Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Opowieści... XVI - XIX

XVI

Podpisano w końcu międzyświatową umowę handlową oraz traktat o ograniczonym ruchu bezwizowym poprzez dostępne portale. Ponadto Enea zobowiązała obecnych ekonomistów do stworzenia przynajmniej jednego sensownego projektu zasad wymiany handlowej. Na razie obywano się bez waluty,  prawie jeszcze nie było handlu, ale sytuacja była rozwojowa i to bardzo. Na razie z portali korzystały małe grupy śmiałków, przedostawali się do innego świata, oglądali przyrodę, egzotyczne rośliny, zwierzęta, formy życia dotąd im nieznane, patrzyli w obce niebo zielone, błękitne lub szare, spotykali dziwaczne istoty i probowali sie z nimi porozumieć. Uniwersalne komunikatory nie zawsze były przydatne, ale w sumie wszyscy jakoś sobie radzili.

Mały problem wyniknął na Aranis. Mieszkańcy planety byli nie tylko szalenie religijni, ale też wyjątkowo ortodoksyjni.

Wiedzieli, że kiedyś objawiły im się boskie istoty w latających statkach z ognia. Dokładnie powiedziały im co mają robić, jak postępować w każdej możliwej sytuacji, zostało to spisane w Świętej Księdze. Było potem trochę problemów, spory religijne, różne burzliwe wydarzenia, ale w sumie wszyscy się zgadzali w sprawie dogmatów. Na przykład strój i wygląd Boskiego Posłańca. Wszystkie inne istoty, ktore mogły się tu pojawić, bez wątpienia pochodziły od siły nieczystej. Dokładnie też opisano sposób pojawienia się Anioła, jego pojazd, sposób wyrażania się, używane słowa. Planetą rządzili kapłani, którzy wszystkich takich spraw sumiennie pilnowali. Heretycy jeśli chcieli żyć, musieli się dostosować, innej rady nie było. Każdy wierny był opodatkowany na potrzeby religijnej organizacji i jej kapłanów.

Niestety ktoś tam w dalekim Wszechświecie wpadł na głupi pomysł zrobienia portalu także do Aranis. Zaczęły z niego wychodzić dziwne istoty do niczego niepodobne, w dodatku nie wierzące w Świętą Księgę i jej przesłanie.

Za pierwszym razem chcieli coś mówić, rozmawiali z wiernymi, coś im tam pokazywali czy tłumaczyli. Potem kapłani zarządzili straże przy portalu. Gdy jakaś marna nieczysta istota chciała się przedostać, straż interweniowała i to ostro. Litości nie było. Gdy zdarzył się incydent z zabiciem dwóch futrzaków z Obry, wkurzeni i zbulwersowani mieszkańcy planety postawili sprawę jasno – albo ktoś zrobi porządek z tymi niebezpiecznymi wariatami, albo nici z handlu.

Sprawa trafiła na porządek dnia w Wielkiej Sali Obrad na Berenice, na kolejnym międzyświatowym forum gospodarczym.

Obrianin postawił sprawę jasno.

- Już trzy światy chciały z nami podpisywać umowę na dostawy cyrkonu. Jesteśmy otwarci, możemy negocjować ceny, wielkości dostaw, tym bardziej, że dla nas też otworzyły się nowe możliwości, nie ukrywamy tego. Tylko niestety, musimy coś wspólnie zrobić w sprawie powtarzających się incydentów na Aranis.

Mówił dalej, a w tym czasie Prince po cichu odezwał się do Alamara:

- Może lepiej żebyśmy to razem załatwili we dwójkę, bo jak nie, to będzie kolejna wojna. Nie odpuszczą im, na Aranis są bogate i rzadkie złoża, tytan, fluor i parę innych.

- A z tymi kapłanami nie można by się dogadać?

- Za dużo roboty, a poza tym oni mnie denerwują. Chodźmy stąd, załatwimy sprawę i wracamy.

Wylądowali w pełnym rynsztunku. Gdy  wysiedli z ognistego statku, Alamar malowniczo zamachał skrzydłami, Prince zaś stylowo owinął ogon naokoło torsu i szyi. Strażnicy nie mieli odwagi ich zaatakować, ktoś zawołał przełożonych, czyli kapłanów. Zjawiło się ich trzech – biskup Bortrag i dwóch pomniejszych.

Podeszli bardzo powoli, wpatrując się w przybyszów.

- Skąd przybywacie?

- Ze Świata Wewnętrznego i chcemy pogadać.

- Bluźnisz! Gdybyś był czystym duchem przysłanym przez naszego pana, w pierwszych słowach pozdrowiłbyś Jego...

- Kogo?

- Tego, który Tańczy – tu wszyscy obecni, strażnicy i kapłani szybko położyli się na ziemi, twarzą w dół.

- Co jeszcze mielibyśmy zrobić, jakbyśmy byli prawdziwi?

- Pozdrowilibyście Wielkiego Namiestnika Boskiego Jandara, wszystkich biskupów, kapłanów i uznalibyście ich zwierzchnictwo nad światem!

- Całym światem? – Prince niemądrze i ze zdziwieniem otworzył buzię.

- Brać ich!

-  Stać! Wielki Namiestnik Boski Jandar w swojej łaskawości chce ich widzieć!

Pod eskortą zabrano ich do pałacu namiestnika. Przyjął ich w małym zacisznym gabinecie. Niski, szczupły, w odróżnieniu od reszty kapłanów w prostej długiej szacie, bez żadnych ozdób.

- Witajcie panowie, przepraszam za powitanie, ale sami rozumiecie, wyznawcy... mają dobre intencje... Co was do mnie sprowadza?

- Trzeba ułożyć nasze wzajemne stosunki, od kiedy wynaleziono portale, wszystkie rozumne istoty chcą podróżować, a tu u was są incydenty... Możecie mieć swoję religię, my to szanujemy, nie wtrącamy się ale...

- Powiem krótko, bo mam mało czasu – namiestnik postanowił przejść do sedna – mamy u nas niestety buntowników, odszczepieńców, musimy się bronić. Potrzebujemy dobrej broni. Podobno macie taką, nawet jakąś wojnę niedawno wygraliście. Widzicie? Wszystko wiem, co się dzieje. Przyślecie mi kogoś z katalogami, cenami, oczywiście zaprezentujecie mi osobiście wasz towar. W zamian dajemy dostęp do naszych złóż, na pewno już wiecie co tu mamy i potrzebujecie tego, inaczej by was tu nie było... Zaraz zawołam moich ludzi, którzy będą z wami omawiać resztę – uśmiechnął się grzecznie i wyszedł.

Demony spojrzały po sobie i też skierowały się do wyjścia.

Po chwili zdumieni mieszkańcy Aranis mogli obserwować bardzo dziwne rzeczy. Po niebie przemieszczali się ich dziwni goście, fruwali i obrzucali się świetlistymi kulami, chwilami ciągnęli za sobą smugi różnokolorowego światła, jakby tęcze albo barwne wstążki. Zatrzymali się na chwilę, może dziesięć metrów nad powierzchnią, może trochę  niżej i zaczęli się śmiać. Pokazywali palcami na kapłanów, na wielki pałac namiestnika, na strażników i śmiali się coraz bardziej. Próbowano do nich strzelać, co wywoływało jeszcze większe paroksyzmy wesołości. Obserwujący do wszystko mieszkańcy Aranis najpierw lekko się uśmiechali, potem coraz bardziej, aż w końcu w pełni dołączyli do radosnego rechotu demonów. Wtedy strażnicy na sygnał kapłanów otworzyli ogień do ludzi.

- Dość tego dobrego! – teraz z palców Alamara wytrysnął płomień. Trafił w kilku najbliższych strażników, reszta się cofnęła. Przestali strzelać.

Prince pierwszy opuścił się na ziemię.

- Dość tego! Przybyliśmy ze Świata Wewnętrznego, żeby otworzyć wam drogę do Wszechświata, a wasi kapłani chcieli od nas tylko broni przeciw  buntownikom i proponowali   jakieś pieprzone interesy. Teraz ich ludzie strzelają, bo się śmiejecie. Świat jest wielki i piękny, są na nim cuda, demony, bohaterowie i święci, a śmierć nie istnieje. Jest też Ten który Tańczy, ale skąd wasi kapłani mogą o Nim coś wiedzieć? Nic nie wiedzą o niczym, mają tylko te pałace, bogactwa i strażników, którzy strzelają do ludzi. To już wszystko. Alamar, zbieramy się!

Zniknęli. Na Aranis zapanował kompletny chaos. Rodziło się nowe?

Ziemianie musieli się w końcu zorganizować. Niedużo ich było, żyli rozproszeni w osadach i wioskach. W wielu miejscach przywrócono już Internet, była energia elektryczna, działało coraz więcej szpitali. Gorzej było z przemysłem. Właściwie nie był potrzebny, korzystano z nagromadzonych wcześniej zapasów produktów. Wielkie miasta traktowano jako zbiorniki zapasów, różnych potrzebnych części czy produktów. Pustoszały nie tylko sklepy, ale i prywatne mieszkania, opuszczone już na zawsze. Najdziwniejsze było to, że nie było przestępców. Nikt nie próbował  niczego kontrolować, zabierać, zmuszać, czy zastraszać. Alamar musiał bardzo długo i dokładnie selekcjonować tych, którzy mieli tu pozostać. Zadał sobie wiele trudu i na razie nikt nie zastanawiał się, dlaczego tak postąpił. Co stało sie z resztą ludzi, uśmierconych w przeciągu jednej sekundy? Cóż, był z nimi kłopot we wszystkich Wielkich Poczekalniach, miejscach przejściowych pomiędzy jednym życiem a następnym. Tłoczyli się tam zdezorientowani i coraz bardziej wkurzeni, wszczynali awantury, powoływali się na swoje konta w banku, powiązania, koneksje i wpływy. Dostawali różne skierowania, przeważnie do światów mało rozwiniętych, wszędzie tam, gdzie  żądza władzy i posiadania były jak najbardziej na miejscu. Międzyświatowi celnicy zapamiętali pewną znaną celebrytkę, gwiazdę kina i telewizji, która tak się awanturowała, że z czystej złośliwości wrzucili ją do niedużego zwierzęcego świata jako surykatkę, w miłe zgrabne stadko tych stworzonek. Mogli ją dać w lepsze miejsce, ale nie chcieli. Mieli jej dość, a w końcu ... surykatka, czy to aż tak źle?

Tak więc na Ziemi trzeba się było zorganizować, tak żeby międzyświatowi kupcy i politycy wiedzieli z kim tu rozmawiać. Trzeba też bylo z kimś ustalić warunki zbudowania kolonii Sobrian.

Wszystkim zajął się Alamar.  Znalazł gdzieś w Europie w miarę porządny i dobrze utrzymany zamek,  troche go ogarnął, uporządował park, sprawdził czy działa  prąd, Internet a potem wybrał się na wycieczkę. Sprowadził z każdego kontynentu po kilka osób  wybranych całkiem losowo, ale inaczej nie dało się tego zrobić. Rozdał uniwersalne translatory i wyjaśnił sytuację.

- Jesteście teraz ogólnoziemskim rządem, reprezentujecie naszą piękną planetę wobec innych znanych nam światów – zaczął, gdy przerwał mu niski szczupły mężczyzna o dalekowschodniej urodzie:

- Ja się na tym nie znam, jestem kucharzem, umiem czytać i pisać...

- Znasz się co najmniej tak samo, jak ci wszyscy, co kiedyś rządzili Ziemią, albo i lepiej. Już nie mogłem patrzeć, co oni tutaj wyprawiali. Ktoś z was jest skorumpowany? A ktoś może chce wojny po to, żeby zarobić? A może ktoś tu jest tak bogaty, że ma pół planety? Jeżeli nie, to macie znakomite kwalifikacje, żeby rządzić światem. A teraz przejdźmy do rzeczy – i Alamar zaczął wprowadzać zebranych w skomplikowany temat stworzenia systemu monetarnego.

- A co to za dziwadła? – Werka z Mariuszem przyglądali się grupie osób, które spacerowały po wiosce.

- Wyszli z portalu w mieście, teraz zwiedzają Ziemię.

Grupę tworzyło kilka kobiet ubranych w skóry, niskich i długowłosych. Dwie niosły w rękach coś w rodzaju kusz, gotowe w każdej chwili do strzału. Za nimi kroczyła postać męska w długiej powłóczystej szacie. Podeszli do drzew owocowych i zaczęli zrywać jabłka, potem je oglądali i próbowali jeść.

- Przyszli z Drux – Adam był bardziej obeznany w temacie. Częściej przebywał teraz w domu, z resztą swoich przyjaciół. Starzał się, był zmęczony. Razem z kilkoma osobami udało mu się od nowa zorganizować Instytut, podobny do tego w którym kiedyś pracował. Uruchomienie Internetu ułatwiło mu pracę, kontaktował sie z podobnymi placówkami na całym świecie. Dokumentowali przeszłość Ziemi, całą jej historię, używane kiedyś przedmioty, zwyczaje jakie panowały w różnych krajach, zapomniane wierzenia religijne. Razem z Katenem planowali stworzyć prawdziwą galerię sztuki, może muzeum? Katen miał niewiele czasu, sam dużo pisał, potem recytował ludziom swoje utwory. Zawsze było bardzo wielu chętnych żeby go słuchać.

Wojtek i jego ekipa zabrali sie w tym czasie za produkowanie samochodów, a właściwie samochodopodobnych pojazdów napędzanych energią słoneczną. Zaprojektowała je Amelia specjalnie dla Wojtka. Stały się bardzo popularne, Wojtek dostawał za nie w drodze wymiany różne potrzebne mu rzeczy. Gdy już nie bardzo wiedział, czego jeszcze może sobie zażyczyć, przyszedł do niego Katen  z propozycją. Samochód za obraz lub inne dzieło sztuki, rzeźbę, zapis muzyki, cenne książki... Oceniać wartość przedmiotów miał sam Katen, może też Adam. Sprawa była kontrowersyjna, bo przecież Katen nie był Ziemianinem, więc skąd miał znać niuanse ziemskiej sztuki? Dyskusje trwały, a tymczasem fabryka Wojtka produkowała coraz to bardziej udoskonalone  pojazdy.

Mariusz zajmował się działalnością pedagogiczną. Artur wrócił do Anety i w końcu zdecydowali się na dziecko. W ich otoczeniu było już sporo dzieci.

Gospodarczo osada była samowystarczalna. Hodowano wszystko co trzeba, uprawiano ziemię, niektóre pojazdy z fabryki Wojtka przerobiono na maszyny rolnicze. Gdyby tak wszyscy oni wiedzieli, że kilkaset kilometrów od nich, nad Oceanem Atlantyckim unosiły się już pierwsze statki Sobrian, gotowe do wypuszczenia w wodę całego sprzętu potrzebnego do budowania bazy...

Na dalekiej Drux Negocjator czuł, że jego misja dobiega już końca. Drażniły go te wszystkie baby i prymitywni faceci, którzy wyraźnie wracali do formy. Spierali się jeszcze o różne sprawy, w sumie drobiazgi, on zaś tęsknił do Ziemi. Niejasno pamiętał, że się stamtąd wywodzi. Czekał teraz na przybycie kogoś ze Świata Wewnętrznego, kto zabrał by go z tej dziczy. Spacerował w pobliżu głównej osady, gdy zauważył, że Obelisk ponownie się uaktywnia. Pojawiło się światło, a w nim typowo ziemski krajobraz, gdzieś z dawnej Europy. Krzewy, jakby park w mieście, a na pierwszym planie dziewczynka w wieku dwunastu, może trzynastu lat. Śmiała się, była bardzo radosna, pokazywała ręką na niebo. W miejscu, które wskazywała, wysoko na niebie zawisły trzy kuliste obiekty, podobne do tych, które kiedyś ludzie nazwali „latającymi spodkami”. Po paru minutach wizja zbladła i całkowicie zniknęła.

- Szukałem cię – podszedł do niego Prince – jest następna robota do wykonania. W sam raz dla ciebie, przecież lubisz religijne klimaty...

- Obelisk znowu coś pokazał – opowiedział w miarę dokładnie wszystko co zobaczył.

- Więc Amelia... – Prince nie dokończył i zaczął wyjaśniać swoją sprawę.

- Pojedziesz na Aranis, kiedyś byli tam nasi, powiedzieli im co nieco o Światach Wewnętrznych, demonach, o Tańczącym, tamci się przejęli, były wojny religijne, jak tam teraz pojechaliśmy, rządzili kapłani, jak dla mnie, to bardzo podejrzani. Broń od nas chcieli kupować. Obśmialiśmy ich z Alamarem, do tego zrobiliśmy mały pokaz siły, ale wiesz... nie chcemy, żeby przestali w nas wierzyć, przecież naprawdę jesteśmy. Teraz są wszędzie portale, można oglądać inne światy, a ludzie z Aranis  nie mogą się tego bać, nie mogą się zamykać. Niech wszystko poznają, cały Wszechświat, Tańczącego, tylko niech najpierw pogonią tych swoich kapłanów. Załatw to jakoś, żeby się za bardzo nie żarli, żeby nie było tam jakiejś większej wojny, ale żeby co poniektórzy znali swoje miejsce. Wprowadzimy cię z wielką pompą, jak na Drux i działaj. Acha, jeszcze jedno, oni trochę inaczej wyglądają niż Ziemianie, ale można się przyzwyczaić.

Negocjator szybko się spakował. Następnego dnia rano miał wyruszyć, nie przez portal, tylko wielkim statkiem, żeby zrobić odpowiednie wrażenie.

Zwykłe środki już nie wystarczały, Werka była o tym przekonana. Rodzice nie zawsze panowali nad swoimi dziećmi. Były agresywne, niektóre niebezpieczne dla rówieśników. Nie dotyczyło to wszystkich, ale niektórzy dorośli byli zaniepokojeni. Jak dotąd, dobrze im było bez policji, „funkcjonariusze” ustanowieni przez Proroka gdzieś poznikali, wszędzie panował spokój. Genetyczny dobór nowych mieszkańców Ziemi jak dotąd sprawdzał się, ale tylko wśród dorosłych. Rosło jednak nowe pokolenie. Dzieci były silne i samodzielne. Łączyły sie w grupy, razem polowały, z czasem rywalizacja i walka między nimi zaostrzały się.

Patrzyła na to wszystko i była bezradna. Pomógł jej przypadek. Amelia wpadła na pomysł, żeby odwiedzić przyjaciół w wiosce. Napadli ją niedaleko pierwszych zabudowań, pięcioro dziewięcioletnich może dzieci. Chcieli zabrać torbę z prezentami, postraszyć, może też wzajemnie sobie zaimponować? Przegoniła ich Werka, potem zaprowadziła przestraszoną dziewczynę do swojego domu.

Porozmawiały chwilę, a z rozmowy wynikał jeden wniosek. Wszystko to, co zostało na Ziemi tak radykalnie zlikwidowane, znowu sie odradza. Na razie wszystko jest niewinne, niegroźne, łatwo jest nad tym zapanować. Wiadomo, niemądre dzieci, wyrosną z tego, ale czy na pewno?

Amelia chwilę milczała, potem bardzo poważnie spojrzała na Werkę.

- Zawsze to samo, te same półśrodki, kiedyś potop, teraz ta maszyna Alamara, a w końcu wszystko się odradza i jest tak jak było, trzeba to zrobić całkiem inaczej...

Potem wstała, powiedziała jeszcze parę słów o przyniesionych prezentach, kazała wszystkich pozdrowić i skierowała się do wyjścia. W drzwiach odwróciła się.

- Znakomity pomysł miałam, że tu dziś przyszłam, teraz wiem co robić – i zamknęła za sobą drzwi.

 

Cytadela pogrążona była w śniegu. Iskrzył się na zamarzniętych gałęziach drzew i na wijącej się wśród nich ścieżce prowadzącej do ogromnej ciężkiej bramy. Za nią, w wielkim salonie siedzieli dwaj rezydenci. Powoli sączyli wino patrząc w zamyśleniu na płomienie ogarniające drewno w kominku.

- Będzie coś z tego? – odezwał się Berg.

- Chyba tak, w końcu to ekspertka od miłości – Ingham uśmiechnął się – może w końcu się odnajdą.

- Zawsze fajnie jest patrzeć na coś takiego.

- No to popatrzmy – włączyli ekran z obrazem Bereniki.

Wiało coraz bardziej. Szli obrzeżem pustyni. Wydmy różowego piasku zmieniały kształt, zza horyzontu wyłaniała się gwiazda – Słońce Bereniki.

- Czego my tu szukamy ? – Mirr był najbardziej zmęczony. Będąc człowiekiem najgorzej znosił niewygody podróży.

- Minerały! Metale! Moi chłopcy mają czujniki wyłapujące takie rzeczy. Jak znajdziemy, zbudujemy kopalnie i będziemy handlować. Nie chcesz tego? Wypisujesz się? – DC 231 był jak widać w znakomitym humorze i formie.

- Nie, wszystko w porządku, wody mi wystarczy.

Poszli dalej, ostrożnie zagłębiając się w pustynię.

 

W końcu znaleźli, na razie niedużo, ale trzeba było dokładnie zbadać sprawę, na bieżąco śledzić czujniki robotów, zmiany natężenia pola i inne podobne rzeczy. Pod piaskiem mogło się kryć bardzo wiele. Mirr pozostał w obozie. Był cały czas zależny od wody, a miał już jej coraz mniej. Potrzebował otwartej drogi odwrotu, do najbliższego strumienia był stąd dokładnie jeden dzień marszu. Roboty ruszyły, DC 231 za nimi.

Im dalej zapuszczali się w głąb pustyni, wskazania czujników były coraz wyraźniejsze. Ogromne bogactwa musiały się kryć pod piaskiem. Dlaczego nikt w Mieście dotąd się tym nie zainteresował? Może mieli już wszystko, czego potrzebowali? Może nie mieli kupców na surowce? Lenistwo? Brak potrzeby dalszego rozwoju? DC 231 nakazał robotom zatrzymać się.

- Niech rozgrzebią ten piasek, zobaczę co tam jest pod spodem.

Wydał polecenia i spokojnie położył się na piasku. Było sucho i bardzo ciepło. Nie przeszkadzało mu to. Zapadł w miłe odrętwienie. Nie wiedział jednego – że wysoka temperatura niezauważalnie modyfikuje jego obwody, te najbardziej subtelne, wrażliwe, odpowiedzialne za  to, kim naprawdę jest.

Wieczorem, gdy zrobiło się chłodniej, wrócił do rzeczywistości. Obejrzał wykop, zszedł na dno rowu, zbadał grunt.

- Czemu nie? Warto się tym zająć. Ale się Rita zdziwi! Zobaczy że nie jestem byle kim. Robot! Ona mnie cały czas uważa za robota i nic więcej.  Ciekawe, czy kogoś ma? Mieszka tam sama... Może ktoś ją kiedyś skrzywdził? Zawiodła się?

Przypomniał sobie, jak wyglądała, co mówiła, jak się poruszała.

- Jak zareaguje, gdy wrócimy? Może się wcale nie ucieszy?

Nakazał robotom dalszą pracę, ze sobą zabrał tylko dwóch jako osobistą ochronę i ruszył w kierunku miejsca, gdzie zostawił Mirra.

Po jakimś czasie wędrowcy zobaczyli znajomy dom.

- A jeśli ona będzie wolała człowieka?

- Mirr, byłeś kiedyś zakochany?

- E tam, co ci przyszło do głowy, to są głupoty, w Kapsułach mieliśmy takie historie, bajki...

- A seks? Ludzie mówią, że to coś fantastycznego. Mam taki moduł, próbowałem, ale nic rewelacyjnego, owszem, miłe odczucia, ale żaden cud.

- Jak żaden cud, to nie gadaj o głupotach tylko pomyśl, co jej powiemy. Przyznamy się, że będziemy budować kopalnię?

DC 231 wzruszył ramionami. Jakoś się ostatnio z tym człowiekiem nie potrafił porozumieć. I dobrze.

Siedzieli potem wszyscy razem na werandzie, cos tam jedli, pili, rozmawiali. Potem poszli spać. DC 231 nie wiadomo czemu nie mógł przestać myśleć o Ricie. Następnego dnia wyruszyli w stronę Miasta. Było dużo ważnych spraw do załatwienia.

Rita wspominała swój ostatni sen.

- Ja z robotem? Dziwne, ale ciekawe.

 



VII

Na Ziemi lądowały kolejne statki Sobrian. Zawisały w atmosferze a potem delikatnie i ostrożnie zbliżały się do tafli oceanu, zanurzały i opadały na dno. Organizmy Sobrian były przystosowane do stałego przebywania w środowisku wodnym, temperatura też była zupełnie odpowiednia. Przystąpili do budowania bazy mającej mi w przyszłości służyć jako bezpieczny dom, schronienie podczas poszukiwań Atlantydy. Gdy skończyli główny budynek, zaprosili delegację rządu Zjednoczonej Ziemi do obejrzenia obiektu. Z zewnątrz była to szeroka i płaska kopuła zbudowana z czegoś elastycznego, podobnego do skóry, położonej w kilku szczelnych warstwach nie przepuszczających wody, od strony wewnętrznej podparta konstrukcją przypominającą konary drzewa, z tworzywa organicznego używanego w budownictwie podwodnym na Sobrze. Ziemscy goście oglądali wszystko z zainteresowaniem, zjedli przygotowany poczęstunek złożony z dziwnych sobriańskich substancji, cały czas onieśmieleni otoczeniem, ale przede wszystkim rozmiarami gospodarzy, mierzących od ogona do czubka nosa kilka metrów lub nawet więcej. Było jeszcze coś – Sobrianie chodzili prawie nadzy, ich ciała pokrywała jedynie lekko metaliczna łuska. Nosili też ozdoby, ale więcej nic.

- To kiedy możemy się spodziewać ekspertów? – Grog, solidnie zbudowany Sobrianin, prawdopodobnie szef ich zespołu spojrzał pytająco na Ziemian.

- No... jak się urządzicie, zrobimy spotkanie, stworzymy grupę roboczą...

- Za tydzień będziemy gotowi, za dziesięć dni  od teraz zapraszamy obiecanych ekspertów.

Gdy Ziemianie wyszli na ląd, odwiezieni podwodnym pojazdem, mieli jedną wspólną myśl – Co ten głupi pająk im naobiecywał i jak się z tego wywiążemy?

Na Aranis wylądowali podobnie jak kiedyś na Drux, powoli i ceremonialnie, Prince, Alamar i Negocjator, żyjący kiedyś na Ziemi jako Jacek M. Gdy wyszli ze statku niedaleko pałacu kapłanów i Głównej Świątyni, było tam pusto. Ostrożnie zajrzeli do Świątyni. Tu też nikogo nie było. W pałacu wreszcie kogoś zobaczyli. To był główny kapłan, ten który przy poprzedniej wizycie chciał robić z nimi interesy. Stał bez ruchu, próbując się stopić z drzwiami i zostać niezauważony.

- Czekaj, zmiana planów, mam pomysł. Możemy go zabrać do nas?

- Do Świata Wewnętrznego? Można spróbować, zresztą podobno Katen też tam był i potem wrócił tutaj.

Alamar otoczył kapłana skrzydłami.

- Statek zostawiamy tu, chyba mu się nic nie stanie, wrócimy po niego.

Po sekundzie byli w królestwie Ogrodniczki, przy jej ulubionej fontannie.

- Widzisz, to jest Świat Wewnętrzny, stąd kierujemy tym, co się dzieje u was i na innych planetach – Alamar postawił przerażonego kapłana na ziemi.

- Gdzieś koło Aranis też jest nasza placówka i mamy tam kogoś, ale tu jest najfajniej i towarzystwo bardzo miłe – tu Prince objął i pocałował wyłaniającą się z gąszczu krzewów Ogrodniczkę.

- Co on taki spięty, skąd go wzięliście? – przystanęła i badawczo patrzyła na kapłana – a może weżmiecie go na Berulis? Odpręży się, zregeneruje...

- Dobry pomysł, ale to na koniec, w nagrodę.

- Za co w nagrodę? – duchowny w końcu odważył się coś powiedzieć.

- Za otworzenie tej zakutej głowy i nauczenie się czegoś – Alamar nie przebierał w słowach, zawsze był bezkompromisowy.

- Chodźmy do Twierdzy, zobaczysz jak tu żyjemy – Prince poprowadził go wąską ścieżką, potem schodami, przez werandę do głównego hallu. Pokazał ekran i wyświetlił obraz z Ziemi.

- Widzisz, to jeden z naszych światów, podobny do Aranis. Czasem tam też się pojawiamy, jak u was. A teraz się trzymaj, bo znowu jedziemy w inny wymiar.

Znaleźli się w białym ostrym świetle Dualu. Szachownica posadzki odbijała doskonale białe światło wpadające do Sali przez wielkie okno. Co było za nim, z drugiej strony? Blask, biały i jaskrawy, nic więcej. Podeszli do biurka z komputerem, uruchomili. Na ekranie dwuletnie może dziecko zanosiło się zaraźliwym śmiechem.

- Witaj Tańczący – demony pochyliły głowy.

Dziecko z ekranu wskazało palcem na drżącego z emocji kapłana i jeszcze głośniej się roześmiało. Potem obraz zniknął.

- To co, z powrotem w Świat Zewnętrzny?

- Bierzemy statek i zabieramy szanownego pana na drugą wycieczkę.

Alamar znowu rozpostarł skrzydła chowając pod nimi kapłana i Negocjatora. Znaleźli się w tym miejscu, z którego wyruszyli. Statek też był tam, gdzie go zostawili. Wsiedli, pojazd lekko uniósł się w atmosferę, potem wyżej i wyżej, w czarną przestrzeń. Negocjator pogrążył się w rozmyślaniach. Też kiedyś był głupi, nic nie widział poza czubek własnego nosa. Jakiś burmistrz, inwestor...co za bzdury! Pamiętał to jak przez mgłę, ale na tyle dobrze, żeby zrozumieć bezmiar własnej głupoty. Może dlatego tak dobrze rozumiał teraz nieszczęsnego kapłana, patrzącego w osłupieniu w czerń Kosmosu za oknami statku.

Ziemia, Berenika, Berulis... Alamar cierpliwie objaśniał kapłanowi wielość i różnorodność światów. Tamten w końcu się uspokoił i z ciekawością słuchał. W końcu wylądowali z powrotem na Aranis.

- Widzisz, tak wygląda świat. A ty i inne istoty żyją po to, żeby wszystko szło zgodnie z planami Tańczącego...

- No i żeby się dobrze bawić – Prince spojrzał na Negocjatora – prawda Jacku?

- To jaka będzie tu moja rola?

Prince zwrócił sie do kapłana – Jak widzisz, cała wasza religia to nie są kłamstwa, wszystko jest oparte na prawdzie. Rzeczywiście to wszystko istnieje i jest sto razy ważniejsze niż cała twoja władza, bogactwa, pieniądze, zaszczyty i podobne rzeczy. Jesteś tu po to, żeby mówić prawdę a nie gromadzić broń przeciw jakimś buntownikom, czy też martwić się o skarby, które i tak nigdy nie będą twoje. A ty, Negocjatorze, doprowadzisz do tego, żeby się tu wszyscy pogodzili i słuchali kapłanów wtedy, kiedy mówią prawdę. Teraz wysiadajcie i życzę szczęścia.

Gdy wracali w Świat Wewnętrzny, Alamar odezwał się.

- Teraz chyba ten ich główny kapłan naprawdę w nas uwierzył, bo przedtem był niewierzący, też tak myślisz?

- Dokładnie tak.

Na Prince’a czekała Ogrodniczka.

- Musimy porozmawiać. Na Berulis jest coś nie tak, konkretnie z przepływem wody. Wiesz, te wszystkie rośliny potrzebują wody, a  były tam ostatnio wstrząsy sejsmiczne, ziemia drżała, coś im tam zasypało, niektóre kanały wodne nie są drożne, ktoś by tam musiał jechać i zrobić porządek. Rośliny są mądre, ale same sobie nie poradzą. Niektóre mogą zginąć, a przynajmniej cierpieć. Poślij tam może kogoś, co?

- Pomyślimy.

Ogrodniczka nie przypuszczała, że nieświadomie pomogła Prince’owi rozwiązać pewien problem. Dotyczył on Salseny, gdzie odbywał karę pewien nieszczęśnik. Prawdopodobnie już odpokutował za swoje grzechy, tylko nie wiadomo było, co z nim dalej zrobić. Prince czasem prowokował myślące istoty do popełniania złych uczynków, taka była jego rola w Zewnętrznych Światach. Chciał kiedyś szybko wykonać swoją normę łapania grzeszników, bez większego nakładu energii i ryzyka, że ofiara nie da się skusić i wywinie się z Salseny. Zastosował metodę niezawodną, czyli Słowo. Każdy, może prawie każdy człowiek obdarowany władzą bezkarnego zabijania zawsze w końcu zaczynał z niej korzystać. Wtedy łapało się go za szmaty i na Salsenę! Problem zaczynał się potem. Nie było co z nimi dalej robić. Znali Słowo. Nawet gdy je w końcu zapominali, pozostawała w nich potrzeba zabijania. Często potem w następnym życiu, w innym świecie dalej mordowali. Na Ziemi nazywano ich seryjnymi mordercami. Teraz Prince miał takiego jednego gagatka, siedział w salseńskiej kapsule poprawczej już bardzo długo i nie było na niego pomysłu. Nawet w czasie zakończonej niedawno wojny nie mógł się przydać, bo rozegrała się w przestrzeni kosmicznej. A gdyby tak dać mu narzędzia, wszystko co trzeba i wysłać na Berulis? Przydałby się, uporządkował meliorację i nikomu nie zrobiłby krzywdy. Postanowił to przemyśleć.

Tymczasem dostał wiadomość. Bezimienni nagle zaatakowali Berenikę.  Wylądowali koło dawnej kopalni, a dalszych wydarzeń można się było domyślić. Któryś z nich przybrał postać Zerowca, może zwykłego robota, może człowieka, odnalazł sterownię i kompletnie zniszczył urządzenia tworzące bezpieczną kopułę. Potem zbombardowali Miasto i kompletnie je zniszczyli. Koniec, kropka, cywilizacja Bereniki przestała istnieć. Nikt się nie uratował. No, może z jednym wyjątkiem, raczej z dwoma.

Byli koło kopalń, kiedy zobaczyli wrogie statki. Wsunęli się w tunele, roboty zrobiły to samo. Tymczasem wrogowie opuścili na powierzchnię swoje maszyny, które natychmiast rozpoczęły pracę. Budowały coś. Prowdopodobnie nie towarzyszyła im żadna żywa istota. Po jakimś czasie przerażeni Mirr i DC 231 zobaczyli grad ognistych pocisków spadających na miasto i wielką czerwoną łunę.

DC 231 wiedział, że musi teraz zrobić jedno, wrócić do Rity i zostać z nią, cokolwiek miałoby się stać. Mirr nie miał wyjścia, musiał mu towarzyszyć. W tunelach poczekali do zmroku, potem ruszyli z powrotem do domu Rity.

Wiedziała już, co sie stało. Widziała statki Bezimiennych, potem w oddali czerwoną łunę płonącego Miasta. Bała się, była tu całkiem sama. Gdy zobaczyła powracających, rozpłakała się. Byli teraz we trójkę, bezbronni, na opanowanej przez wroga planecie.

Flota z Sobry przybyła po dwóch dniach. Niestety coś się chyba nie udało, bo po wymianie ognia odlecieli, a wrogie statki pozostały.

W domu Rity pojawił się natomiast Prince.

- Macie jedną drogę stąd, przez Świat Wewnętrzny, tylko jest haczyk. Może się okazać, że jako osoby z Zewnętrznego Świata, zwykli mieszkańcy tych czy innych Zewnętrznych Światów, po przejściu do nas traficie do poczekalni, a potem każde z was dostanie inny przydział do nowego życia. Nie wiem, czy wam to odpowiada...

- Ale już byliśmy u was, teraz jesteśmy tu...

- Co innego, jak ktoś ma wyznaczoną misję, zadanie, albo coś równie konkretnego. Dawniej nazywaliśmy takie osoby Skoczkami, teraz już tak się nie mówi. Jest jednak dalej zasada, że mieszkańcy Zewnętrznych Światów nie mogą bezkarnie podróżować między Zewnętrznymi i Wewnętrznymi Światami.

- A jakby tak zwykłym statkiem podlecieć i uciec gdzieś? Ty Prince masz taki mały fajny...

- Mogą zauważyć. Jak zniszczą statek, mnie się nic nie stanie, ale wy umrzecie i traficie do poczekalni. Na jedno wychodzi.

- A ja mam plan – odezwał się milczący dotąd DC 231.

- Chodzi im o materiały radioaktywne, z jakichś powodów bardzo im na tym zależy. Posyłają roboty, bo sami są wrażliwi na te rzeczy, zresztą ludzie też, choć może nie aż tak. Ja jestem maszyną, a to zupełnie inna sprawa. Pójdę pomiędzy nich, coś tam zniszczę, rozwalę, zdemontuję, zwrócę ich uwagę na siebie, a wy w tym czasie załadujecie się na statek Prince’a i uciekniecie. Ja się gdzieś potem zakopię w piasku, schowam, a jak się uspokoi, to po mnie przyjedziecie.

- W zasadzie dobry plan, tylko uważaj na siebie. Przywołam statek.

DC 231 chciał się jeszcze pożegnać z Ritą, ale nie wiedział, co mógłby jej powiedzieć. Miał tylko nadzieję, że kobieta doceni jego poświęcenie i okaże szacunek, może coś więcej?  Bardzo mu na tym zależało.

Roboty były nieduże, podobne do wielonogich owadów. Nie zwróciły uwagi na humanoidalnego robota. Wydobywały rudę i przenosiły do dużego pojemnika. Gdy się napełniał, samoczynnie unosił się w górę do macierzystego statku wiszącego nad kopalnią wysoko w atmosferze.

Kilka pracowało na uboczu. Wyciągnął schowane pod ramieniem  ostrze i uderzył jednego z nich. Robot zaczął wykonywać nieskoordynowane ruchy, potem pod wpływem kolejnych uderzeń upadł i przestał sie poruszać. Ośmielony brakiem oporu DC 231 niszczył kolejne roboty. Ktoś w górze, w wiszącym nad kopalnią statku zauważył w końcu, co się dzieje i  wystrzelił. Pociski były ciche i bardzo jasne, przypominały świetliste kule. DC 231 wskoczył do rozkopanego tunelu i strzelał do następnych robotów. Był fabrycznie przygotowany do takich działań, miał wbudowanych kilka rodzajów broni białej i palnej, miał też moduł umiejętności używania ich. Teraz była doskonała okazja do sprawdzenia, jak to wszystko działa. Leżał więc w prowizorycznym okopie i strzelał do robotów, podczas gdy z góry wrogi statek próbował go namierzyć i zlikwidować. Po chwili opuścił sie z niego mniejszy pojazd, tym razem DC 231 poczuł, że naprawdę pora uciekać. Wszedł głębiej w tunele w nadziei, że znajdzie oddalone stąd wyjście. Miał też nadzieję, że Rita i Mirr są już bezpieczni.

Była to prawda, a uciekinierzy wylądowali na Ziemi. Prince umieścił ich gdzieś w dawnej Europie, schował statek, potem wrócił w Świat Wewnętrzny. Szukał Alamara, innych demonów, liczył na jakieś wspólne działania. Tymczasem nic się tu nie działo, Alamar też gdzieś zniknął.

Wrócił więc na Sobrę, tam na szczęście trwała już mobilizacja, nie trzeba było nikogo przekonywać, ani zachęcać do walki. Dla Sobrian wojna była naturalną drogą rozwoju, zdobywania szacunku i pozycji materialnej. Walczyli przez całe życie pomiędzy sobą, w sposób dokładnie określony surowymi przepisami. Próbowali też kolonizować inne światy, co z wielu pozawojskowych powodów okazało sie trudne. Teraz mieli okazję i bardzo chcieli ją dobrze wykorzystać. Niestety gdy armia dotarła nad Berenikę, po Bezimiennych  nie było już ani śladu.

Alamar stał oparty o kuchenny blat, podczas gdy Amelia przygotowywała sobie kolejną porcję waniliowych lodów.

- Amelio, nie uważasz, że to dziwne, że nas dotąd nie zaatakowali?

- Bezimienni?

- Nie tylko, bardziej chodzi mi o Sobrian. To urodzeni wojownicy, zdobywają nowe tereny, jeżdżą po Kosmosie jak po swoim, a u nas grzecznie zgodzili się na skrawek ziemi pod oceanem.

- Bezimienni też są dziwni, nielogiczni. Zrobili na Ziemi dokładne rozeznanie, dowiedzieli się o nas chyba wszystkiego, co chcieli wiedzieć i ... zniknęli, nie zaatakowali, chociaż mogli. Za to rozkręcili Sobrian i skierowali ich uwagę na Ziemię.

- Sami poprosiliśmy ich o pomoc.

- Właśnie, a może o to chodzili Bezimiennym?

- Żeby nas Sobra zaatakowała? Po co?

Milczeli chwilę, Amelia jadła lody. Po chwili odezwała się.

- Jakby te moje zabawki podziałały nie tylko na Ziemian, byłoby super. Wiesz, Werka prosiła mnie kiedyś, żebym wymyśliła sposób na niegrzeczne dzieci.

- Cooo???

- Nie śmiej się, to jest ważne. Rosną nowe pokolenia Ziemian, agresywne, walczące pomiędzy sobą, dzieci tworzą gangi, ich bitwy są coraz poważniejsze, krew się leje. Nie wiedziałeś tego? Tak przypuszczałam. Werka przyszła z tym do mnie, zaczęłam pracować i mam już pierwsze wyniki. Jeszcze to posprawdzam i zacznę rozpowszechniać.

- Co to jest?

- Pamiętasz tamtą sprawę z Drux? Nie ja się tym zajmowałam, ale to co zrobili chłopcy z Bereniki, zaimponowało mi. Wiesz, mikroskopijne nanoroboty rozpylane w powietrzu, wchodzą w żywe organizmy i robią swoje. Potrafią nawet częściowo zmienić płeć delikwenta, wyobrażasz sobie? Wzięłam parę próbek i cały czas nad nimi pracuję.

- Po co? I jak to się ma do tematu naszej rozmowy?

- Agresywność regulują hormony, a moje nanoroboty będą regulować ich pracę. Nowe pokolenia Ziemian nie będą tworzyć gangów, band i innych podobnych rzeczy. Żołnierze, jeśli będą konieczni, będą z tego wyłączeni, chcę powiedzieć, że poziom agresji u poszczególnych ludzi będzie można regulować, zależnie od potrzeb.

- Czyich potrzeb?

- Dobre pytanie, ale na razie nie umiem odpowiedzieć.

- A jak to się ma do tych wielkich jaszczurów z Sobry?

- Może na nich też zadziała?

- I to jest twój wielki plan?

- Nie ma lepszego  na razie. Zostaje jeszcze sprawa kopalni na Berenice. Dlaczego Bezimienni biorą substancje, która ich zabija? Po co im te materiały?

- Dlaczego my cały czas nic nie wiemy?

- Takie jest życie.

Amelia zjadła resztę waniliowych lodów i wróciła do swojej pracy.

 

Trząsł się przerażony. Już nie mógł dalej uciekać. Strażnicy zbliżali się, uzbrojeni w elektryczne bicze. Zaraz go zobaczą...

- No dość tego, koniec kary – rozległ się głos. Stracił przytomność. Gdy ją odzyskał, zobaczył Prince’a, jak zwykle w porządnym ciemnym garniturze, z ogonem  owiniętym wokół talii.

- Widzisz, nie możesz iść między ludzi ani inne podobne istoty. To znaczy będziesz mógł tam pójść, ale nie od razu. Najpierw będę musiał mieć pewność, że zapomniałeś Słowo i nie stanowisz zagrożenia. Nie bój się, źle ci nie będzie, nawet mogę powiedzieć, że wręcz przeciwnie. Jedziesz na Berulis kopać rowy melioracyjne, czyścić te co już są i tak dalej. Masz tam już narzędzia i instrukcje. No, jazda!

Obudził się wśród wielkich roślin. Gdzieś niedaleko szemrał strumień. Obok leżały łopaty i inne narzędzia. Było też posłanie z roślin. Położył się i zamknął oczy. Było ciepło i bezpiecznie. Słońce powoli zachodziło, na niebie pojawiły się dwa wielkie Księżyce. Poczuł delikatny dotyk... Nad ranem, wyczerpany, ale bardzo szczęśliwy w końcu zasnął. Nie było źle...



XVIII

Widział już wiele, na przykład na Drux, ale teraz był bezradny. Póki co, zamknęli się z głównym kapłanem, niedawnym towarzyszem podróży, w niedużej kapliczce. Sytuacja była trudna. Uaktywnili się buntownicy, domagający się zmian w obowiązującej liturgii. Kapłani chcieli wysłać przeciwko nim wojsko, ale to wymagało zgody głównego kapłana. Ten pamiętając otrzymane nauki nie chciał jej dać, co narażało go na niebezpieczeństwo ze strony jego dawnych współpracowników i podwładnych. Negocjator był w jeszcze gorszej sytuacji. Był obcy i nikt nie mógł zagwarantować, że nie przysłały go tu jakieś nieczyste siły. Miał jednak pomysł.

- Wiem, że to może głupie i naiwne, ale jakby tak paru ważnych kapłanów spotkało się z paroma ważnymi buntownikami, zupełnie po cichu, bez świadków, przy dobrym winie, na spokojnie... Obiecalibyśmy im coś pożytecznego, co by ich zainteresowało, to się może udać.

- A jak ich tu ściągniesz?

- Niekoniecznie tu. Może masz jakiś domek, chatkę?

- No taki mały, wiesz, dziewczyny tam sprowadzałem.

- A masz zaufanych służących, bo będą potrzebni?

- Dwóch.

- Powinno wystarczyć.

Linx, wysoki, bardzo szczupły kapłan znany był ze swoich ortodoksyjnych poglądów. To on wyszczególnił i opisał dziesięć atrybutów Tańczącego i odpowiadające im tajemne emblematy. Skodyfikował  ilość i rodzaje postów, a także modlitw i pieśni obowiązkowych w każdym okresie roku liturgicznego Uważany był za głównego rywala głównego kapłana. Gdy dostał tajemnicze zaproszenie do położonej na uboczu rezydencji, poczuł ciekawość, ale nie tylko. Był w tym też element wyróżnienia, umożliwienie uczestniczenia w czymś bardzo elitarnym. Na spotkanie dostali zaproszenie jeszcze dwaj inni kapłani, równie wysoko postawieni w hierarchii. To już w zupełności wykluczyło jakiekolwiek wątpliwości.

Martin z kolei, jeden z przywódców buntowników, był jeszcze młody, niski, poruszał się nerwowo i szybko, jakby się spieszył. Lubił mówić głośno, szybko wpadał w gniew. Zaproszenie uznał za kolejne wyzwanie. Było ono tak sformułowane, że nie mógł się domyślić, kto je przysłał. Przypuszczał, że któraś z kapłańskich frakcji chciała się z nim potajemnie dogadać i to budziło jego wielką ciekawość. Razem z dwoma innymi zaproszonymi buntownikami zaczął planować strategię na wypadek, gdyby wszystko okazało się zastawioną przez wroga pułapką.

W oznaczonym dniu, późnym wieczorem w stronę  ukrytego pod miastem domu skradały się otulone ciemnymi opończami postacie. Gdy zaproszeni weszli, drzwi zatrzasnęły się za nimi. Już nie było odwrotu.

Duży stół zastawiony był przekąskami, spoza których widać było butelki wina. Weszli do sali z obu jej stron, teraz stali naprzeciw siebie i wpatrywali w siebie ze zdumieniem. Milczeli. Towarzysze Martina pierwsi odzyskali zimną krew. Któryś nałożył sobie czegoś na talerzyk, inny wrócił w stronę drzwi i sprawdził. Były zamknięte.

Towarzystwo z drugiej strony barykady rozsiadło się z godnością na dwóch kanapach. Martin odezwał się pierwszy, zwracając się do Linxa.

- Dlaczego nas zaprosiłeś? O co chodzi?

- Nie zaprosiłem was i nie wiem, co tu robię. Zaraz zawołam tu strażników.

- Jesteśmy tu sami, zaznaczam.

- Tylko po co?

- Już wyjaśniamy – główny kapłan i negocjator skądś się pojawili i jakby nigdy nic usiedli przy stole.

- Nasza wiara jest prawdziwa, wszystko  wygląda dokładnie tak, jak napisano w objawieniach. Są demony, światy wewnętrzne, Tańczący, a po śmierci nie umieramy, tylko dostajemy inny przydział, do któregoś świata zewnętrznego, albo wracamy na swój dawny świat z zadaniem do wykonania, czyli jako skoczek. Na innych światach też w to wierzą, tylko trochę inaczej, w innych słowach to opisują. Czy do tego momentu się zgadzamy?

Panowało nieufne milczenie.

- Jest problem, a właściwie dwa problemy. Jak może wiecie, gdzieś na innym świecie ktoś wynalazł portale do przenoszenia się z jednego świata na inny. Różne rozumne istoty z tego korzystają. Zwiedzają, handlują, poznają inne kultury, jak kto chce. Nie może tak być, żebyście napadali na nich dlatego, że może trochę inaczej wyglądają i pojawiają się znikąd. Robicie wstyd na całą galaktykę. Nikt do was nie przyjedzie.

- A po co mają przyjedżać? Nam tu jest dobrze.

- Po co? Na handel. Wiecie ile można zarobić? Mają takie rzeczy, jakich tu nie ma i dobrze zapłacą za to, co tu jest.

- No to możemy się zastanowić... Nie wiem... – Linx rozglądał się nerwowo.

- Tak, chciałbyś handlować, ale po cichu, za plecami innych, znam cię – Martin w końcu się odezwał.

Teraz w końcu zabrał głos Negocjator.

- Wiem o co chodzi. Jeśli obcy będą się tu zjawiać w niekontrolowany sposób, ludzie zaczną zadawać różne pytania. Niektóre z tych pytań będą prowadzić do zamętu i zniszczenia porządku społecznego. Ludzi trzeba przygotować, uspokajać, wyjaśniać, potem zacząć wymianę z obcymi. Jeszcze jedno – tu naprawdę będzie można bardzo dużo zarobić, starczy dla wszystkich, dla was dwóch na pewno – wskazał na Martina i Linxa. Tylko musi być spokój, żadnych buntów czy rozruchów

- Częstujcie się panowie, powoli wypracujemy plan działania, bez pośpiechu.

Przekąski były znakomite, a noc długa. Rano otwarły się drzwi i uczestnicy spotkania zaczęli je opuszczać. Linx z ogromnym kacem wspierał się na pomocnym ramieniu Martina.

Gospodarze patrzyli za nimi.

- Jak myślisz, będzie współpraca?

- Będzie. Dogadają się jedni i drudzy między sobą i zaczną się interesy, portalowe interesy, a zwykli mieszkańcy mogą nawet nic nie wiedzieć.

- Nie będzie tak źle, zobaczysz.

- Ano zobaczę.

Służący zabrali się do sprzątania a gospodarze w końcu poszli spać.

 

DC 231 wiedział już, że jest bezpieczny. Przechadzał się po korytarzach, które miały też starannie ukryte niższe poziomy. Nie interesowały go zapasy wody czy pożywienia. Szukał nośników informacji. Starannie oglądał obrazki, niektóre naturalistyczne, inne przypominające piktogramy. Uruchomił posiadany podręczny deszyfrator, bez skutku. Utrwalił więc obrazy w nadziei, że może znajdzie się ktoś mądrzejszy od niego, kto będzie umiał je wyjaśnić. Oglądał narzędzia. Większość służyła do pogłębiania korytarzy i utrzymywania ich w dobrym stanie technicznym. Przeznaczenie niektórych było niezrozumiałe.

- Ciekawe, kto je budował. Ludzie? A może Bezimienni? Może to ich baza? Może byli tu przez ludźmi?

Patrzył na pojemniki z kolorowymi mazistymi substancjami. Nie miał odwagi ich otworzyć, a tym bardziej zabrać na górę. Powstrzymywała go intuicja, jedna z cech decydujących o tym, że jest Zerowcem. DC 231 wiedział z doświadczenia, że należy jej słuchać.

Wyszedł na powierzchnię i zdalnie przywołał roboty. Bardzo chciał zobaczyć Ritę. Tylko gdzie teraz była? Na którym dalekim świecie? Wiedział, w którym miejscu jest portal, ale tylko Prince wiedział, gdzie ukrył dziewczynę...i Mirra.

- A jak oni coś tam razem...? Oboje są ludźmi, a on w końcu jest nie wiadomo czym.

Nakazał robotom powrót w miejsce, gdzie odkryli podziemne złoża minerałów. Mieli pilnować terenu i nikogo tu nie dopuszczać.

Sam wszedł w portal, kierując się na Ziemię, teren dawnej północnej Europy. Mieszkali tu ludzie, jak wszędzie na Ziemi w niewielkich osadach. DC 231 nie znał tej planety. Mieszkańcy wyglądali tak jak znani mu ludzie z Bereniki,  może trochę niżsi, silniejsi, ich domostwa też były trochę inne od tych jakie znał, niskie, przylegające do podłoża, wyższe budynki trafiały się rzadko. Przy domach kręciły się jakieś dziwne stworzenia, na czterech łapach, porośnięte futrem. Niebo miało inny kolor niż na Berenice, powietrze inaczej pachniało. Chciał wracać do domu, tu czuł się obco. Tylko gdzie jest Rita? Sam nie wiedział, dlaczego jej tak bardzo szukał. Nigdy mu się to dotąd nie zdarzało. Jako skoczek miał możliwość spróbowania przedostania się w Świat Wewnętrzny i to chyba było najlepsze rozwiązanie. Skoncentrował się i w tym samym momencie znalazł się obok ogrodowej fontanny. Piękna młoda kobieta w długiej sukni zrobionej ze splecionych kwiatów przyglądała mu się z uśmiechem.

- DC 231? To ty nam pomogłeś w sprawie Drux. Co cię sprowadza?

Domyślił się, że rozmawia z Ogrodniczką. Opowiedział jej ostatnie wydarzenia, nie rozwijając nadmiernie wątku Rity. Zamiast tego spytał o Prince’a.

- Byli niedawno na Aranis, mówił też że ma kogoś uwolnić z Salseny, acha, też mógł być na Berulis.

- No nic, dziekuję, pokręcę się tu trochę...

- Siadaj, porozmawiamy... Jesteśmy do siebie podobni, wiesz o tym? Tacy pół na pół, ja jestem pół roślina pół człowiek, a ty jesteś pół człowiek, a pół robot.

- Niby tak i co z tego wynika?

- Nic, poza tym oboje jesteśmy bardzo zakochani. Ja od tak dawna, że już nie pamiętam, a ty od całkiem niedawna.

DC 231 milczał. Ogrodniczka wzięła go za rękę i poprowadziła do Twierdzy.

- Pokażę ci, gdzie jest Rita, w środku są mapy.

- O, tam jest – pokazała jednocześnie na ekranie i na mapie.

Tymczasem Rita bezskutecznie próbowała wydoić krowę, która jej wyraźnie nie lubiła. Kopała, rzucała się i próbowała dosięgnąć kobietę rogami.

Stał w drzwiach stodoły, bawiło go to widowisko.

- Cześć Mała, w końcu cię znalazłem.

Rita wiedziała jedno – że już nie musi dalej doić tej cholernej krowy.

- Czekaj, weźmiemy Mirra, razem tu jesteśmy, mieliśmy pomagać w gospodarstwie.

- Zmieścimy się, mam tu samochód i trochę benzyny.

Po chwili  we trójkę jechali przed siebie, nie bardzo wiedząc dokąd.

 

Podwodna baza była już gotowa. Zjawiła się grupa sobriańskich naukowców, historyków i archeologów, zaproszono również ich ziemskich odpowiedników. Problem polegał na tym, że nikt na całej Ziemi nie miał bladego pojęcia, gdzie jest Atlantyda. Były tylko luźne legendy, nic więcej. Tymczasem te wielkie groźne jaszczury przyjechały tu i zbudowały wielką bazę tylko dlatego, że jakiś idiota im obiecał dostęp do Atlantydy, w dodatku z wisienką na torcie – sobriańskimi artefaktami w środku. Koszmar.

Przeciętni Ziemianie nie byli wtajemniczeni, rząd natomiast spodziewał się najgorszego. Na szczęście zjawił się Prince, po arcyważnej rozmowie w Dualu, na którą został – co było wielką rzadkością – wezwany.

Na ekranie pojawiło się kilkuletnie dziecko,  dziewczynka. Przywitała grzecznie Prince’a i pozwoliła usiąść.

- Jak ci się wydaje, jak długo to wszystko istnieje?

- ... No...

- Planety, światy, kosmos...

- Od zawsze?

- Poniekąd tak, ale kiedyś wyglądało to całkiem inaczej. Żyły inne istoty, w innych miejscach, budowały swoje cywilizacje, gromadziły legendy i bogactwa, nawet Światy Wewnętrzne wyglądały inaczej. Była też Atlantyda, cywilizacja istot ze światła, czystej energii. Rozpościerała się na obszarze wielu światów, dwa główne centra były na Ziemi i Berenice, między nimi bezpośrednie kanały czasoprzestrzenne. Po jakimś czasie, nie wiadomo czemu, Atlantydzi gdzieś odeszli, chyba bardzo daleko, bo słuch po nich zaginął. Trochę rzeczy zostawili dla swoich następców, ludzi. Zbiór powiedzmy pamiątek znajduje się na Ziemi, dobrze zabezpieczony pod oceanem, natomiast klucz do nich na Berenice.

Czy wiesz, dlaczego ci to mówię? Proste – bo już przyszedł na to czas. Jedź na Ziemię, tam są bardzo zainteresowani tym tematem. Jeszcze coś – pozdrów Amelię.

Ekran poczerniał a Prince pospieszył na Ziemię wyposażony w namiary na jeden dokładnie określony punkt pod oceanem.

Zjawił się w ostatniej chwili, gdy przedstawiciel Sobry kategorycznie zażądał wyjaśnień na temat położenia Atlantydy, a przynajmniej tego, co pod tym słowem Ziemianie rozumieli.

Nie włożył odpowiedniego kombinezonu. Jako demon mógł swobodnie poruszać się pod wodą, choć bardzo tego nie lubił. Płynęli w milczeniu. Prince przodem, wciąż w ciemnym garniturze, a za nim cztery ogromne jaszczury. Ciemność rozświetlała jedynie czerwona poświata wokół postaci demona. Głębinowe ryby przyglądały im się z zainteresowaniem.

Teraz znajdowali się tuż nad wielką płytą, całkiem płaską, jakby wykutą z jednej bryły kamienia. Prince zatrzymał się i pokazał ręką, że są na miejscu. Sobrianie stanęli na płycie, rozglądając się za jakimś włazem, drzwiami, bramą do środka. Nic z tego. Powierzchnia kamienia ciągnęła się nieprzerwanie przez kilkadziesiąt metrów, miała kształt kwadratu, jej krawędzie były gdzieniegdzie lekko wyszczerbione. Oznaczyli miejsce i skierowali się z powrotem w stronę podmorskiej bazy.

Gdy znaleźli się w środku,  atmosfera była nadal napięta. Zobaczyli tylko kawałek kamienia, nic więcej. Niektórzy zaczęli tracić cierpliwość.

- Rany boskie, co z tą Bereniką, gdzie tego czegoś mam szukać?

Prince nigdy tego nie mówił, ale miał sentyment do Ziemi i jej mieszkańców. W końcu to stąd najwięcej dusz wysyłał na Salsenę, tu kusił kobiety, sprowadzał na złą drogę kogo tylko się dało. Szkoda byłoby rzucić to na pastwę jaszczurów. I tak już Ziemian było tak niewielu...

Na razie poprosił Sobrian o tydzień czasu i pojechał do domu odpocząć.

Podszedł do niej po cichu, objął ją i pocałował w policzek. Ogrodniczka uśmiechnęła się radośnie.

- Ciężki dzień?

- Bardzo...

- A wiesz, szukał cię ten robot, jakoś się tu dostał, pytał o Ritę.

Prince zerwał się z posłania.

- Gdzie on teraz jest?

- Na Ziemi, pokazałam mu gdzie jest Rita. A ty gdzie?

Prince’a już nie było, to znaczy był, ale na Ziemi. Samochód stał przy bardzo zapuszczonej, kiedyś na pewno bogatej nadmorskiej rezydencji gdzieś na południu dawnej Francji. W środku była cała trójka. DC 231 tłumaczył Ricie, co należy w pierwszej kolejności zrobić w ramach remontu i jak całość będzie potem wyglądać.

- Może wyjdźcie i popatrzcie na niebo – Prince był już mocno zdenerwowany.

Wyszli lekko zdezorientowani. Po prawie bezchmurnym niebie, już w ziemskiej atmosferze bezszelestnie sunęły ogromne sobriańskie statki. Niektóre zastygały w jednej pozycji, inne poruszały się w sobie tylko znanym kierunku.

Gapili się w niebo, zupełnie zdezorientowani.

- Tylko ty możesz to cofnąć. Byłeś w tunelach Bereniki. Co tam znalazłeś?

- No różne takie... Tu mam, a resztę zostawiłem...

- Dawaj to!

Prince porwał artefakty i już go nie było. Po chwili razem z kilkoma jaszczurami mknęli statkiem na Berenikę. Sobrianie nie ufali portalom i jak mogli, poruszali się w tradycyjny sposób.

Na miejscu szybko weszli w tunele. Coś znaleźli, reszty się domyślili, w sumie wykonali swoje zadanie – znaleźli klucz.

Gdy znaleźli się ponownie nad płytą, zaczęło z niej promieniować światło, takie samo światło wydzielał klucz, który był pozornie nieciekawą, wieloboczną bryłą kamienia. Któryś położył klucz na płycie. Światła było coraz więcej, płyta stawała się przeźroczysta, ukazało się wejście w głąb. Weszli, a raczej przeniknęli do środka. Szli teraz w dół tunelem. Powietrze było ciepłe i pachnące, nad nimi była teraz kopuła ze światła...

Tymczasem na powierzchni Ziemi ktoś komuś zarzucił ręce na szyję i wyszeptał: „Mój bohater...” Mirr dyskretnie wyszedł badać najbliższą okolicę.

Kilkaset kilometrów dalej Bogusia i Werka piły kawę.

- Nie rozumiem jej. Kilka razy jej przypominałam, żeby się za to wzięła, a ona stale ma jakieś wymówki. A dla niej to przecież jest proste.

- Młodzież  zawsze musi postawić na swoim, a Amelia jest szczególnie uparta, też to zauważyłam.

- Wiesz co mi powiedziała, jak jej przypomniałam o tej rzeczy? Że się musi zastanowić, czy to jest właściwe, wyobrażasz sobie?

- Jak nie jest właściwe, czy ona nie widziała tych agresywnych dzieciaków? Poczucia odpowiedzialności nie ma?

- Ma poczucie odpowiedzialności – wtrącił się Mariusz – chodziło jej o to, że jak zaczniemy ludzi modyfikować, sztucznie zmieniać, to przestaną być ludźmi, a zaczną być robotami, no może półrobotami. Przestaną o sobie decydować. A jak komuś przyjdzie do głowy, żeby wypuścić nanoroboty, bo ja wiem... w jakimś innym celu? Na przykład żeby ludzie przestali samodzielnie myśleć? Albo coś innego? Ludzie sami muszą nad sobą pracować, inaczej się nie da. Amelia jest mądra i wie co robi.

- E tam, łatwo się mówi. A jak mnie napadną? Albo Bogusię? A Amelia jest coraz bardziej dziwna. Nie rozmawia z nami, siedzi i rozmyśla.

- Skąd się wzięła? Nic nie mówiła o rodzicach? O tym, jak wcześniej żyła, gdzie mieszkała?

- Nigdy. Twierdzi, że zapomniała, ale jej nie wierzę. Musi wiedzieć. A może... nie jest człowiekiem? Tyle się tu ostatnio kręci różnych dziwnych istot z różnych światów...

- A kim by miała być? Bezimiennym? – Mariusz powiedział to jako żart, ale nikt się nie roześmiał.

- Jest moją przybraną córką – zakończyła rozmowę Bogusia. Zapadła cisza.

Katen był szczęśliwy jak nigdy. Jego kariera rozwijała się błyskawicznie. Był jednocześnie poetą, pisarzem i mistycznym prorokiem. Utwory rozpowszechniał w Internecie, miał też często bezpośrednie spotkania z ludżmi. Jego przemówienia  gromadziły tłumy. Rzesze wyznawców podążały za nim. Mówił o Światach Wewnętrznych, demonach, o Tańczącym i o tym, że nie ma śmierci, ale że czasem trzeba odpokutować za swoje postępowanie. Dawał ludziom nadzieję i sens życia. Miał też liczne kochanki, mimo nietypowego, nieziemskiego wyglądu – niskiego wzrostu, dużych uszu i lekko zielonkawej skóry.

Prince wszedł, gdy Katen zamierzał bliżej zapoznać się z jedną z wielbicielek.

- Jesteś potrzebny. Pożegnaj panią i chodź ze mną.

Katen kiwnął głową. Nauczył się już posłuszeństwa wobec istot z Wewnętrznego Świata.

- Nie bój się, teraz zanurkujemy – nad taflą oceanu demon otoczył go swoim wielkim płaszczem.

Gdy znaleźli się w podziemnych komnatach, oniemiał z zachwytu. Gapił się na wszystko z otwartymi ustami, podczas gdy Prince rozpoczął wyjaśnienia.

- Ktoś komuś powiedział, że tutaj, w tym miejscu znajduje się ważny artefakt należący do niego. Cholera wie, może takie coś jest, może nie ma, to teraz jest nieważne. Ten artefakt musi sią znaleźć. Ty go musisz zrobić, mówiąc wprost. Od tego zależy spokój całej Ziemi. Tu masz informacje o odbiorcach, może ci się przyda. To może być jakiś przedmiot, ale niekoniecznie, może być informacja, wiersz, obraz. Wymyśl coś. Acha, tu jest sprzęt do nagrywania i odtwarzania, dasz sobie radę. Masz dzień czasu. Tu jest prowiant – Prince położył butelkę z wodą mineralną i kilka kanapek – a toaleta jest chyba w tamtą stronę, znajdziesz.

Nastepnego dnia odbyło się uroczyste przekazanie Świętego Przesłania jego prawowitym właścicielom zamieszkującym świat Sobra. W uroczystości uczestniczyli Ziemianie i przedstawiciele Sobry, gościem honorowym był Prince. Zabrzmiał uroczysty hymn Ziemi, potem Sobry, a po przemówieniach Sobrianie otrzymali cos w rodzaju długiej rury zakończonej aparaturą. Skierowano ją na ekran i wygaszono światła. Rozległa się muzyka, potem pojawiły się obrazy i głos lektora. Czego w tym nie było! Cała kosmologia, wiedza o Wewnętrznych i Zewnętrznych światach, złudzenie śmierci, wędrówka pomiędzy światami, demony, twierdze, cytadele Wewnętrznego Świata, a wszystko podane w formie pełnej artystycznego kunsztu, porywające i  piękne. Nie zabrakło wzmianki o specjalnej dziejowej misji świata Sobra, szczególnie na polu pokojowego współistnienia z innymi cywilizacjami, przede wszystkim Ziemią.

Byli porażeni.  Po niejednym pysku pokrytym twardą łuską spływały łzy wzruszenia. Mały zielonkawy człowieczek stojący gdzieś z tyłu też był wielce zadowolony. Miał się z czego cieszyć. Uratował Ziemię.



XIX

Tymczasem na dalekiej Berulis ktoś znany dawniej jako Paul próbował się intelektualnie porozumieć ze swoimi roślinnymi hmm... przyjaciółmi. Niewiele już pamiętał ze swojej przeszłości. Kogoś gdzieś tam zabijał, potem był na Salsenie, gdzie go zabijano milion razy, tylko dlaczego on to wszystko robił? I jak? Chyba nożem, ale nie był tego całkiem pewien. W końcu porozumienie sie powiodło. W swoim uniwersalnym translatorze usłyszał słowa „Make love not war” wypowiedziane z wdziękiem przez  okoliczne różnokolorowe kwiaty.

- Z tym zabijaniem to chyba jakaś bzdura, nikogo nie zabiłem. Jestem hipisem, pamiętam to jeszcze ze starej Ziemi.

Roześmiał się, w pełni szczęśliwy od bardzo długiego czasu.

- Hmmm... przepraszam że wam przeszkadzam, ale przyjechałem po ciebie, dość lenistwa – mówiąc to Prince nie do końca szczerze opędzał się od kilku kwiatowych kielichów. W końcu udało mu się schować Paula w swojej długiej pelerynie i pofrunąć do najbliższego portalu.

- Dokąd?

- Drux. Oni tam nie potrafią cieszyć się  życiem, dziwni są.

Było tu jak zawsze szaro, smutno i brudno. Ulica pomiędzy murowanymi domami była pełna błota. Z daleka zobaczył postacie wyglądające jak patrol, dwie kobiety i dwóch mężczyzn, w jednakowych ubraniach, sztywni i milczący, uzbrojeni w małe, szybkostrzelne kusze. Schował się mimo że Prince zaopatrzył go we wszystkie stosowne międzyświatowe dokumenty. Postanowił poszukać miejsca, gdzie można będzie sie przespać i coś zjeść. Jest! Wejście do gospody nie wyglądało zachęcająco, brud i niechlujstwo jak wszędzie, ale co tam, lepsze to niż nic.

W środku dwa oddzielone od siebie rzędy stołów, dla kobiet i dla mężczyzn. W środku na wielkiej tablicy regulamin.

„Na mocy porozumienia z dnia.....(...) mężczyźni i kobiety są sobie równi. Nie wolno mężczyźnie atakować kobiety ani kobiecie atakować mężczyzny. Nie można wymuszać kopulacji.... (...), wszystkie obowiązki będą dzielone równo między mężczyzn i kobiety, każda praca musi być wykonywana wspólnie przez mężczyznę i kobietę.”

Dalej było”... zabrania się mężczyznom zaczepiania kobiet i kobietom zaczepiania mężczyzn, niepotrzebne rozmowy i spojrzenia będą traktowane jak atak ze wszystkimi prawnymi konsekwencjami...”

Rozejrzał się. Przy stołach siedzieli sztywno mężczyźni, dalej kobiety. Alkoholu nie było, jedzenie niesmaczne.

Następnego dnia poszedł do Ratusza okazać swoje dokumenty i poprosić o przydział lokalu do czasowego zamieszkania.

Jego gospodyni nazywała się Marena. Młoda i bardzo ładna, tylko jak wszyscy tutaj bardzo zaniedbana. Już pierwszego wieczoru próbował zacząć rozmowę.

- Podobno na innych światach jest inaczej niż u nas – Marena wychodząc z pokoju stanęła niezdecydowanie w drzwiach.

- Różnie jest, lepiej lub gorzej, zależy co kto chce mieć.

- Ciężko u nas jest, nie ma dużo ziemi do uprawiania, zwierzyny w lasach też coraz mniej.

- Rozumiem że możecie żyć tylko w wąskim pasie pomiędzy częścią stale oświetloną a ciemną, w półmroku.

- Czasem jest trochę jaśniej lub bardziej ciemno, nie znam się na tym...

- Mam tu szukać surowców, rozmawiałem z burmistrzem.

- A widziałeś już Obelisk? Podobno przepowiada przyszłe wydarzenia, daje wskazówki, tylko my tu nie wiemy, jak je rozumieć.

- Na przykład?

- Kilka razy ostatnio był aktywny, pokazywał wiesz co?

- ?

- Dziewczynkę, taką może czternastoletnią, jak jadła coś z kubka, coś jasnożółtego, ludzie burmistrza przetłumaczyli napis na kubku. Wiesz co tam było napisane? „Lody waniliowe”. Wiesz co to znaczy?

Nie wiedział. Nie był zorientowany w bieżących ziemskich sprawach.

Duży wiedział, że to nie żarty. Urzędnik Świata Wewnętrznego był chłodny i surowy.

- Odrzucił pan kilka możliwych przydziałów. Niestety tu pan zostać nie może. Sugeruję wyrazić zgodę. Nieoficjalnie mogę Panu powiedzieć, że swego czasu skierowaliśmy tam kogoś bardzo Panu bliskiego i jeszcze... kierujemy tam ostatnio wielu naukowców, takie mamy polecenie z góry

- Niech będzie – machnął ręką. W końcu Aranis też ma swoje uroki. Przyroda, zwierzęta...

- Jako skoczek czy normalnym trybem?

- Normalnym.

Gdzieś tam daleko w jednej z osad świata Aranis, w głęboko bogobojnej rodzinie urodziło się dziecko. Chłopczyk. Rodzice  wierzyli, że kiedyś zostanie kapłanem.

Otar od dłuższego czasu wiedział, że będzie musiał wrócić na swoją macierzystą planetę. Kończył się prowiant, a w snach często widział siebie wśród współbraci, przeżywał wspólne polowania, ceremonie łapania samic, święta... W końcu podjął decyzję, ustawił odpowiednio automatyczną nawigację i zasnął. We śnie widział swoją pierwszą małą gwiazdkę, tę która spadła na skały. Mówiła coś do niego, śmiała się. Był szczęśliwy.

Adam widywał ją od dłuższego czasu w bibiotece, tej największej w okolicy, dawniej należącej do Instytutu. Siedziała zaczytana, czasem robiła notatki. Młoda szczupła brunetka w dżinsach i kolorowych podkoszulkach, z plecakiem. Zauważył że kobieta wybiera pozycje jednego rodzaju, dotyczące psychoterapii i psychoanalizy. Gdy zauważyła że jest obserwowana, podeszła do Adama.

- Alis jestem. Mam parę pytań. Interesuję się jak widzisz psychoterapią. Czy tu ktoś się tym praktycznie zajmuje? Bo chcę się tego nauczyć, na pewno wiele osób, ludzi i nie tylko, no, różnych istot potrzebuje psychicznego wsparcia, odkrycia własnej tożsamości, poprawienia samooceny. Z książek się wszystkiego nie nauczę, dlatego pytam.

Adam, który osiągnął wiek, w którym kiedyś ludzie mieli już wnuków, poczuł nagle, jak bardzo jest samotny i zmęczony życiem.

- Gdzie mieszkasz? Bo ja mam duży dom i mieszkam w nim sam. Wszystkich tu znam i na pewno znajdziemy jakieś rozwiązanie.

Jakiś czas potem, gdy spokojnie siedzieli już w mieszkaniu Adama, kontynuowali rozmowę.

- Widzisz, coś nas łączy. Jesteśmy oboje ze światów, które się skończyły. Nie wiesz, jak kiedyś było na Ziemi. Mnóstwo ludzi, wielkie miasta, państwa, wojsko, korporacje finansowe...

- Trochę wiem, czytałam. A co ty wtedy robiłeś?

- Marnowałem się. Najpierw się bardzo długo uczyłem, miałem nadzieję na spokojne życie do starości, a potem tak jakoś... wypadłem za burtę. Stałem się lumpem, wyrzutkiem na marginesie społeczeństwa, bez prawa powrotu.

- To może Alamar dobrze zrobił, że to wszystko rozwalił, bo to chyba nie było fajne społeczeństwo...

- Jakby nie Alamar, dalej byłbym wyrzutkiem, zbierałbym butelki, złom... Nie wiem zresztą, tylu ludzi poświęcił, żeby garstce żyło się lepiej.

- No cóż, kiedyś w waszym świecie też garstce ludzi żyło się dobrze, a reszta miała tak sobie. Mówię o tych pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu najbogatszych ludziach na Ziemi, czytałam o tym. Potem Alamar to zamieszał i znowu jest garstka ludzi, ale całkiem innych niż tamci. U mnie na Berenice też nie było fajnie. Nie prosiłam się, żeby być Zerowcem.

Zadrżał jej głos. Ta sprawa ciągle była dla niej bolesna.

- A ci wszyscy zabici już dawno żyją na innych światach, zapomnieli o wszystkim. Katen o tym tak pięknie napisał... A przy okazji,  chcesz poznać Katena?

- Tego Katena? Ty go naprawdę znasz?

- Jasne, jutro z nim porozmawiamy, może się trochę zna na psychologii.

W mieszkaniu Adama pogasły światła, najpierw w pokoju Alis, potem Adama. Zapanowała noc. Słychać było odgłosy zwierząt, oraz triumfalne okrzyki polujących na nie dzieciaków.

Paul przyglądał się Marenie. Była ładna, mieszkali razem więc nic nie stało na przeszkodzie. Podszedł i próbował ją objąć. Odwróciła się i wyjęła coś z biurka.

- Tu masz formularz WB 85 i do wyboru, jak chcesz, załącznik 215 lub 283. Wypełnij, jutro zaniesiemy do burmistrza.

- To coś w rodzaju aktu zawarcia małżeństwa?

- Coś ty, jakie małżeństwo, nie rozumiem tego słowa!

Paul przeczytał „Umowa dotycząca planowanego aktu kopulacji” i osłupiał.

- A co myślałeś? To nie te czasy, kiedy mężczyzna brał kobiety jak chciał, bez ich zgody. Teraz wymagana jest za każdym razem zgoda kobiety, żeby nie było wątpliwości - na piśmie. Nie podoba ci się?

Zajrzał do formularza. Punktów było piętnaście. Dotyczyły planowanego czasu aktu kopulacji, pozycji przyjmowanej przez partnerów i ilości obecnych przy tym świadków.

Paul  podarł formularze i wyszedł. Przedtem spojrzał na Marenę i powiedział cicho:

- Jaka ty jesteś piękna...

Poczuła w okolicy serca dziwne ciepło, bardzo przyjemne.

W Świecie Wewnętrznym Cyra przeżywała ciężki stres. Nic już nie było takie jak kiedyś. Ilość dostępnych Światów Wewnętrznych zwiększyła się tak bardzo, że trudno było to wszystko uporządkować i ogarnąć. Wszystko przez portale. Gdy Światy Zewnętrzne zbliżyły sie do siebie, zaczęły się dziwne i egzotyczne podróże pomiędzy portalami. Światy Wewnętrzne też się musiały zbliżyć, żeby nadążyć za zmianami. Trzeba było przyjmować dziwnych ambasadorów, składać wizyty, mówić komplementy, czasem nawet uczyć się obcych języków, jeśli uniwersalne translatory nie wystarczały. Same kłopoty. Do tego góra nowych dokumentów. Cyra dostała wprawdzie do pomocy asystenta, ale co to za asystent! Futrzak zwykły! A że uporządkował wszystko w dwa tygodnie i komputery odpowiednio sformatował, to przypadek. Udało mu się. Dziś też został po godzinach. Siedzi teraz na swoim puszystym ogonie przed komputerem i uaktualnia bazy danych. Okropność! Wszędzie pełno włosów!

Cyra nie była przyzwyczajona do takich porządków.

Poza tym była jedna drażliwa sprawa, skarbce. Każdy większy obszar Wewnętrznych Światów miał swój, pilnowany przez starannie wybranego strażnika. W okolicznych twierdzach mówiło się, żeby to wszystko zinwentaryzować, połączyć i umożliwić dostęp do każdego z nich. Tu się zaczęły kłopoty, nieoczekiwane trudności proceduralne, techniczne, nie było zapisów w regulaminach, a tak naprawdę, to poziom wzajemnego zaufania pomiędzy Wewnętrznymi Światami był bardzo niski. Mędrcy i wędrowni nauczyciele wiedzieli o tym. Organizowali spotkania, panele dyskusyjne, pokazywali dokumentalne filmy. Na jednym z takich obowiązkowych seansów siedział Berg i z niechęcią patrzył w ekran.

Jakaś nienazwana cywilizacja chwaliła się swoją zbiorową świadomością. Opowiadający porównywał się do płomienia świecy i tłumaczył, że poszczególne płomienie mogą się w każdej chwili połączyć w jeden duży ogień i potem znowu rozdzielić. Wszystkie poszczególne ogniki – osobowości są różne i niepowtarzalne, ale potrafią stworzyć jedną wielką całość. W tej cywilizacji poszczególne jednostki mieszkały w małych prymitywnych chatkach i uprawiały ziemię. Kiedy mogły, łączyły się ze sobą mentalnie, podziwiały świat, tworzyły sztukę i filozofię.

- To już nie dla mnie, jestem za stary na takie nowości – mamrotał do siebie Berg. Potem zamknął oczy i zdrzemnął się. Obudziło go panujące na sali poruszenie. Głos prowadzącego był poważny, nawet surowy. Mówił że to co widać na ekranie powinno być dla wszystkich przestrogą.

Planeta eksplodowała, w kilku miejscach, krotkich odstępach czasu. Jej atmosfera widziana z daleka pokrywała się czarną chmurą toksycznego pyłu. Ogniste wybuchy wulkanów przedzierały się gdzieniegdzie przez zasłonę dymu, po chwili i to się skończyło. Martwa kula kontynuowała swoją podróż wokół macierzystej gwiazdy, jakby bezradna wobec tego, co się stało.

- To była planeta, na której odrodzili się po wielkiej katastrofie Alamara wszyscy ludzie, których zlikwidował. Żeby nie byli pokrzywdzeni dostali planetę dokładnie taką jak stara Ziemia, nawet ktoś zadbał, żeby mieli na dzień dobry odpowiednio rozwinięte technologie, przemysł i całą infrastrukturę naukowo-techniczną. No i pomieszkali sobie..

- To co się tam stało?

- Wojnę sobie zafundowali, światową, już zresztą na starej Ziemi mieli na to wielką ochotę. Od dziecka zabawy w wojnę, prześladowania słabszych, przemoc, potem polowania dla przyjemności, rywalizacja w biznesie, w korporacjach, wyścigi szczurów... Nazbierało się i w końcu poszło wszystko z dymem.

- A co z nimi teraz będzie? Gdzie pójdą?

- Posiedzą dłużej w poczekalni, potem gdzieś się ich rozlokuje, a najgorsi na Salsenę.

Berg milczał. Nawet on, stary doświadczony wyjadacz, był wstrząśnięty.

Ktoś jeszcze w tym pokoju przeżywał silne emocje. Negocjator, znany kiedyś jako Jacek M. był w tym towarzystwie nowy. Jeszcze się nie przyzwyczaił do tego, że nie jest już mieszkańcem Zewnętrznego Świata, tylko pełnoprawnym rezydentem tutaj, w Świecie Wewnętrznym. Nominację dostał całkiem niedawno od Prince’a, na wielkim pergaminowym zwoju, po czym przydzielono go do jednej ze starych dobrych twierdz. Wiedział, że taki jaki był kiedyś nie miał szans na pozostanie na Ziemi. Na pewno byłby teraz tam, na Nowej Ziemi, a raczej jego trup byłby jednym z wielu na tamtym czarnym pogorzelisku.

- Burmistrz...też tam na pewno był, kiedy ja go znałem? Lata świetlne temu...

Rozejrzał się po otoczeniu.

- Jednak na tym piwie z Prince’m miałem ogromne szczęście, farciarz jestem – uśmiechnął się do siebie.

 

Prince i Alamar przedzierali się przez zarośla okalające wioskę Mędrców. Nie mieli na sobie demonicznych atrybutów, skrzydeł, rogów i podobnych rzeczy, tylko klapki, bokserki i sprane podkoszulki. Mędrcy powitali ich z szacunkiem. W Wielkiej Chacie usiedli na wyznaczonych miejscach a któryś z gospodarzy odsłonił linie. Jak zwykle jarzyły się nierównym, bursztynowym światłem.

- Patrz na Paula, tego twojego hipisa na Drux. Radzi sobie. Niedługo będzie tam weselej, dziewczyny i chłopaki zaczną się bawić, używać życia, nauczą się tańczyć.

- Chyba już tam nikomu nie przyjdzie do głowy, że ta czy inna płeć jest ważniejsza i że można kogoś z tego powodu poniżać...

- Nieee, a wiesz, przyszło mi do głowy... Nie dałoby się ich wszystkich z powrotem przenieść na Berenikę? Przecież stamtąd pochodzą, a na Drux jest im ciężko.

- Berenika jest ostatnio niefartowna, stale coś złego się tam dzieje. Niech tam będą kopalnie, ale nic więcej.

- A te kopalnie... popatrz czy uda się naszemu robotowi.

- Nie mów robot, tylko Zerowiec, obraziłby się. Tak, będzie miał kopalnie i będzie bardzo bogaty. Rita będzie szczęśliwa.

- Nie zmieniła się?

- Zmieniła, ale pieniądze dalej lubi. A tu widać, że się naprawdę kochają. Ona i DC 231. Szkoda, że nie będą mieli dzieci.

- Z robotem byłoby trudno...

- A popatrz jeszcze na Aranis, jak tam nasi mędrcy sobie radzą.

- Franciszek i Duży? Franciszek na razie jest asystentem na Uniwersytecie Teologii Stosowanej, czyli po naszemu matematyki i fizyki, Duży dopiero chodzi do szkoły.

- Ciężko będą mieli, chociaż kapłani trochę się uspokoili. Robią jakieś interesy, kupują technologie.

- Czekaj, a Mirr? Ten człowiek, który towarzyszył Zerowcom?

- Będzie głównym dyrektorem w kopalniach Bereniki, zatrudni go DC 231.

- A Ziemia?

- Sami się przejedźmy, przy okazji jakieś piwko wypijemy, dziewczyny obejrzymy...

Ukłonili się Medrcom i wyszli. Po chwili byli już daleko.

 

Na Ziemi nastały spokojniejsze czasy. Wojtek miał już sporą fabrykę, w której produkowano pojazdy służące do samodzielnego poruszania się. Nie bardzo wiedział, co ma robić z  zapłatą za sprzedane pojazdy. Miał już wszystko, czego potrzebował do życia, a ponieważ tak jak kiedyś zaczęto płacić pieniędzmi, zbierał je i gromadził w dużych stosach. Traktował je jak kolekcję znaczków pocztowych, a nie wyrzucał, bo jak mówił „nigdy nie wiadomo, co się w życiu przyda”. Niestety nie schudnął, a wręcz przeciwnie.

Mariusz zaangażował się w pracę pedagogiczną, napisał parę książek, które rozpowszechniał w Internecie. Szeroko służył przykładem własnej udanej resocjalizacji. W prowadzeniu zajęć dla trudnej młodzieży pomagała mu Bogusia.

Werka zajmował się domem i szczerze kibicowała wszystkim działaniom swoich przyjaciół. Nie była już młoda, bliską rodzinę zastępowały jej gromady okolicznych dzieciaków urodzonych już po katastrofie. Opowiadała im stare bajki, piekła ciastka i w sumie była szczęśliwa.

Aneta i Artur zostali rodzicami bliźniąt, w wychowaniu których pomagały Werka i Bogusia.

Alis, Adam i Katen zrobili sobie wycieczkę do Atlantydy. Musieli w tym celu otrzymać przepustkę od Sobrian z podmorskiej bazy, ale w końcu udało się i w towarzystwie sobriańskiego przewodnika wkroczyli do środka. Pomieszczenia były wysokie, prawie puste i pełne światła, było ich co najmniej kilkanaście. Gdzieniegdzie stały gabloty, w nich nieznane  przedmioty, urządzenia. Przewodnik zabronił ich dotykać. Były też jakieś tablice pełne nieznanych znaków przypominających pismo obrazkowe. Był też portret kobiety, a właściwie młodej dziewczyny.

- Amelia... – wyszeptał Adam. Poznał ją od razu.

Szybko wydostali się na powierzchnię i wrócili do domu.

 

Amelia tymczasem kończyła kolejną porcję waniliowych lodów, ostatnią. Rozejrzała się po laboratorium, swoim wieloletnim królestwie. Otrzymała je kiedyś od Alamara, potem przebywała tu z przybranymi rodzicami. Teraz było tu pusto i cicho. Wiedziała, że nadszedł czas. Nie zabrała ze sobą nic. Weszła w portal.

Na Berenice było przeraźliwie pusto, ale przecież tak właśnie miało tu być. Ruszyła pieszo w stronę kopalni. Nie spieszyła się.

Po długiej chwili poczuła pierwsze sygnały tego co miało nadejść. Promieniotwórczość wzmagała się. Amelia była teraz coraz słabsza, ale wiedziała, że musi sobie poradzić i wypełnić zadanie do końca. Miała na sobie parę standardowych osłon, które chroniły ją w ziemskim laboratorium, gdy musiała wykonywać pewne prace. Teraz też się przydawały. Szła dalej, nie czując większego zmęczenia ani senności, choć zapadła już noc.

Nad ranem była na miejscu. Odkrywka była silnie radioaktywna. Amelia zdjęła osłony, upadła na piasek i obsypała się nim. Przeobrażenie dokonywało się szybko i płynnie. Mózg wypełniło jej światło i nieznana dotąd siła. Istota zwana kiedyś Amelią osiągała wyższy poziom istnienia, siłę, wiedzę i władzę nad innymi żywymi bytami, osiągała swoją własną boskość. Wszyscy inni Bezimienni przechodzili tą samą drogę, niezbędną częścią rytuału było poddanie się działaniu promieniowania. Jej ciało leżało bezwładne i martwe. Już nie mogła do niego wrócić. Była teraz kulą światła i energii. Wyruszyła w przestrzeń. Do domu? Do krainy Bezimiennych? Bynajmniej. Miała tu jeszcze wiele spraw do załatwienia.

 

Koniec części pierwszej.

 

 Autor: ewa
 Data publikacji: 2015-10-06

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 164 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 164 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Książka jest lustrem: gdy zajrzy do niej małpa, nie odzwierciedli ona apostoła.

  - G. C. Lichtenberg
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.