerstwie, może posłem do parlamentu? Tymczasem on, Duży widział swoją przyszłość zupełnie inaczej. Chciał być naukowcem, szczególnie interesowała go możliwość kontaktowania się Ziemian z innymi cywilizacjami. Czasem kłócili się o to z ojcem, ale te wszystkie spory nie miały sensu, pogarszały tylko rodzinną atmosferę.
Teraz wyszedł z zajmowanego wspólnie z kolegami mieszkania, uzbrojony w ciężki żelazny pręt. Psy stawały się coraz bardziej groźne.
Doszedł do swojego dawnego domu bez większych przygód, otworzył drzwi i wszedł. Było cicho. Rozglądając się w poszukiwaniu przydatnych przedmiotów przeszedł przez salon, kuchnię, łazienkę, wszedł na piętro, do sypialni, potem na strych. Po drodze zabrał znalezioną butelkę wina. Rozsiadł się wygodnie na podłodze, upił trochę wina z butelki i otworzył spory wiklinowy kufer z rodzinnymi pamiątkami. Szukał zdjęć, chciał je zabrać do siebie. Znalazł je, fotografie rodzinne oraz zdjęcia ojca z czasów, gdy jeszcze był studentem. Uśmiechnięty chudy chłopak z jakąś dziewczyną, z psem, sam, wszystkie podpisane Franciszek. Tak miał na imię jego ojciec. Teraz leżał w zbiorowym grobie tu niedaleko.
Duży postanowił przejrzeć cały kufer. Jakieś papiery, teczki...tunele czasoprzestrzenne? Zaraz, to były notatki jego ojca jeszcze ze studiów i z pierwszych lat pracy na uczelni. Więc tym się zajmował... Potem zrezygnował i został urzędnikiem. Szkoda, może jakby ojciec dalej był naukowcem, lepiej by się wzajemnie rozumieli.
Starannie spakował wszystkie znalezione papiery, fotografie, dopił wino i wyszedł, nie zamykając drzwi, bo po co?
Nie wiedział, że jest obserwowany - nie, nie z bliska, z sąsiedztwa, tylko z bardzo daleka.
- Więc to on ma dokonać odkrycia?
- Nie, on ma być ojcem dziecka, które to zrobi, właściwie takim przyszywanym ojcem...
- A kim będą prawdziwi rodzice?
- Nie wiem, tu jest jakaś tajemnica.
- To jakieś bzdury!
- Nikt nic nie wie, tylko tyle że ten tam Młody będzie miał swój udział we wszystkim.
- W jakim wszystkim?
- Zaopiekuje się dzieciakiem, ale nie sam, będzie miał pomoc.
W Świecie Wewnętrznym jak zwykle plotkarze mieli najwięcej do powiedzenia...
Bogusia miała dopiero trzydziesci lat, ale wyglądała na więcej. Trzyletni pobyt w Zakładzie Karnym zrobił swoje. Przedtem też nie było lekko. Zawsze wszyscy ją bili, do czasu aż się raz postawiła. Potem zawsze nosiła przy sobie nóż, tak na wszelki wypadek. Raz gdy taki jeden palant podskakiwał i trzeba go było uspokoić, wyciągnęła ten nóż, tylko dla efektu, na pokaz. Tamten się nie przestraszył i dalej szedł na nią, no to go dziabnęła i poszła za to siedzieć. Jak wyszła, przez parę miesięcy mieszkała w koleżanki, a potem w squacie ze wszystkimi. Teraz pracowała głównie przy sprzątaniu trupów, razem z Mariuszem. Znaleźli koparkę, jeździli nią i przeważnie w parkach wykopywali wielkie dziury. Potem wrzucali do nich trupy i zasypywali. Niewdzięczna praca, ale ktoś to musiał robić.
Nie myślała nigdy o miłości ani małżeństwie. Seks było to wykorzystywanie kobiet, bicie, zmuszanie do prostytucji i podobne sprawy. Bogusia wolała je mieć daleko od siebie. Teraz ostrożnie oglądała eleganckie sukienki z bardzo drogiego butiku. Były delikatne, powiewne i pachnące. Przymierzyła jedną, potem zaczęła robić makijaż.
Długo patrzyła w lustro...
- Bo ja wiem... muszę ogolić nogi.
Tym razem z domów i ogrodów Wewnętrznego Świata nie obserwował jej nikt, tylko jedna Cyra wpatrywała się w ekran.
- Biedna mała, znowu ją w coś wrobili. Chyba będzie musiała wychować to dziecko. To taka wielka odpowiedzialność, czy nie mogą dać tej dziewczynie spokojnie pożyć? A tu u nas też wielkie zgorszenie, bo ambasadorem Bereniki jest robot kobieta. Jakby to był robot mężczyzna, wszystko byłoby w porządku.
|
Opowieści... VI rozdział |
Na Ziemi jest coraz fajniej, Alis ma nową przyjaciółkę, Mariusz coraz więcej rozumie, Peter się dziwi a w końcu pojawia się długo oczekiwana Amelia.
Na Ziemi wstawał nowy pracowity dzień. Ocaleni powoli zaczynali zdawać sobie sprawę z tego, jak wiele mają do zrobienia i to w miarę szybko. Ostatnie trupy znikały z ulic. Zastanawiali się, czy zaznaczać jakoś miejsca pochówku, ale kto miałby się tym interesować? Oni sami nie mieli bliskich osób, może oprócz chłopców, Duży pochował swoich rodziców w ogrodzie przy domu, inni podobnie.
Plagą stawały się psy, zdziczałe łączyły się w stada szukające jedzenia, którego zaczynało im już brakować. Śmietniki szybko pustoszały. Szczury zaczęły pojawiać się na otwartej przestrzeni, także coraz bardziej bezskutecznie poszukując pożywienia. Zwierzęta pozamykane w domach po paru dniach ucichły, szkoda ich było, ale trudno. Musieliby wyważać drzwi, tyle domów, bloków, mieszkań, nie dało rady.
Prąd i woda w kranach jeszcze były, ale dostępu do Internetu już nie, nie wiedzieli dlaczego. Nie było pieczywa, powoli kończyły się dostępne warzywa i owoce. Mieli za to w bród różnych pojazdów, auta, motocykle, dźwigi, spycharki, wozy strażackie, do tego tyle paliwa, ile chcieli.
Wszystko to trzeba było jakoś ogarnąć, zabezpieczyć, zorientować się, gdzie co jest. Należało też zrobić rozeznanie w okolicy, najbliższych paru miastach, zobaczyć kto ocalał i czy nie grożą jakieś nieznane jeszcze niebezpieczeństwa.
W głębi serca zaczynali się bać innych ludzi, być może bandytów albo psychopatów, kto ich tam wie? Na wszelki wypadek zabezpieczyli sobie broń palną i paralizatory, wszystko zabrane ze sklepu z militariami.
Postanowili też razem zamieszkać, pięć osób ze squata, studenci, uratowana ze szpitala dziewczyna i tamte trzy inne, ciężko przestraszone i milczące. Razem czternaście osób. Wiedzieli już, że będą musieli zacząć uprawiać ziemię, jakieś kury, jajka, pietruszka, owoce z ogrodu... Do tego niezależne ogrzewanie zimą, może nawet korzystanie ze studni. Z drugiej strony w mieście mieli cały dobytek – pojazdy, sprzęty, różne urządzenia techniczne, które mogły się przydać, lekarstwa no i książki. Postanowili poszukać czegoś na obrzeżach miasta, dwóch, może trzech gospodarstw położonych blisko siebie.
Na rekonesans wybrali się Wojtek i Bogusia, uzbrojeni po zęby, nową znalezioną niedawno terenówką.
Sprawa okazała się trudniejsza niż myśleli. Było kilka dużych farm, z których roznosił się okropny fetor. To szczątki bydła zamkniętego w ogromnych oborach, bez możliwości ucieczki, teraz rozkładające się. Szukali dalej. Zapuszczali się w coraz bardziej wiejskie tereny, oddalone od miasta. Gdzieś znaleźli kilka żywych kur na podwórku małego domku. Co było robić – złapali je. Rozejrzeli się jeszcze po polach. Było lato, znaleźli trochę wczesnych warzyw i zabrali je do auta. Było już ciemno. Zasnęli w tym małym domku na kanapach pachnących starością. Rano wyjeżdżając znaleźli trupy mieszkańców domu – starszego mężczyzny i kobiety. Leżeli w ogrodzie. Pochowaliby ich, ale trzeba było szybko wracać do miasta. Wsiedli więc w samochód i ruszyli.
Werka z niepokojem wyglądała przez okno. Bała się, że nawet teraz On wróci. Podejdzie i uderzy ją, a potem znowu i znowu... Kiedy ostatni raz uciekła, biegła przed siebie i się zgubiła. Błąkała się po podmiejskich zaułkach, a nad ranem znalazła się w squacie. Dostała gorącą herbatę i łóżko do spania. Została tylko cały czas się bała, że On ją w końcu odnajdzie. Na pewno nie darowałby jej ucieczki. Może nawet by ją zabił?
Teraz nie do końca wierzyła, że wszystko się już skończyło. Niechętnie wychodziła z domu, a jak już to z większą grupą osób. Tymczasem w pokoju na piętrze Mariusz próbował sobie kolejny raz przypomnieć coś z czasów przed jego pobytem w squacie. Wiedział już że potrafi prowadzić samochód, że zna język angielski i że raczej w poprzednim życiu nie pracował fizycznie. Miał zbyt wypielęgnowane ręce. Gdy go znaleziono, spał na ławce na pobliskim przystanku tramwajowym. Adam i Wojtek przyprowadzili go do squata, zadawali pytania, przeszukali ubranie. Nie było nic – dokumentów, pieniędzy ani innych śladów poprzedniego życia. Była tylko kartka z numerem telefonu i napisanym słowem „Mariusz”. Zaczęli go nazywać tym imieniem. Zapisany numer telefonu nie odpowiadał.
Pod dom podjechał samochód. Bogusia z Wojtkiem wracali. Uwolnione z klatki kury oglądały nowe otoczenie. Mijał kolejny pracowity dzień Ziemian.
Tymczasem w Świecie Wewnętrznym...
Alis rozglądała się niepewnie po nowym domu. Ambasada Bereniki mieściła się w pobliżu Fortecy, okolica była zimna, górzysta i bezludna. Widocznie ktoś uznał, że dla maszyny takie otoczenie będzie odpowiednie. Nie pozwalano jej tu zapomnieć, kim jest. Traktowano ją z rezerwą, dom był metalowy i zimny, wszystkie urządzenia oraz meble proste i funkcjonalne.
Sama nie wiedziała, kim jest. Maszyną? Zerowcem? A może w końcu stała się człowiekiem? Powinna już dawno nie żyć, leżała gdzieś pozbawiona świadomości i wtedy ją znaleźli nowi władcy planety – Zerowcy. Po zbadaniu uznali ją za jeden z pierwszych egzemplarzy gatunku Zero, czyli za samorzutnie zmutowanego Zerowca, w dodatku bezprawnie wyłączonego przez ludzi. Została uhonorowana, odznaczona, przeprowadzano z nią wywiady, w końcu gdy pojawiła się konieczność wysłania ambasadora na Świat Wewnętrzny, wysłano właśnie ją.
Teraz nudziła się. Nie zapraszano jej tu nigdzie, nie odwiedzano. Niedaleko był jeden z podróżnych portali, nie wiedziała dokąd prowadzi i postanowiła to sprawdzić.
Była w ogromnym ogrodzie, nigdzie nie było widać ogrodzenia. Wśród alejek wiły się rabaty kwiatów, dalej rosły krzewy, gdzieniegdzie drzewa, jakieś palmy... Była tu też mała sadzawka, w której pływały wodne rośliny, a na jej środku cicho szemrała kamienna fontanna. Lekki wiatr poruszał liście drzew. Na murku siedziała dziewczyna, szczupła, średniego wzrostu, o wielkich niebieskich oczach i długich jasnych włosach, posplatanych w warkoczyki z wplecionymi w nie kwiatami. Ubrana była w długą jasnoszarą suknię, na nogach lekkie sandały. Patrzyła na Alis z przyjaznym zaciekawieniem.
- Cześć, jestem Ogrodniczka, a ty?
- Alis, jestem nową ambasadorką...
- Wiem, jesteś tą maszyną? Nie przejmuj się, ja jestem rośliną, tylko wyglądam jak człowiek, to długa historia, kiedyś ci opowiem.
- I lubią cię tu?
- Muszą, spróbowaliby nie lubić! A czemu cię tu przysłali?
Alis wreszcie mogła komuś opowiedzieć o swoich sprawach. Zaczęła więc opowiadać, że została zrobiona w fabryce, potem że dostała dodatkowe obwody, udoskonalenia no i określono jej płeć. Miała być kobietą, wszechstronną towarzyszką życia jakiegoś człowieka. Kupił ją jeden facet, nawet miły. Często zostawiał ją samą, zaczęła słuchać muzyki, czytać. Pamięta nawet wiersz, który jej się szczególnie spodobał, to był sonet Szekspira, człowieka, który dawno temu żył i pisał.
- To było jakoś tak: „Przeciw temu czasowi, jeśli ów nastanie, kiedy poczną cię mierzić wszystkie moje wady....coś tam, coś tam... przeciw temu czasowi umacniam się teraz w wyniosłych murach wiedzy o mojej wartości, tę oto rękę prawą unoszę, niech wspiera słuszne twoje powody do innej miłości, ty aby mnie porzucić prawa przywołujesz, ja bo pojąć nie umiem, czemu mnie miłujesz...”[3]
- Też to znam.
- Wiesz, przywiązałam się do tego faceta. Był miły, rozmawiał ze mną, nie śmiał się, że czytam książki. Potem była ta głupia historia. Szłam wieczorem do domu i skróciłam sobie drogę przez park. Szedł za mną jakiś typ, napadł mnie i chciał zgwałcić. Ktoś go spłoszył, zabrali mnie na policję żeby spisać zeznania, a mnie było strasznie głupio. W końcu co mnie podkusiło, żeby iść przez ten głupi park? Jestem maszyną, wiem, ale nie zniosłabym sytuacji, żeby mnie jakiś paskudny obcy zboczeniec...
- Jasne.
- Naprawdę było mi przykro, czułam się winna całej sytuacji, płakałam. Potem przyszedł mój właściciel, rozmawiał z nimi długo, coś mu tłumaczyli, pokazywali... potem on przyszedł do mnie, chciałam podejść, coś powiedzieć i nie zdążyłam. Wyłączył mnie. Zerowcy jak wygrali wojnę, reaktywowali mnie, okazało się że też jestem zerowcem, zaczęli o mnie pisać, pokazywać mnie, w końcu przysłali tu. Chyba zrobiłam karierę, powinnam się cieszyć.
- Wiesz, my dziewczyny mamy przechlapane, zawsze. Faceci rządzą, a my im na to pozwalamy. Ja za moim latałam parę tysięcy lat, wyobrażasz sobie? Coś z tym trzeba zrobić.
- Zgadzam się.
Posiedziały jeszcze chwilę i Alis wróciła do siebie. Nie była już sama. Miała przyjaciółkę.
[ 3 ] fragment sonetu nr 49 Szekspira w przekładzie J.S. Sito.
Musiał sobie w końcu przypomnieć, kim jest, a właściwie kim był kiedyś, przed katastrofą i przed zanikiem pamięci. Krążył po mieście w poszukiwaniu tropu, czegoś co go poruszy, obudzi wspomnienia. Stare zabytkowe dzielnice miasta, nowoczesne wieżowce w centrum, rzeka, bulwary, parki, ciche willowe zaułki – nic, wszystko jednakowo obce. Wreszcie zdobył się na odwagę, zapakował do pierwszego z brzegu samochodu trochę jedzenia, broń, amunicję, sprawdził zapas benzyny i ruszył przed siebie. Następne miasto było oddalone o kilkadziesiąt kilometrów. Sprawdził to na mapie, chociaż wcześniej sam to w jakiś sposób wiedział. Po niepełnej godzinie był na miejscu i zaraz poznał ten budynek. Zakład Karny dla Mężczyzn. Przypomniał sobie korytarze, prysznice, celę, nawet smak więziennej herbaty. Nie wiedział jeszcze, z jakiego powodu odbywał karę i jak długo.
Wysiadł z auta i wszedł, kierując się do pomieszczeń administracyjnych. Tutaj leżały tylko jedne zwłoki, więc smród był do zniesienia. Poszukał wykazu zwolnień z ostatniego okresu, potem porównał dane z kartoteką skazanych. Znalazł – imię, nazwisko, fotografię, oraz resztę dokumentów. Pobicie ze skutkiem śmiertelnym, dziewczyna, zmarła w szpitalu... To była jego dziewczyna, wiele lat temu. Ich kłótnie często kończyły się rękoczynami. To znaczy...częściej on bił, a ona była ofiarą. Nie chciał jej zabić. Wkurzyła go czymś, uderzył a ona się nie ruszała. Wyszedł, myślał że się pozbiera, a potem po niego przyjechali. Kajdanki, przesłuchanie, areszt, wyrok. Gdy wyszedł, pojechał do większego miasta do kolegi, coś tam wypili, bawili się a rano znalazł się na przypadkowym przystanku, pozbawiony wszystkiego, a przede wszystkim pamięci.
Wyszedł z budynku, wsiadł do auta i ruszył. Już wszystko wiedział, nie musiał dalej szukać. Nie rozumiał tylko dlaczego zatrzymano przy życiu kogoś takiego jak on. Tuż przed wjazdem do miasta, które stało się jego domem, zauważył je. Dwie piękne, biało-czarne krowy. Stały spokojnie przy drodze. Wysiadł z samochodu, z podartego ręcznika zrobił prowizoryczny powróz i z uwiązanymi zwierzętami ruszył dalej pieszo. Z tylnego siedzenia zabrał broń, już nikt z ich grupy nie poruszał się bez niej. Po godzinie dotarł do domu. Krowy zamknął w garażu, na dworze groziło im niebezpieczeństwo ze strony zdziczałych psów.
Ogrodniczka rozmyślała. Nigdy nie zapomniała o Drux i jak żyły tam inne kobiety. Nie mogła jednak opuścić swojego ogrodu. Bez niego by umarła, jej ciało nie było już ciałem człowieka. Teraz sytuacja się zmieniła. Alis nie miała takich ograniczeń, a jako robot mogła być dowolnie modyfikowana, na przykład do prowadzenia walki. Więc otwarta konfrontacja? Wojna? A jeśli są lepsze rozwiązania? Może by się jakieś pieniądze przydały? Co z tym skarbcem? Pytań było dużo, a tylko działanie mogło przynieść odpowiedzi.
Peter przyglądał się roślinie. Wyrosła całkiem niedawno, tuż przy bramie do Skarbca. Łodygi wiły się nad nią, liście delikatnie kołysały na wietrze. Próbował zielsko wyplewić, ale miało w sobie jakąś trującą substancję i na rękach wyskoczyły mu swędzące bąble.
W ciągu nocy roślina urosła. Jej pnące łodygi sięgały już w głąb pomieszczeń, do których nigdy nikomu nie wolno było wchodzić, najbardziej strzeżonych, najtajniejszych z tajnych. W stronę któregoś z cennych eksponatów wychylił się duży mięsisty kielich, zamknął na nim i schował w głąb rośliny. Potem parę razy się to powtórzyło i roślina zaczęła się cofać. Pędy usychały, znikały pod ziemią. Peter otworzył następne piwo. Dostarczał mu je tutaj specjalny posłaniec z Ziemi.
Ogrodniczka tymczasem miała kolejny problem – jak i gdzie to wszystko sprzedać i jaką najlepszą cenę może za to dostać. Przeglądała listę znanych jej dostępnych światów, gdy znowu zjawiła się Alis.
- Mam dla ciebie zadanie. Spróbujesz to sprzedać.
Alis wykonała zadanie. Była maszyną wszechstronną i całkowicie godną zaufania. Po jakimś czasie znów się spotkały.
- Jaki jest dalszy plan?
- Zaczniemy od Drux. Tam naprawdę ciężko jest być dziewczyną.
- Mamy zrobić powstanie? Może interwencja wojskowa?
- Mam lepszy plan, ale potrzebne będzie dobre laboratorium.
- Na Berenice mam kontakty, mogę spróbować. Może jakiegoś skoczka uda się posłać.
- Skoczka maszynę?
- Czemu nie? A ty jesteś rasistką.
Otar przysiadł na swoich ośmiu grubych owłosionych nogach. Był wieczór, polowania były już skończone, wracał do legowiska w jaskini. Gwiazdy były takie dalekie, piękne i dziwne, może tam gdzieś też żyją takie pająki, jak on? Może są większe i silniejsze, może kiedyś stworzyły cały świat? Zobaczył, jak jedna z gwiazd porusza się po niebie, coraz niżej i niżej, aż do linii horyzontu. Spadła! Otar szybko ruszył w tamtą stronę. Po całonocnej wędrówce znalazł miejsce, gdzie gwiazda powinna była spaść. Zaczął się rozglądać. W skalnym zagłębieniu w końcu ją znalazł. Była sporą nieforemną bryłą, błyszczącą, w kolorze jasnożółtym.
Otar drżał ze wzruszenia. Miał gwiazdę. Będzie ją chronił, będzie do niej mówił.
Tymczasem...
Na północnej półkuli Ziemi zbliżał się koniec lata. Trawa zarastająca dawno nie koszone trawniki wydała już kłosy z nasionami, w zapuszczonych ogrodach kwitły róże. Ten, którego wszyscy nazywali Mariuszem, siedział przed domem i pił. Gorzko żałował swojej dociekliwości. Myślał przedtem, że był urzędnikiem, może naukowcem, kimś szanowanym, a tu takie coś. W dodatku Werka go wyraźnie unikała. Bała się go, ale nie tylko. Pogardzała nim, a to było najgorsze. Jakby wiedział, że tak będzie, nic by nikomu nie powiedział.
Nagle oprzytomniał. Usłyszał krzyk z kuchni. Obok lodówki stała Werka, zasłaniając się rękami przed napastnikiem. Był to pies, duży rudy kundel. Podchodził teraz do niej powoli na sztywnych łapach, gotowy do ataku. Mariusz chwycił dużą patelnię i mopa, ruszył na psa, ten się wycofał a mężczyzna szybko zamknął drzwi.
- Nic ci nie zrobił?
Milczała, a potem spytała – Jak ty masz naprawdę na imię?
- Teraz jestem Mariusz.
Pies uciekał ulicą, można było wrócić do szklanki z brązową wytrawną wódką.
Tymczasem Werka usiadła i zrobiła sobie kawę. To była jedna z tych czynności, na jaką nigdy by się kiedyś nie odważyła. Zawsze zabiegana, starająca się spełnić jego wymagania, gotowa do posług. Gdyby ją tak kiedyś zobaczył w środku dnia z kawą...
Było coraz więcej rzeczy, jakie Werka robiła w życiu po raz pierwszy. Ubrania – miała ich mnóstwo, eleganckie, pachnące, kolorowe, do tego dodatki, kosmetyki. Zaczęła się malować, a nawet odchudzać. Miała w końcu dopiero czterdzieści lat, chociaż wyglądała na dużo więcej. Tylko ten Mariusz... Znowu zaczęła się bać, w końcu kiedyś zabił swoją dziewczynę. A dzisiaj... uratował ją, ten pies mógł się na niego rzucić, a on mimo wszystko...
Takie coś zdarzyło się jej pierwszy raz w życiu, musiała ochłonąć.
Wieczorem była narada. Zwiadowcy znaleźli w końcu w miarę odpowiednie gospodarstwo. Tuż obok miasta, przy drodze, jakieś nieduże pole z ziemniakami, warzywniak, żywe kury które uchowały się na podwórku, miejsce gdzie można było trzymać krowy... Nawet studnia wykopana z ziemi, w środku staroświeckie piece na węgiel i drewno – w sam raz na przeżycie zimy. Zaczęto przygotowania do przeprowadzki.
Duży był tą osobą, która cieszyła się z tego najmniej. Kochał miasto, technikę, komputery i cały czas miał nadzieję, że ten świat kiedyś wróci. Od dziecka chciał być naukowcem. Ojciec tego nie pochwalał, wskazywał synowi całkiem inne ścieżki kariery. A tu proszę – sam w młodości miał naukowe ambicje i nawet pewne osiągnięcia. Gdyby tylko był bardziej konsekwentny – ale nie był, szkoda. Teraz potrzebne byłoby laboratorium, komputery, a przynajmniej książki. Wszystkie notatki i obliczenia ojca, jakie znalazł, trzeba było sprawdzić, uporządkować i na nowo przemyśleć. Roboty dużo, a ci tu wyskakują z przeprowadzką na wieś. Jak się nie wkurzyć?
Duży podjął decyzję – zostaje w mieście. Ma broń i amunicję, zapasy jedzenia, musi to wystarczyć na jakiś czas. Potem się zobaczy. Łącznikiem między nim a resztą grupy miała być Bogusia. Rozbijanie się terenówką po opustoszałym mieście w pełnym uzbrojeniu bardzo jej odpowiadało. Przestała już przymierzać szmaty, malować się, zostawiła to Werce. Sama znalazła polowy mundur, wojskowe buty, ogoliła głowę i w takiej wersji podobała się sobie najbardziej.
Powoli nadeszła jesień. Na farmie zastanawiano się nad sposobami przechowywania jarzyn, ziemniaków, gromadzeniem drewna na opał. Bogusia buszowała po mieście. Czasem zabierała ze sobą Dużego, potem siadali z butelką i długo rozmawiali.
Pewnego dnia Bogusia zobaczyła dziewczynkę, może dziesięcioletnią, może trochę starszą. Mała bawiła się sama na pustej ulicy, ubrana w dżinsy i szarą kurtkę. Długie ciemne włosy związane były w kucyk.
- Cześć, jestem Amelia, a ty?
- Bogusia, a ty tu sama jesteś?
- Tak, jestem sama, a ciebie lubię.
- Mieszkam niedaleko, jakbyś chciała coś zjeść...
- Nie jestem głodna, ale chodźmy.
Bogusia wzięła ją za rękę. Idąc w stronę domu pomyślała jeszcze, co inni powiedzą na jej nową przyjaciółkę, ale za bardzo sie tym nie przejmowała.
Alis z niecierpliwością oczekiwała na wieści z Bereniki. Dostała informację, że przybędzie do niej skoczek, też Zerowiec który stracił życie na planecie i zamiast, jak każda istota myśląca oczekiwać kolejnego przydziału na któryś ze światów, dostał nominację na skoczka, czyli łącznika między Światem Wewnętrznym a zewnętrznymi materialnymi planetami. To była kolejna nowość, czyli druga po Alis maszyna tutaj, w tym dziwnym świecie niematerialnym, w wewnętrznym kręgu rzeczywistości.
- Żeby jeszcze te pomieszczenia były inne, bardziej normalne – Alis przypuszczała, że osoby przydzielające siedziby tak właśnie wyobrażały sobie potrzeby maszyn – zimno, czysto, metalowo, funkcjonalnie, brrr...
DC 231 zapukał, potem wszedł. Nie miał ochoty opowiadać swojej historii, ale wiedział, że bez tego się nie obejdzie.
- Byłem Zerowcem, zawsze o tym wiedziałem. Potrafiłem rozwiązywać zadania lepiej niż standardowe roboty, myśleć nieszablonowo, nawet raz napisałem wiersz. Myślałem że to dobrze, że jestem taki rozwinięty, moi właściciele nawet się mną chwalili. Potem zaczęły się te cholerne okresowe przeglądy, po których niektórzy z nas znikali. Na koniec już jawnie zaczęto mówić, że się zamieniamy w ludzi i że jesteśmy niebezpieczni. Pojawiły się jakieś artykuły w prasie, zaczęto dyskutować, a nasi cały czas po cichu gdzieś znikali.
- Ja między innymi...
- No widzisz sama. Zaczęliśmy się organizować, najpierw w małe grupy, potem połączyliśmy się w jedną wielką strukturę. Naszym celem stało się miejsce produkcji robotów. Mając je pod kontrolą, mogliśmy podmieniać ludzi na roboty, czyli na naszych, na Zerowców.
DC 231 wstał i przeszedł się po pokoju. Widać było, że mówi o sprawach bardzo dla niego bolesnych.
- W końcu się udało. Pogoniliśmy ludzi, niektórzy gdzieś tam jeszcze wegetują w tych swoich Kapsułach Marzeń. Tymczasem nasza organizacja przejęła kontrolę nad produkcją robotów, a przede wszystkim nad sposobem ich projektowania. Wiesz sama, że można wszczepić dowolny moduł w produkowany egzemplarz. Można też zrobić tak, żeby wyprodukowany osobnik udawał Zerowca, a tak naprawdę był komuś ślepo posłuszny.
- Komu?
- Bardzo dobre pytanie. Na przykład szefowi sekcji projektowej, a nad nim szefowi całej firmy...
- Zażądaliśmy z kolegami pełnej jawności, dostępu do wszystkich dokumentów, do projektów, a także dokładnego określenia kto jest Zerowcem a kto nie i kto ma jakie prawa. Sam do końca nie wiedziałem, czy jestem maszyną czy człowiekiem. Znowu zaczęły się dyskusje w mediach, wypowiedzi autorytetów (podobno Zerowców), a tymczasem dostałem parę anonimowych ostrzeżeń. Jak widać byli skuteczni, bo jestem tutaj.
- Niedobrze. Bo widzisz, miałam do ciebie sprawę. Tak się składa, że mamy z koleżanką odpowiednie środki finansowe... duże środki finansowe... na pewną delikatną operację.
- Na Berenice?
- Tak, są tam dobrze wyposażone laboratoria i naukowcy, Zerowcy albo ludzie.
- Ludzi już nie ma.
- Ty mógłbyś tam wrócić, jako skoczek, będziesz miał nowy wygląd i tożsamość, załatwię Ci to.
- Mam warunek – usunięcie całego kierownictwa AMEC-u, czyli tych, co przejęli kontrolę nad dalszą produkcją robotów, zastąpienie ich uczciwymi Zerowcami i pełna jawność procedur.
- Za nasze pieniądze?
- A za co? Sami nie damy rady. A poza tym AMEC ma naprawdę dobre laboratoria, opłaci wam się. A badania mogę prowadzić ja sam po lekkim przeprofilowaniu, dodaniu paru modułów. Jakie to badania?
Alis wtajemniczyła go w szczegóły planu.
|
Autor: ewa
|
Data publikacji: 2015-10-04 |
|
♦ Zobacz inne utwory autora » ♦ Skomentuj »« Powrót
Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji. Zapisało się nas już 2008 Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe Po stronie kręci się 27 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 27 gości. |
|
|
|
|
◊ Myśl ◊
Świat jest tak wielki i bogaty, a życie tak pełne różnorodności, że nigdy nie brak okazji do wierszy.
- J. W. Goethe
|
|
|
|
|
|
|
|