Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Syreni śpiew

Mimo wczesnego poranka słońce prażyło niemiłosiernie. Idar otarł pot cieknący z czoła, zakasał rękawy i po raz kolejny zastanowił się, czy ojciec obdarłby ze skóry swego pierworodnego, gdyby ten ogolił gęstą rudą brodę. Nie, zapewne nie. Matka jednak mogła to zrobić. Nie było bowiem świętszej rzeczy dla Benerii niż duma z własnego pochodzenia. A co jak co, krasnolud musiał mieć brodę. Najlepiej długą i gęstą…

– I grzejącą jak najgłębsze piekielne czeluście – wymamrotał pod nosem pierworodny syn księcia de Gra Yudherthardere. Kolejny raz otarł pot z czoła, wściekle spoglądając na czyste błękitne niebo rozciągnięte nad spokojną taflą morza i zamarłym w bezruchu statkiem. Żagle potężnej łodzi zwisały bezwładnie, bo wiatr, zapewne zmęczony upałem, gdzieś uciekł, pozostawiając podróżujących samym sobie. Marynarze pochowali się pod pokładem. Tylko sternik, niemal wisząc na wysłużonym sterze, został na posterunku. Idar patrzył na niego przez chwilę z odrobiną zazdrości oglądając ogoloną brodę i niemal łysą łepetynę mężczyzny.

– Nad czym tak rozmyślasz, przyjacielu? –  wyszeptał Miko do ucha krasnoluda.

Idar przesunął ponurym spojrzeniem po półnagiej, smukłej sylwetce Miko, a dotarłszy do wiecznie uśmiechniętego oblicza towarzysza, skrzywił się gwałtownie.

– A tobie co tak wesoło? Gorąco jak w czeluściach Ryghede, wiatru na lekarstwo, drugi dzień tkwimy w bezruchu. Za chwilę zapasy szlag trafi… Z czego tu się, cholera, śmiać?

Młodzieniec wzruszył ramionami.

– Mamusia mi mówiła, że jak nic nie możesz na coś poradzić…

– Ty mi przestań z tą twoją mamusią – przerwał mu rozeźlony Idar. – Nie mam nastroju wysłuchiwać tych jej mądrości, kiedy mi się nabiał, cholera, gotuje!

– Bo i ściągnąłbyś te skórzane gatki i koszulę. Ubranyś jak na wizytę na książęcym dworze, a nie pływanie łajbą w samym środku lata.

– Nie pamiętasz, że to ofi… Co ty robisz?! – Krasnolud szarpnął gwałtownie głową, ale niezrażony Miko dalej splatał jego brodę.

– Nie wyrywaj się. O, już. Będzie ci chłodniej.

– Taaaa i będę wyglądał jak jeden z ulubieńców króla Ynko! – złościł się Idar, daremnie próbując rozplątać misterny warkocz.

– Akurat ciebie nikt o namiętność do chłopców podejrzewać nie będzie. – Przewrócił oczyma młodzieniec, trzepnąwszy krasnoluda po łapach. – Nie po tym coś w lupanarze U Jędrnej Myrteh wyprawiał.

– Ty mi tu uszu nie słódź wspominkami – Idar uśmiechnął się mimowolnie – i koafiury sobie daruj!

– Upartyś jak ten osieł, co się do nas w porcie przyczepił…

Byliby dalej tak dyskutowali, gdyby gwałtowny ruch okrętu nie rzucił ich na burtę. Uderzyli w twarde deski. Zaraz jednak, chociaż mocno zaskoczeni, wstali, na próżno próbując złapać równowagę na szarpanym wiatrem statku.

– Co się dzieje? – zapytał, podnosząc głos, Miko.

Pogoda zmieniła się raptownie. Żagle wypełniła nawałnica. Ciężkie chmury, mroczne, niemal czarne, napłynęły znikąd i zasłoniły niebo. Wichura przetaczała się z wyciem, rzucając żaglowcem. Potężne fale, wysokie i spienione, przelewały się przez burtę. Przerażona załoga wybiegła spod pokładu, ale ich krzyki zagłuszała wichura.

Idar skoczył do lin, wiążąc się do burty. Miko ledwie zdążył pójść w ślady przyjaciela, gdy kolejne uderzenie morskiego szału przetoczyło się przez pokład, zmywając kilku marynarzy, którzy zapomnieli o ostrożności.

Krasnolud rozejrzał się bezsilnie. Tropiciel tuż pod jego skórą wył podrażniony potężną magią. De Gra zaciskał paluchy na grubym sznurze, ocierając je do krwi, ale nie zdołał zagłuszyć bólu, jaki sprawiało mu magiczne alter ego. Wreszcie, z trudem łapiąc oddech, wrzasnął:

– Śpiewaj, Miko!

– Co?!

– Śpiewaj, do jasnej cholery!!! To czar morskiego pana. Zaśpiewaj mu!

Młody bajarz skinął głową. Przez chwilę próbował wyprostować się. Bez skutku. Wreszcie dał za wygraną. Wsparł dłonie o burtę, uniósł głowę, przymknął oczy, bo zacinający deszcz oślepiał, odetchnął głęboko i zaśpiewał:

Witaj o mórz przepotężny panie

Nie spieniaj wód na nasze spotkanie

Uspokój tonie, o władco boski

Pozwól ukoić potworne troski

Ucisz wichury straszliwe pienia

Co dzień tak cudny w ciemność zamienia

Miękki, magiczny głos wibrował w powietrzu. Zdołał przebić się przez wycie wiatru i uderzenia fal. Z każdym kolejnym słowem Miko, z każdą nutą, sztorm tracił na sile. Młodzieniec wstał, uniósł ramiona i śpiewał dalej. Podmuchy szarpały długimi włosami bajarza, deszcz spływał po barkach i nieosłoniętej piersi, ale magiczna pieśń trwała.

Jeden z przebiegających majtków zatrzymał się gwałtownie, urzeczony czarem melodii. Pchnięta uderzeniem wiatru lina obaliła marynarza, ale ten nawet nie jęknął. Podniósł tylko głowę, rozwarł usta i gapił się w absolutnym zachwycie na śpiewającego młodzieńca.

Przynieś więc ulgę swym morskim sługom

Drogę do ciebie przebyli długą

By po kres wielbić siłę twą panie

Więc błagam, usłysz nasze wołanie

Rozegnaj chmury, ucisz wiatru siłę

I światło niebu oddaj przemiłe

A ślubuję dzisiaj, głębi morskich królu

Jeśli tylko mogę, ulżę tobie w bólu

Z ostatnim słowem Miko nastała cisza. I to nie tylko dlatego, że młodzieniec przestał śpiewać. Wiatr ucichł, morze się uspokoiło, chmury odpłynęły. I gdyby nie zdemolowany pokład i zerwane żagle można by pomyśleć, że wichury nigdy nie było.

Idar wyplątał się z lin. Nie wstał jednak, lecz oparł plecy o burtę i, rozcierając skronie, zastanawiał się, dlaczego bynajmniej nie poczuł ulgi.

– Dobrze się czujesz? – zatroskał się bajarz, pochylając nad towarzyszem.

– Nie.

– Ale, wiesz, przynajmniej już nie jest tak gorąco.

Idar skrzywił się, bez słów dając do zrozumienia przyjacielowi, co sądzi o jego wiecznym optymizmie.

– Mam takie dziwne wrażenie, że to jeszcze nie koniec – wyszeptał po chwili. Wstał z trudem. Dziwne wrażenie nasilało się błyskawicznie. Coś nie dawało mu spokoju, ale ból głowy, po ataku Tropiciela, nie pozwalał spokojnie myśleć.

– Bo ty zawsze wszędzie wieszczysz nieszczęście. – Młodzieniec wzruszył ramionami.

– I zwykle mam rację.

Miko westchnął, ale zamiast dyskutować, rozdziawił usta i zagapił się w punkt za plecami krasnoluda.

– Na co…? – zaczął Idar, odwracając się.

Potężny jasnowłosy tryton właśnie przerzucił płetwę przez burtę. Z ostatnią kroplą spadającą z ogona, znikła też ostatnia łuska. Olbrzym stanął na pokładzie. Przeczesał palcami włosy. Zmarszczył brwi i rozejrzał się wokoło. Wystraszeni marynarze czmychali w popłochu . Niepotrzebnie. Nie był nimi zainteresowany. Szukał kogoś innego…

– Obiecałeś mi pomoc, chłopcze – powiedział, podchodząc do Miko. – Mam nadzieję, że nie rzucałeś słów na wiatr.

 

Łańcuchy zabrzęczały głośno, a szorstkie bransolety kajdan otarły ciało, kiedy dziewczyna podniosła się na pryczy. Szarpnęła, z masochistyczną wręcz przyjemnością czując ból naprężonych mięśni i rozrywającej się skóry. Tak, to przypominało jej, że żyje, że nie śni straszliwego koszmaru, ale przeżywa go na jawie.

Stanęła na palcach, rozpaczliwie wyciągając ciało. Jeszcze troszkę, troszeczkę… O tak, teraz mogła zobaczyć. Patrzyła więc, przez maleńkie okno w ciasnej celi u szczytu wieży. Patrzyła w daleki horyzont, gdzie niebo spotykało się z morzem, a słońce właśnie kładło się spać. Patrzyła w złociste płomyki muskające fale w nieustannym tańcu światła i wody. Patrzyła, sycąc stęsknione spojrzenie najpiękniejszym z widoków. Krople krwi spływały z rozcięć na nadgarstkach, napięte ciało drżało umęczone, a dziewczyna wciąż przyglądała się zachodzącemu nad morzem słońcu.

Kiedy wreszcie nadszedł mrok, opadła na brudną pryczę. Nie płakała. Ostatnie łzy wyschły przed wieloma dniami. Zabrały ze sobą miłość, żal, a nawet gniew. Została tylko pustka. I tęsknota. Rozdzierająca serce żałość wciąż od nowa otwierała zabliźniającą się ranę. Nie pozwalała zapomnieć. O zdradzie, o bólu, o rozpaczy. Ale również o utraconym domu. O wietrze rozwiewającym mokre włosy, o falach unoszących ku niebu, o mroku toni i błękicie powierzchni.

Objąwszy poranionym ramionami kolana, Erio zamknęła oczy i pozwoliła wspomnieniom zawładnąć umysłem. Nie miała już siły walczyć.

 

– No – Miko, nie odrywając wzroku od tafli, pod którą zniknął władca mórz, klapnął ciężko na jedną z beczek – i to się nazywa konflikt interesów.

Idar stanął obok niego.

– Było, cholera, nie obiecywać pomocy.

– Kazałeś śpiewać – zauważył z niejakim wyrzutem chłopak.

– Śpiewać, a nie obiecywać bogowie wiedzą czego.

Bajarz wzruszył ramionami.

– Co się stało, się nie odstanie. To co teraz robimy?

– Jak to co? Płyniemy do Barto, jak planowaliśmy.

– Ale z nim? – Wskazał morze.

– Obiecałeś, cholera, musisz dotrzymać słowa. Magia pieśni, gówniarzu. – Uśmiechnął się krzywo Idar. Uniósł głowę, słysząc krzyki z ptasiego gniazda. – Zdaje się, że wypatrzyli już ląd. I chwała bogom, bo jakoś woda mi zbrzydła.

Rzeczywiście na horyzoncie majaczył cień linii brzegowej. Bosman wywrzaskiwał polecenia, a marynarze uwijali się jak w ukropie. Wiatr dął w żagle, a statek przecinał fale, sunąc ku brzegowi. Miko oparł się o nadburcie i zapatrzył przed siebie. Podobała mu się ta chwila. Moment ciszy zaraz po i tuż przed. Słońce już nie paliło, a tylko łaskotało odsłoniętą skórę. Podmuchy igrały we włosach. Coś nadchodziło, ale wciąż było wystarczająco daleko, żeby nie musiał się martwić, żeby nadal mógł chłonąć przyjemność chwili. Za jego plecami marynarze zaczęli śpiewać. Wiatr niósł rytmiczne szanty. Wciskały się w uszy bajarza, płynęły wraz z krwią. Unosiły duszę młodzieńca, żądały, by się przyłączył, by śpiewał…

Idar patrzył na przyjaciela. Tropiciel pod skórą krasnoluda zaczął drapać, czując magię Miko. De Gra skrzywił się. Ot, ryzyko podróżowania w towarzystwie czarodzieja, jakkolwiek młodziak nie lubił tego określenia.

– Nie bój się, nie będę śpiewał. – Miko odwrócił się i mrugnął do krasnoluda. – Chociaż, cholera, serce się rwie.

– A pośpiewaj. Co sobie będziesz żałował? Obiecaj przy tym pomoc wszystkim okolicznym stworom. Jeśli dobrze pójdzie, to może nawet trolle z nadbrzeżnych lasów cię usłyszą. Ci się dopiero ucieszą z takiej obietnicy. Ponoć tutejszy trolliński wódz męża dla najbrzydszej z córek to już od wieku szuka. Ty weź mu daj słowo, że pannę za żonę weźmiesz. Wdzięczny ci będzie, że ho ho!

Chłopak uśmiechnął się krzywo.

– Obiecam trollom i wszelkiej gadzinie

Że oddam serce, ledwie noc przeminie

– zanucił cichuteńko.

– Doigrasz się, zobaczysz – fuknął krasnolud, wielką łapą zasłaniając usta śpiewakowi. Miko zachichotał i odsunął się.

– Idę się odziać. Zaraz dopływamy. A ty przestań się martwić. Żaden troll mnie nie słyszał.

– Ech, gówniarzu, doigrasz się, jak nic – wymamrotał Idar, patrząc za odchodzącym przyjacielem.

Bajarz nucił, idąc, a magia pieśni wyrywała się na wolność wraz ze szmerem szeptanych szant. Marynarze już nie śpiewali, a wykrzykiwali melodię i słowa. Żaglowiec przyspieszył niesiony falami. Nawet wiatr, jakby posłuszny mocy Miko, dął w żagle ze zdwojoną siłą. A półnagi chłopak szedł wyprostowany, pewny siebie, niczym władca pośród swoich poddanych. Idar pokręcił głową z niechętnym podziwem. Magia bajarza rosła z każdym dniem.

 

Przyjaciele z trudem przedzierali się przez tłumy w porcie. Idar co rusz przeklinał, potrącony przez kolejnego przechodnia. Rozglądał się przy tym z niepokojem, bo nieustannie mu się wydawało, że zgubił towarzysza. Och, zapewne chłopak bez trudu znalazłby siedzibę tutejszego rządcy, ale de Gra chciał zachować oficjalny protokół. Ostatecznie przybyli na polecenie Krasnoludzkiej Rady, jako jej przedstawiciele, i lepiej… zdecydowanie lepiej będzie wyglądało, jeśli stawią się jednocześnie. Zaś w tym tłumie może się to nie udać. Krzyczące przekupki próbowały wcisnąć krasnoludowi różne przedmioty, skąpo odziane panny lekkich obyczajów ciągnęły to jego, to młodego bajarza w zaułki ulic. Wyrywali się obaj, chociaż młodzieniec z dużo mniejszym zaangażowaniem. Śmiał się, odrywając od dziewcząt, a te, wpatrzone w ładną buźkę młodziana, chętnie obiecywały każdy możliwy upust od zwyczajowej ceny. Być może, gdyby nie połajania Idara, skusiłby się na którąś z ofert. Ostatecznie podróż była długa, a panny nie takie znowu brzydkie. Ledwie jednak owa myśl postała w umyśle Miko, już krasnolud ciągnął go, byle dalej od portowej dzielnicy.

Dom rządcy – wysoka kamienica o olbrzymich oknach – rzucał się w oczy. Masywny budynek, z szarego kamienia, górował nad pozostałymi domami na głównym placu Barto. Bogato zdobiona elewacja i złocona brama, zamiast drzwi, miały zapewne podkreślać status właściciela, kontrastując z raczej skromną zabudową centrum portowego miasta.

Stukot kołatki ginął w hałasie miasta. Mimo to brama uchyliła się niemal natychmiast.

– Czego? – Tłusty jegomość w ociekającej złotą nicią liberii obejrzał gości, zauważył jakość ich odzienia i uśmiechnął się szeroko. – Znaczy czego sobie wielmożni panowie życzą?

– Idar de Gra Yudherthardere i Mikolette Vernatius – przedstawił się bajarz, kłaniając dwornie. – Z polecenia Najwyższej Rady Krasnoludów do wielmożnego rządcy.

– Rad będzie pan nasz takie towarzystwo gościć. – Odźwierny odsunął się o krok, tak, że szczupły Miko wszedł z trudem, a słusznych wymiarów Idar musiał się przepychać. Nie spodobało mu się to. Nie żeby Idar de Gra Yudherthardere był próżnym krasnoludem, czy też lubił się wywyższać. Co to, to nie. Uważał jednak, że kiedy posłuje w imieniu Rady, brak szacunku względem jego osoby, oznacza brak szacunku dla owego szacownego gremium. A na to pozwalać nie zamierzał. Spojrzał więc lodowato w pucułowate oblicze służącego, a, mimo iż sięgał mu ledwie ramienia, popatrzył z góry, z wysokości swego książęcego urodzenia. I zdaje się, że grubasek pojął, o co krasnoludowi chodzić może, bo naraz przygarbił się, a i skrzydło bramy odsunął, robiąc szerokie przejście dla zacnego gościa.

– Prowadź, człowieku – ponaglił tenże nieco niegrzecznie.

Odźwierny zawiódł ich do obszernej komnaty i tam zostawił.

– Zdaje się, że nasz rządca głodem nie przymiera. – Miko uśmiechnął się kpiąco, patrząc na bogate zdobienia i zaorańskie aksamity wyściełające meble.

Idar skrzywił się, ale nie komentował, bo właśnie w tej chwili wysokie drzwi komnaty otworzyły się, wpuszczając królewskiego urzędnika.

Rządca był zażywnym niskim mężczyzną, w którego łysej czaszce odbijało się światło wpadające przez okno. Poruszał się nerwowo i uśmiechał nieszczerze.

– Witajcie, szlachetni panowie – rzucił w progu. Usiadł na wyściełanym purpurą krześle, a następnie zaprosił, by poszli w jego ślady, wskazując miejsce na równie eleganckiej ławie. – Wielki to zaszczyt. Ano wielki. Ino całkiem zbędny. – Zobaczył, że Miko otwiera usta, więc kontynuował: – Żeby aż tak zacnych panów tarabanić w takiej popierdółce. Toż żeśmy dziewuchę na gorącym złapali. Noża jeszcze w łapie miała, a i odzienie całe w posoce. Przecie żem Radzie umyślnego wysłał i w listach pisał. Nie było po co przyjeżdżać. Toż sami poradzimy. Też by było, jakbyśmy jednej panny, co drugą zarżnęła powiesić nie zmogli. Taaa – machnął ręką, bo bajarz, zerknąwszy na przyjaciela, znów próbował się odezwać – dyć wiem, że to panna była dobrze urodzona. By przecie naszego hrabiątka z byle golcówną nie swatali i to jeszcze z kurdu… krasnoludką, znaczy się. To i żem się domyślił, że pewnie ojce panny na Radę jakie naciski robili i stąd wasza w naszym pięknym grodzie wizyta. Ale, jakem już rzekł, kompletnie zbędna. Panna w wieży siedzi. Po święcie Zrównania zorganizujem elegancką kaźń. I po sprawie.

Krasnolud spojrzał krzywo na przyjaciela.

– No, to rzeczywiście niepotrzebnie żeśmy przybyli, chłopcze – zauważył z przekąsem.

– Tam, niepotrzebnie – rozpromienił się rządca, nie dosłyszawszy ironii – miasto, panowie, poznacie, delicyji tutejszych zakosztujecie… Gród zacny, ludziska przyjazne… Kazalim przygotować dla was najlepsze pokoje.

Miko już otwierał usta, ale złapał spojrzenie przyjaciela i, dostrzegłszy minimalny ruch jego głowy, zmilczał.

– Zatem, ustalone – rządca uniósł się szybko i zaklaskał w dłonie. – Hejże, tam! Prowadźcie wielmożnych gości na pokoje! – krzyknął do wchodzącego służącego. – Wybaczcie, panowie, że więcej wam teraz czasu poświęcić nie mogę, ale, rozumiecie, obowiązki… Jutro, jeśli zostać u nas zechcecie, jutro na ucztę z okazji święta zapraszam.

Krasnolud podniósł się powoli. Skinął głową, łagodnie pociągnął za rękaw przyjaciela i bez słowa obaj ruszyli za służącym. Chłopak wyprowadził ich z ratusza i w milczeniu wprowadził między wąskie uliczki miasta. Ponownie otoczył ich hałas i napierający ze wszystkich stron wielobarwny tłum.

Miko przyglądał się przyjacielowi, marszcząc brwi. Milczał, nie chcąc, by człowiek rządcy podsłuchał i zapewne doniósł, o czym rozmawiają goście jego pana. Czasami żałował, że nie potrafią porozumiewać się w myślach.

Naraz poczuł czyjś dotyk na nadgarstku. Szorstki, lodowaty, a jednocześnie lepki. Szarpnął się, dostrzegając właścicielkę ściskających go palców. Stara kobieta utkwiła w nim spojrzenie niebieskich oczu. Dziwnie młodych w starej pomarszczonej twarzy.

Idar zrobił jeszcze krok, nim podrażniony gwałtownie Tropiciel, zawył, niemal wyrywając się spod jego skóry. Krasnolud rozejrzał się błyskawicznie, ledwie panując nad szarpiącą go mocą.

– Zostaw! – krzyknął, dostrzegając starowinkę. Rzucił się ku przyjacielowi.

Kobieta uśmiechnęła się krzywo i wbiła ostre jak sztylety pazury w skórę bajarza. Mężczyzna krzyknął i wyrwał rękę.

– Zostaw! – Idar odepchnął czarownicę, ale ta tylko się roześmiała. Okręciła się i wcisnęła w napierający tłum, znikając wśród przechodniów.

– Cholera! Nie można cię na moment z oczu… – zaczął krasnolud, ale zobaczywszy przyjaciela osuwającego się na kolana, zamilkł. Złapał chłopaka, nim ten grzmotnął na bruk. Tropiciel wciąż warczał, wyczuwając aktywny czar płynący pod skórą półprzytomnego bajarza. Idar przymknął oczy, zacisnął zęby i odetchnął głęboko. – Zaśpiewaj, chłopcze – wyszeptał. – No, dalej, zaśpiewaj.

Miko z trudem uniósł powieki. Magiczna trucizna wypalała mu wnętrze. Nie miał siły, by śpiewać.

– Śpiewaj, Miko – rozkazał krasnolud. Położył palce na odsłoniętym karku przyjaciela. Tropiciel zawył, kąsany z obu stron: czarem wiedźmy i mocą Idara.

Odejdź, uciekaj, straszna niemocy – zanucił szeptem młodzieniec

 – poddaj się sile pierwotnej mocy

Nic nie pokona Idara daru

Straszniejszy jest od tego czaru

Już wigor wraca, już zło wycieka

Wiele lat zdrowia mnie jeszcze czeka.

Ostatnie słowa wyśpiewał głośno, pełną piersią. Uśmiechnął się figlarnie do zapatrzonej w niego młodej mieszczki i szybko wstał. Ukłonił się przechodniom, których zatrzymała magia głosu, uwalniając ich tym samym spod jej wpływu. Ktoś z tłumu zaklaskał, ktoś inny przeklął głośno i ludzie ruszyli dalej.

– Jasna cholera – Miko westchnął cicho – było blisko.

Idar skrzywił się, bo Tropiciel wciąż powarkiwał.

– Co to za babsztyl? Czego chciała? I czego milczysz, ha? – dopytywał bajarz. – Cholera, prawiem przeszedł na drugą stronę. A coś mam wrażenie, że by mi się tam nie podobało… Idar?

Krasnolud milczał. Spojrzał tylko na młodego służącego, który wciąż stał nieopodal.

Miko westchnął.

– Ja się od tego pochoruję. No, cholera, jak nic się pochoruję. Żebyś wiedział, że jak tylko znajdziem się w komnatach, wyśpiewam sobie jakąś chętną dziewuszkę. Potrzebuję myśli skierować w jaką inną przestrzeń.

Idar przewrócił oczyma, nie mówiąc jednak, co dało się w jego obliczu wyczytać, co o owych śpiewach przyjaciela sądzi.

 

Mrok już zapadł i ciemność na wąskim korytarzu miejskiej wieży zdawała się nieprzenikniona. Nie płonął żaden kaganek, żadna żagiew się nie tliła. Jedynym źródłem światła była pochodnia wisząca u wejścia do wieży. Ta sama, pod którą zasnęli nagłym snem dwaj strażnicy. Ledwie przebrzmiał pierwszy wers Mikowej piosenki, a już dwaj potężni gwardziści osunęli się na klepisko pod budowlą.

Młodzieniec ominął ich i wszedł do środka. Otoczył go głęboki mrok. Chłopak skrzywił się. Mógł użyć magii, ale Idar, który został na zewnątrz już i tak fuczał przy sennym zaklęciu. Przekleństwo z tym nadmiernie wrażliwym stworem, co to pod skórą krasnoluda siedzi i byle magiczny pryszcz do furii go prowadzi. Miko westchnął i zawrócił, by zabrać na spacer po wieży pochodnię.

– Mogą zauważyć, że zgasła – szepnął Idar.

– Się, cholera, zabiję na tych schodach. Ciemno tam jak w dupie. Czym se mam poświecić? Nawet jak gatki z tyłka zdejmę, to moja sempiterna aż taka jasna nie jest. Nie mogliśmy normalnie, po jasności, do panny, co to patroszyć krasnoludki lubi, zajrzeć, ha? Przecie by nam nie przeszkadzali, co nie? Glejty Rady mamy…

Idar rozglądał się w milczeniu. Nie widział potrzeby drugi raz tłumaczyć, że go rządcy niechęć do współpracy w oczy uderzyła, ani że wiedźma z ulicy owo uderzenie podwoiła. Wreszcie znalazł to, czego szukał. Odpalił znalezioną pochodnię od tej nad bramą i podał ją mamroczącemu bajarzowi.

– Idź już, chłopcze.

– Idę, cholera, idę. Nie możesz ty iść, a ja zostać?

– Z tobą dziewczyna rozmowniejsza będzie. A poza tym, nie chcę, żebyś swoim gadaniem pół ulicy obudził.

– Taaa, bo ty to ten, co gęby w ogóle nie rozwiera, co nie? – obraził się młodzieniec i, odwróciwszy się ostentacyjnie, wszedł do wieży. – I niby to mnie się gęba nie zamyka, co? Jakoś to nie mnie jedna smoczyca prawie nie połknęła, bo mi się z nią na pogaduszki zebrało – mamrotał, pokonując kolejne stopnie. – I nie mnie królówka z Erghutre chciała na pal wbijać, bom ją zanudził historyjką o baranie i wilku. Aaa, i też nie ja jedną kurewkę ze stołecznego zamtuza do snu zamiast zmęczeniem miłosnym, gadaniem doprowadziłem. No, że nie pomnę… – przerwał naraz, bo schody właśnie się skończyły i stanął przed potężną kratą. Potężną i zamkniętą kratą. – No i tak, znów se będę pośpiewać musiał.

Uśmiechnął się krzywo, wiedząc, że Tropiciel, mimo iż oddzielony dziesiątkami schodów i grubym murem, i tak dokuczy krasnoludowi, kiedy magia otworzy bramę. Niestety w tej samej chwili płomień pochodni odbił się w pęku kluczy wiszącym na ścianie.

– Ma szczęście, cholera, no – westchnął rozczarowany Miko i sięgnął po klucze.

Zamek ustąpił niechętnie, a pchnięta przez bajarza krata zaskrzypiała głośno. Młodzieniec wszedł do środka, oświetlając wnętrze słabym płomieniem pochodni. Zrobił ledwie dwa kroki i zatrzymał się gwałtownie.

Dziewczyna przyglądała się gościowi zupełnie obojętnym, wypalonym spojrzeniem. W pociemniałych oczach odbijał się blask pochodni i niknął, pochłonięty przez rozszerzone źrenice. Syrena siedziała na pryczy. Brudne, skołtunione włosy opadały na szczupłe ramiona osłonięte resztkami podartej sukni, będących słabą osłoną poobijanego, podrapanego ciała. Ten obraz jednak nie był powodem, dla którego Miko nagle się zatrzymał. Nie zrobiła tego też niezwykła uroda uwięzionej…

Stojący u bram wieży Idar sapnął z bólu. Tropiciel szarpnął krasnoludem. Zawył gwałtownie, próbując wyrwać się na wolność. Idar jęknął i zgiął się w pół, szepcząc jednocześnie pierwotne zaklęcia, by zapanować nad magicznym alterego. Stwór rwał i gryzł podświadomość, najpierw warcząc, by wreszcie, popiskując cicho, wycofać się. Krasnolud odetchnął głęboko. Spojrzał w górę, na szczyt wieży i ponownie westchnął. A później pobiegł za przyjacielem.

– Kurwa! – jęknął, stając na najwyższym stopniu. Zaraz też, mimo trudności w oddychaniu, zacisnął usta. Szlachetnie urodzeni nie powinni przeklinać. Tylko jak tu nie przeklinać, kiedy schody nie budowano pod krasnoludzkie nogi, a każdy krok zbliżał Tropiciela do źródła potężnej magii, przed którą Idar ledwie mógł się osłonić.

Ściany mrocznego korytarza drżały. Melodia unosiła się, potężniała, piękna, słodka i magiczna. Drażniła i uwodziła, jednocześnie. Krasnolud poruszył się z trudem. Każdy krok, w kierunku celi, sprawiał mu ból, jakby szedł przez gęstą, palącą maź. Kiedy zaś stanął w wejściu, zaklął ponownie.

Miko klęczał przy pryczy, trzymając dłonie syrenki. Dziewczyna siedziała z zamkniętymi oczami, odchyliwszy głowę. Skołtunione włosy, długie i brudne, muskały równie brudny koc okrywający legowisko. Wyglądała jakby spała, jakby była kompletnie nieobecna.

– Miko! – wrzasnął krasnolud. Magia pieśni stłumiła krzyk. Bajarz nawet nie drgnął. Wciąż śpiewał słodką, poddańczą pieśń. Idar zrobił kolejny bolesny krok i, walcząc z czarem, położył dłoń na ramieniu przyjaciela. – Miko… – powtórzył.

Tropiciel rwał się na wolność. Moc płynęła, szarpiąc i dręcząc. Idar przymknął powieki. Skrzyżował palce i sięgnął po zaklęcie.

– Kurwa, będzie bolało – szepnął, a potem uderzył: – Urghete!

Miko zakrztusił się nagle. Pieśń zamilkła. Chłopak zatrzepotał rzęsami. Na chwilę jego spojrzenie odzyskało ostrość. Dojrzał skrzywionego z bólu krasnoluda i połączone z nim w uścisku szczupłe dłonie. Zmarszczył brwi, szarpnął się.  Właśnie wtedy syrenka uniosła powieki i zacisnęła palce wokół nadgarstków młodzieńca. Spojrzenie Miko ponownie zaszło mgłą. Otworzył usta…

Idar nie czekał. Zamachnął się i uderzył pięścią w twarz bajarza. Młodzieniec zwalił się ciężko na podłogę, wyrywając z uścisku dziewczyny.

– Nie tym razem, panienko. – Uśmiechnął się krzywo krasnolud.

Syrenka patrzyła na niego w milczeniu. Kajdany na rękach zabrzęczały cicho, gdy cofnęła się ku ścianie. Pozbawione wyrazu spojrzenie przemknęło po leżącym, a potem wróciło do Idara.

– Nic nie powiesz? Nie odśpiewasz mi jakiejś ckliwej melodyjki? – zapytał krasnolud, przyglądając się dziewczynie. – Ze mną nie będziesz próbowała, co? Dzieciak był łatwiejszy. Cóż, kochanieńka, chciałbym rzec, że miło było… Ale bym skłamał. – Zarzucił sobie nieprzytomnego młodzieńca na plecy i wyszedł z celi.

 

Ciemność nie chciała odejść. Rozjaśniała się powoli… bardzo powoli. A kiedy już wydawało się, że nigdy nie odejdzie – znikła. Miko otworzył oczy i zaraz je zamknął. Bolało. Próbował usiąść, ale nie mógł. Coś krępowało mu ruchy. Szarpnął się. Bezskutecznie.

– Musiałem cię związać – głos krasnoluda brzmiał jak dzwon w głębi czaszki – żebyś nie poleciał do tej wodnej pannicy. Tamta stara, na ulicy, związała was czarem. Kiedy się spotkacie, kiedy twoja nowa przyjaciółka cię wystarczająco długo potrzyma, wyssie z ciebie moc. Coś, albo ktoś, pozbawił ją głosu. Gdyby go miała, nikt nie zdołałby jej uwięzić. To syrenia królewska krew. Wszyscy w jej rodzinie mają moc podobną do twojej.

– Nie pamiętam… – wyszeptał bajarz, ledwie poznając swój głos.

– Ano, nie pamiętasz. Nie dość, że czary, toś jeszcze guza zarobił.

– Kto?

– Nieważne. Grunt, że cię, kochanieńki, król morski wycyckał. Musi wysłał swoją czarownicę za tobą, żeby dopilnowała, że jego córeczkę z dyb wyciągniesz. I przesrane, synku. Tak czy inaczej złożyłeś obietnicę, musisz królewnę uwolnić. Tyle, że jak wodnicę pomacasz, nie pośpiewasz więcej.

Miko ponownie spróbował otworzyć oczy. W komnacie było jasno. Idar stał przy łóżku i przyglądał się przyjacielowi z niepokojem.

– I co teraz? – zapytał chłopak.

– A, cholera, nie wiem – burknął krasnolud i usiadł obok Miko. – Muszę pomyśleć, jak pannę uwolnić, bez twojego udziału i wbrew wyraźnym nakazom moich zwierzchników.

– Nie możesz…

– Tiaaa, jak wodnicę powieszą, to albo magia niespełnionej obietnicy, albo jej pokrętny tatuś flaki ci wypruje. Wolę już przed starym Syrio się tłumaczyć. Nic mi nie zrobi. Za bardzo matki mojej się boi.

– Wszyscy się boją twojej matki – przytaknął, krzywiąc się z bólu, bajarz.

Idar uśmiechnął się szeroko, a potem wstał.

– Nic to, odpocznij, drzemnij się. We łbie ci pewnie huczy aż miło. – Poklepał leżącego po ramieniu. – Pójdę po jakie jadło.

– Chyba nie przełknę niczego.

– A kto powiedział, że dla ciebie? – Znów się uśmiechnął i wyszedł.

Zbliżał się wieczór. Idar nigdy by się nie przyznał, ale kamień spadł mu z serca, kiedy bajarz otworzył oczy. Bał się, że to już nie nastąpi, bo Miko bardzo długo był nieprzytomny. Uderzenie nie było aż tak mocne, najwyraźniej więc syrenka wysysała nie tylko magię, ale i siły witalne chłopaka. Pół nocy i cały poranek Idar przemierzał nerwowo izbę, niemal nie odrywając wzroku od nieprzytomnego. Dopiero teraz, gdy największy strach minął, krasnolud poczuł głód. Udał się zatem prosto do karczmy.

W wejściu uderzył go intensywny aromat pieczystego. Zachwycony Idar usiadł w jednym z ciemniejszych kątów izby i, zamówiwszy, rozejrzał się wokoło. W opustoszałym pomieszczeniu, prócz niego, siedziało jeszcze czterech gości. Stojące przed nimi spore kufle zapewne napełniano już wielokrotnie, bo panowie toczyli głośną dyskusję, przekrzykując się wzajemnie.

– No dyć, że z kozikiem. Przecie żem słyszoł!

– Gówno tam, z kozikiem! Goluśka siedziała przy truchle!

– Goluśka?! Ty żeś w życiu goluśkiej babki nie widzioł! Strażnik, co to truchło znalozł mówił, że panna w sukni była i kozik dzierżyła. Długi taki i cały w posoce.

– Obaj pierdoły ciśniecie. – Trzeci gość podniósł się z ławy. – W koszuli była dziewucha, krótkiej takiej, co ledwie dupę zasłaniała. A nogi, aż po kolana, umazane miała krwią. A że na rękach śladu nie było, musi klęczała przy truchle i farbą przeszła.

– Boś ty niby tam był, co?

– A dyć!

– I o co się tu żreć? – zapytał czwarty filozoficznie, acz niezbyt składnie, bo piwo powoli plątało mu język. – Przeca i tak pannę powieszą na święta. Zarżnęła czy nie brodatą konuskę, wisieć i tak będzie… Ciekawe, czy w ubraniu? Ponoć dupa taka, że żal. Popatrzyłby człek. Ech…

– Nie gadaj, Janciu! – chudy brzydal rozejrzał się nerwowo.

– No, niby czego? Że nie ta panna bogom konuskę wysłała? – Filozof czknął głośno, podniósł się niepewnie i, prezentując w uśmiechu szczerbate uzębienie, dodał: – Przecie wszyscy wiedzą, że młody się z konuską chajtać nie chcioł, że go tatulo przymusił, bo im skrabiec opustoszoł. Nikt panny za rękę nie złapoł, a hrabiątko posag zgarnoł i zamiast w żałobie, w lupanarze żonkę opłakuje.

– Janciu!

– Zamknij mordę, głupi capie! – Niewysoki, ale gruby mieszczanin trzepnął lekko rozmówcę, sadzając go ponownie na ławie. – Pannę powieszą, bo winna jest. I ni ma co gadać. Napijmy się jeszcze. Bywaj!

Zażywny karczmarz przybiegł z kuchni, niosąc kolejny dzban piwa dla dyskutantów i misę mięsiwa dla Idara. Krasnolud uśmiechnął się uprzejmie i zagaił szeptem:

– Powiedzcie, dobry człowieku, gdzie tu u was najzacniejszy zamtuz?

 

 

Bezczynność nie leżała w naturze Miko. Póki jeszcze czuł się słabo, a głowa go bolała, leżał wpatrzony w sufit, rozmyślając nad swoją sytuacją. Dumał i dumał, ale nie dość, że nic nie wymyślił, to jeszcze zwiększył ból. Poirytowany bezradnością, odetchnął i zanucił cicho:

Stuku, stuku, stuk i stuk

Pędzi tabun bosych stóp

To nie stopy to kopyta

Jeśli ktoś już o to pyta

Rozsadzają moją głowę

Te podkowy, te stalowe

Zaraz ściągnę koniom lejce

I zatrzymam je w piosence

Magia pieśni błyskawicznie uśmierzyła ból głowy. Bajarz uśmiechnął się. Chciał wstać, ale więzy krasnoluda były mocne i chociaż chłopak szarpał, nawet nie drgnęły. Już miał ponownie zaśpiewać, gdy ktoś otworzył drzwi izby.

Młoda i ładniutka posługaczka stanęła w wejściu, niepewnie wpatrując się w leżącego.

– Słonko – zaczął śpiewnie młodzieniec – nie bój się. Wejdź, ślicznotko, porozmawiamy. Wejdź, ślicznotko, wejdź.

Dziewczyna usłuchała, cichutko zamykając za sobą drzwi. Miko uśmiechnął się krzywo. Ot, znalazł zajęcie, nim krasnolud wróci.

 

Najzacniejszy zamtuz w mieście mieścił się w eleganckim, wysokim budynku, z pobieloną elewacją. Kamienica tak bardzo przypominała miejski ratusz, że wywołała nieznaczny uśmieszek na ustach Idara. Mężczyzna bez problemu dostał się do środka. Bogate odzienie, zasobny mieszek, a przede wszystkim nazwisko krasnoluda, otwierało mu każde drzwi. Zaraz też znakomitego gościa otoczył wianuszek urodziwych, a niekompletnie odzianych panien. Każda proponowała swoje usługi, ocierając się, dotykając pieszczotliwie, nie zawsze w miejscach, w których Idar chciałby być dotykany. Zwłaszcza przez panny takiego autoramentu. Znosił owe umizgi z niejaką trudnością, rozglądając się wokoło. Kobiety wiodły go wąskim korytarzem, aż do przestronnej komnaty, rozświetlonej tysiącem płonących świec, pełnej bogatych ozdób, barwnych kotar i zapachu ciężkich perfum. Na poduszkach leżeli roznegliżowani mężczyźni, wtuleni we wdzięki równie skąpo ubranych kobiet.

– Witaj, panie – kobiecy głos wyrwał Idara z zadumy. Krasnolud uśmiechnął się odruchowo do atrakcyjnej i, dla odmiany, w pełni odzianej kobiety. Ona zaś klasnęła lekko i otaczające go kurtyzany oddaliły się bez słowa. – Nie spodziewaliśmy się gościć tak znakomitego nazwiska. Czym możemy służyć?

Mężczyzna uniósł brew, a kurtyzana roześmiała się cicho.

– A tak, wiem czym. Ogólnie. Może jednak masz, panie, jakieś szczegółowe… pragnienia?

– Liczyłem spotkać u was syna mego przyjaciela, hrabiego Uriathe – spokojnie odpowiedział krasnolud.

– Och, hrabiątko – usta kobiety zwarły się w grymasie – tak, jest tutaj… gdzieś. Od wielu dni nie opuszcza nas, niest… na szczęście.

Idar przyjrzał się uważnie rozmówczyni. Sposób w jaki mówiła, wyraźnie sugerował niechęć względem dobrze urodzonego klienta. Jednak fakt, że nie kryła owego uczucia był zdumiewający. Nawet jeśli była właścicielką lupanaru, a wszystko na to wskazywało, nie powinna tak jawnie okazywać braku sympatii. Albo była tak odważna, albo tak głupia. Dlatego też przez chwilę, w milczeniu, obserwował piękną kobietę. Nie, zdecydowanie nie była głupia. Coś w jej spojrzeniu…

– Panie – wzięła go pod rękę – chyba wiem, czego pragniesz.

Wprowadziła Idara do przytulnej komnaty, minęła go i usiadła na szerokim łożu.

– Podejdź – zaprosiła miękko.

Nawet nie drgnął.

– Och, panie de Gra Yuderthardere – zaśmiała się cicho – nie zrobię ci krzywdy. Możesz podejść. Opowiem ci wszystko, co chcesz wiedzieć o tym małym, wrednym gnojku, którego ojciec straszy zamknięciem mojego interesu, jeśli gówniarza wyrzucę.

– Skąd wiesz? – zapytał, podchodząc.

– Mój drogi, żaden krasnolud, nawet ten, który oddał swoją biedną córkę temu wypierdkowi, nie nazwałby hrabiego przyjacielem… No i czytam w myślach. Więc przestań udawać, że nie chcesz… – uniosła brew z lekkim uśmieszkiem, a potem zaczęła się rozbierać.

 

Posłuszna melodii słów, dziewczyna rozwiązała Miko. Chłopak usiadł, rozcierając nadgarstki. Przez chwilę przyglądał się posługaczce. Zaprawdę była całkiem niebrzydka, a szara sukienka dość ciasno opinająca ciało, podkreślała krągłości, których nie powstydziłyby się najładniejsze panny ze stołecznego lupanaru. Skoro więc krasnolud zabronił Miko wychodzić…

– Odpowiedz mi, maleńka – wyśpiewał bajarz, dotykając policzka dziewczyny – ale powiedz szczerze, chcesz mnie? Nie tknę cię, jeśli nie chcesz.

Dziewczyna uśmiechnęła się i wyciągnęła dłoń ku młodzieńcowi. Łagodnie wsunęła palce pomiędzy palce Miko… A potem zacisnęła je, niemal łamiąc. Ostre sztylety paznokci przecięły skórę chłopaka. Kropla krwi spłynęła ku nadgarstkowi.

– Oj, chłopcze – wyszeptała wiedźma – nie tkniesz mnie. Pójdziesz zaraz do małej syrenki. Słyszysz? Przyzywa cię. Śpiewa ci. Posłuchaj, bajarzu.

I Miko słuchał.

 

 

Słońce znów zaszło. Ile jeszcze zostało jej zachodów słońca? Niewiele. Na pewno niewiele. Tam, daleko, bracia i siostry wypływali, by igrać z falami. Kochankowie płynęli na spotkanie spełnienia. Załkała histerycznie. Kochankowie. Żałosne istoty, opętane mirażem. Oddające duszę i ciało, by otrzymać… kłamstwo. Spętani magią słów, magią obietnic, magią dotyków, wydani na pastwę nadziei i emocji, których odwzajemnić nikt nie chce.

Łańcuchy Erio zabrzęczały, a dziewczyna opadła na pryczę. Płakała cicho, rozpaczliwie i bez łez, z głową wsuniętą w ramiona na tyle, na ile pozwalały więzy.

Naraz zaskrzypiały zawiasy starej bramy. Syrenka podniosła głowę i westchnęła. Chłopiec wrócił. Miała nadzieję, że tego nie zrobi. Nie chciała go tu. Otworzyła więc usta, by ostrzec bajarza, a przecież wiedziała, że to daremne. Opuściła wzrok, licząc, że jeśli na niego nie spojrzy, on jej nie dotknie.

Niestety chociaż na siebie nie patrzyli, oboje to poczuli. Nie pragnienie, ale gwałtowną potrzebę. Jak oddech i bicie serca. Miko podszedł i położył dłoń na ręce syrenki. Kiedy na niego popatrzyła, zobaczyła pociemniałe, puste oczy. Magia. Jeszcze przed chwilą Erio chciała się uwolnić, ale teraz i dotyk młodzieńca, i spojrzenie były jej obojętne. Została tylko potrzeba. Przymus zjednoczenia.

W splątanych palcach zatańczyła magia i wyrwała się wraz z pieśnią przez usta młodzieńca.

Tak zastał ich krasnolud. Wezwany przez uruchomioną magię, prowadzony przez wrzeszczącego Tropiciela, dotarł do wieży ledwie chwilę po zjednoczeniu, a i tak ponownie musiał przedzierać się przez gęstą mgłę czaru. Tym razem nie próbował krzyczeć, czy oderwać Miko od syrenki. Zrzucił z ramion nieprzytomnego chłopaka, którego przytargał z lupanaru, a potem usiadł obok pryczy, zacisnął zęby, uchwycił ramię leżącego, wyszeptał:

– Wyrthe erythe agthem – i dotknął Miko.

 Tropiciel zawył wściekle, raniony przez łączące się dwa zaklęcia. Wodny czar splótł się z pierwotnym. Erio wyprostowała się. Zacisnęła gwałtownie palce, wbijając połamane paznokcie w skórę Miko. Moc gorącą lawą wpłynęła w żyły syrenki i, podążając nimi ku sercu, rozpalała każdą cząstkę ciała. Niewidoczny płomień wypalał pod skórą ścieżki, sprawiając ból niemal nie do zniesienia. Strumienie ognia dotarły do serca, rozpaliły je, a potem szarpnęły w górę.

Wysoki i piękny zaśpiew wyrwał się z ust więźniarki. Przez chwilę drżał w ciemnej celi, rozjaśniając mrok blaskiem syreniej melodii. Wreszcie dziewczyna zamilkła. Łagodnie uwolniła dłonie i cofnęła się pod ścianę. Niebieskie oczy, dotychczas zgaszone, nabrały wyrazu.

Idar potrząsnął głową. Powoli rozluźnił szczęki, odetchnął głęboko i wstał. Nie spuszczając wzroku z syrenki, poklepał przyjaciela po ramieniu.

– Obudź się, dzieciaku.

Miko zamrugał półprzytomnie. Wracał z dalekiej podróży, pełnej mrocznych, straszliwych obrazów przeplatanych pastelowymi, słodkimi wizjami. Słabość ustępowała, a rzeczywistość odzyskiwała kontury.

– Co się stało? – zapytał w końcu młodzieniec.

– Ano nic, bo żem zdążył. – Wzruszył ramionami krasnolud. – Skocz no, chłopcze, po klucze od kajdan do tego strażnika, co to z twojej winy leży za bramą z głupim uśmiechem. Trza nam się zbierać, nim żołdaki przyjdą na zmianę.

– Gdzie chcesz się zbierać? I co to, jasna…? – przeklął bajarz, potykając się o wciąż nieprzytomnego syna hrabiego.

– Do portu. A to, mój chłopcze, hrabiątko jest. Ukochany twojej syrenki.

– Jak to? Portu? Żyje?

– Odpowiem ci po drodze, młody.

Miko zmarszczył brwi, ale nie kontynuował rozmowy.

Po chwili krasnolud rozpinał kajdany Erio. Popatrzył na poranione nadgarstki dziewczyny i skrzywił się nieco.

– Oj, nieładnie to, panna, wygląda. No ale tym już ojce twoje się zajmą. A teraz bądź tak miła, co by poczarować nad tym tu – kopnął nieprzytomnego szlachetkę – bo nie zamierzam dalej targać go na własnym grzbiecie.

Syrenka skinęła głową. Pochyliła się nad leżącym i zanuciła. Piosenka była słodka, melodyjna i cichuteńka, ale Tropiciel i tak warczał pod krasnoludzką skórą. Idar uciszył go dużo łatwiej niż podejrzewał. Uśmiechnął się zimno, kiedy hrabiątko, odzyskawszy przytomność, poderwało się na nogi. Przez moment chłopak miał ten sam wyraz twarzy, który tak zirytował krasnoluda, że zamiast poczarować, albo próbować namówić szlachciątko do wizyty w wieży, przyłożył mu z ogromnej pięści, posyłając na deski podłogi w zamtuzie. Teraz też aż zaswędziało krasnoluda, na szczęście syrenia magia szybko zapanowała nad synem hrabiego.

– No, znaczy możem iść – pokiwał głową Idar, wskazując dziewczynie bramę.

Erio zrobiła dwa kroki. Niepewne i bolesne. W oczach syrenki zalśniły łzy, ale dzielnie próbowała iść dalej. Kiedy zachwiała się kolejny raz, Miko podszedł do dziewczyny i wziął ją na ręce. Przechodzący obok Idar spojrzał na bose stopy dziewczyny i aż jęknął. Skórę syrenki znaczyły blizny i otwarte rany.

Zeszli w dół wieży, kiedy zobaczyli tą samą wiedźmę, która niemal zabiła Miko. Uśmiechała się, stojąc u wyjścia.

– Psujecie mi zabawę, chłopcy – wymruczała. – Wszystko miałam poukładane. Wszystko. Syrenka wyssałaby moc bajarza, a potem oddała ją mnie, w zamian za wolność. Takich czarów jeszcze nie mam, a nie lubię, kiedy coś magicznego do mnie nie należy. Wieki całe czekałam, żeby mi się taka głupia wodnica trafiła. Zakochana w śmiertelniku. Głupie dziewuchy! Oddała mi głos za obietnicę miłości, za połączenie z tym… – zawiesiła głos, zobaczywszy idącego na końcu młodego szlachetkę. Skrzywiła się i wyciągnęła ręce.

– Ohe wizz… – zaintonowała. Wieża zadrżała.– Ohe…

Erio zacisnęła palce na ramionach niosącego ją Miko. Chłopak zmrużył oczy.

Pieśń zagłuszyła słowa czarownicy. Gwałtowna, jak uderzenie pioruna i twarda jak skała. Melodia bez słów, na dwa głosy. Silna magią śpiewających, wcisnęła niedokończone zaklęcie w usta wiedźmy. Kobieta zakrztusiła się gwałtownie. Zawrócona moc targnęła jej ciałem. Szarpnęła we wszystkie strony. Wyrwała z gardła nieludzki wrzask. I wreszcie pękła, rozrywając wiedźmę.

W tej samej chwili śpiewacy ucichli.

Idar bez słowa minął szczątki wiedźmy. Pozostali ruszyli za nim.

 

Czarna woda uderzała o ciemny brzeg. W nocy wszystko wydawało się równie mroczne, jednobarwne. Miko powoli wszedł do morza, trzymając w ramionach syrenkę. Kiedy woda sięgała mu pasa, stanął. Uśmiechnął się do dziewczyny i złożył ją w nieprzeniknione objęcia toni. Erio przez chwilę poruszała rękami, utrzymując się na powierzchni, a potem zanurkowała. Morze przyjęło syrenę niczym ukochaną córkę, wracającą po długiej nieobecności. Fale otuliły ją z czułością, uleczyły rany, przyniosły spokój, bezpieczeństwo.

Bajarz patrzył jakiś czas w niknące fale, w miejscu, w którym zniknęła wodna panna. Kiedy już zamierzał się odwrócić, mrok morza rozjaśnił blask, a gładką taflę przecięła wyskakująca z toni sylwetka syreny. Zatańczyła ponad mrocznym lustrem, jaśniejąca piękność ze srebrnym ogonem, by po chwili powrócić w otchłanie.

– Chodź, dzieciaku, bo se jajca zmrozisz, a wielka to będzie dla Krainy strata – krzyknął do przyjaciela siedzący na brzegu Idar.

Miko pokiwał smutno głową i zawrócił do przyjaciela.

– A z tym co? – Wskazał na wciąż pogrążonego w syrenim zaklęciu syna hrabiego, który, jak bajarz uprzednio, wgapiał się w morze.

– Pojedzie z nami. Rada wyraźnie życzyła sobie, żeby zabójca córki Gertyna poniósł zasłużoną karę.

– Powiedz, jak ci się udało magię czarownicy przerwać tym razem? Bez walenia mnie po łbie?

– Trochę mi pomogła jedna przemiła pani, co w myślach czytała, a trochę Tropiciel, kiedy zaklęcie czarownicy w tym gówniarzu poczuł. Słyszałeś wiedźmę, twoja mała syrenka oddała głos w zamian za połączenie z tym tu. Resztę chyba rozumiesz, prawda?

Młodzieniec pokiwał głową.

– Miła pani, mówisz? – Uśmiechnął się filuternie. – Pół dnia cię nie było, a już panny jakoweś serce dla ciebie traciły?

Idar wzruszył ramionami. Wstał i otrzepał spodnie.

– Chodź, chłopcze, bo jak się nasz przeuroczy rządca dowie, że chcemy hrabiątko wywieźć, to nam dupy pourywa. Ty, mały, ruszaj się! – polecił, odwracając się do młodego szlachcica. – Mały?

Przyzywała go. Śpiewała. Tam, w głębinach, czekała na niego miłość. Prawdziwa, jedyna. Śpiewała dla niego. Szedł więc, na wezwanie. Szedł…

Żaden z mężczyzn nie zatrzymał hrabiowskiego potomka, kiedy ten powoli wchodził w głąb morza.

 

 Autor: emelkali
 Data publikacji: 2016-03-29
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 Piękne.
Świetna historia :D Kolejna para bohaterów z potencjałem: maruda Idar i beztroski Miko. Już się nie mogę doczekać ich następnych przygód.
Autor: kero Data: 23:56 4.04.16


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 125 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 125 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Książki są jak towarzystwo, które sobie człowiek dobiera.

  - Monteskiusz
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.