Beztroskie cudzołóstwo
Kiedy wstaje świt
I
Celtia przemówiła. Mówiła bardzo porywczo. Oficjalnie kolejny konwent magiczny został otwarty. Zebrani członkowie zostali wtajemniczeni i powołani do utworzenia Rady. Członkowie konwentu zasiedli przed ogromnym, okrągłym stołem, tak aby wszyscy wszystkich widzieli. Nie wszyscy byli jednak ubrani w typowe szaty magów. Głównie czarodziejki, te zamożniejsze ubierały się w bogate, przetykane złotem i srebrem, albo tylko srebrem suknie… Albo suknie niczym nieprzetykane.
Na sali panował gwar, gdy czarodziejka w białej sukni, przestała mówić. Wszyscy zaraz jednak ucichli.
- Celtio - rzekła Syntia, wyciszając ostatnich gwarowiczów.
Syntia była siostrą Celtii, lecz w istocie, obie nie były obdarzone takim samym potencjałem magicznym i… nie taką samą sławą.
- Mówisz, że działasz w interesie magii i magów, jednak nie poruszyłaś jeszcze jednej bardzo ważnej kwestii.
- Siostro… Najlepsze zostawiłam na koniec - odparła nieskrępowanie czarodziejka.
- Słuchamy więc - powiedziała Arta, najwyższa z czarodziejek... A może i nawet czarodziejów.
- Koalicja Antymagiczna. Tak, to zaiste problem ostatnich dni. Założona przez niejakiego Arvalta Uchodźcę. Fanatyka i ludobójcę. Obecnie ścigany jest w Gondwanie, Farze i Nitrze. Paradoks… Zakładać Koalicję Antymagiczną będąc magiem. Jest także posiadaczem jednego z najpotężniejszych źródeł magii. Niepokojące zjawisko, gdyż zbyt szybko urósł w siłę.
Na sali rozległy się szepty, nikt jednak nie śmiał powstać.
- Widzę, że jesteś dobrze poinformowana - przyznał Azmalt, kiedy Celtia usiadła, a zgiełk nieco przycichł. - Chciałem też zapytać, gdzie Thail z Aolden, zwany Krukiem? Tak panie i panowie. Nikt nie był łaskaw zaprosić jednego z naszych.
Szepty, które nie zdążyły dobrze przycichnąć, rozgorzały ponownie, ze zdwojoną nawet siłą.
- Masz na myśli tego apostatę? Maga półkrwi? Uspokójcie się! Thail nie jest jednym z naszych. Nie przystaje do nas.
- Thail do nas nie przystaje? - zapytała głośniej Arta. - Znam go bardzo dobrze i jeśli on nie przystaje do magów, to zaprawdę nie wiem, kto do nas przystaje.
- Tak właśnie! - zawołał Azmalt. Po nim głos zabrała Alfa. Jedna z arcymistrzyń magów:
- W istocie - zaczęła spokojnie i rozważnie. - Słyszałam o nim. Nie wiem czemu Thail został pominięty w tym konwencie. Nie to jednak jest jego powodem jego zwołania. Otóż, zebraliśmy się tu dziś, gdyż nastał ciężki okres dla magów i czarodziejek.
Zawiesiła głos. Zebrani w sali zamilkli, spoglądając po sobie ze dziwieniem.
- Siostry i bracia - kontynuowała. - Nigdy nie przypuszczałam, że ten dzień nastąpi, jednak jak się okazuje, mroczne czasy nastały dla nas, ongiś szanowanych i wzbudzających postrach magów.
Podniosły się głowy i twarze przerażonych. Zaraz pomieszczenie wypełniło się wrzawą. Nie dziwne, że wszyscy się zatrwożyli, skoro sławniejsza nawet od Syntii, Alfa oznajmiła, że nie dzieje się dobrze.
Alfa była twarzą magów i czarodziejek w Gondwanie... Głównie tych ostatnich. Jej wiedza byłą bardzo rozległa, na bardzo rozległe pola do polemiki. Sama jednak była zatrwożona, zmuszona do ostrzegania swoich, przed niebezpieczeństwami.
- Cisza! - zawołała. Zebrani ucichli, lecz nadal słychać było szepty. - Usiądźcie. Powody do obaw niewątpliwie są. Nie ukrywam tego. Nie mam zamiaru, was okłamywać. Jednak czas wziąć sprawy w swoje ręce! Gondwana nie ma władcy! Chyba wszyscy się zgodzicie, że to Rada Czarodziejów powinna objąć rządy w kraju.
- Sugerujesz, że to ty powinnaś objąć rządy? - zapytał Arethin.
- Tak. - Odparła dumnie. - Tylko pod nieobecność króla.
- Zgadzam się! - Podjęła Syntia.
- I ja również! - Zawtórował Azmalt.
Arethin usiadł niezadowolony. Nie przepadał za Alfom, jednak był w mniejszości, gdyż większość magów szanowała ją, lub bała się jej sprzeciwić. Jeśli Syntia powzięła aprobatę, to tak, jakby wszyscy zaakceptowali Alfę. Syntia miała wielkie poszanowanie dla wszystkich rzeczy, których chwytała się Alfa, zachowywała przy tym jednak zdrowy rozsądek i kiedy coś jej się nie podobało nie kryła się z tym. Jednak w tym przypadku wiedziała, że władzę musi objąć lepszy od niej.
- Zgodnie z tym co powiedziała moja siostra, Arvalt posiada jedno z najpotężniejszych źródeł magii - odezwała się czarodziejka. - Jako osoba, która posiada najrozleglejszą wiedzę, uważam, że Alfa powinna objąć jak najszybciej władzę nad państwem jako namiestnik.
- Dziękuję - skinęła głową Alfa. - Jeśli ktoś się nie zgadza, niego przemówi teraz!
Cisza. Nikt się nie odezwał. Zdawało się wręcz, że w tym momencie zamarł nawet czas. W reszcie przemówiła dalej:
- W takim razie postanowione.
Tymi słowami, kolejny konwent został zakończony.
II
Wyglądała, jak gdyby była w transie. Nogi oderwane od podłoża, białe oczy, bladobłękitna aura emanująca z jej popielatej skóry. Thail przyglądał się jej bacznie. Widział to… W twierdzy Garrow, kiedy więźniowi kazali wypić wywar z ostroczu. Był to kontrolowany trans. Ten jednak nie był kontrolowany w żaden sposób. Zielonooki mógł spróbować wpłynąć na ten proces magicznie, jednak obawiał się skutków ubocznych. Bowiem wypicie wywaru z ostroczu było również wykorzystywane do pokazów. Widowiskowa śmierć. Kiedy skazańca napojono tym wywarem i w magiczny sposób nakierowywano na rozdzielenie wewnętrzne, można było ujrzeć niemały wybuch. Wreszcie spróbował. Postanowił wyciszyć ten akt. Nakreślił rękoma w powietrzu jakieś skomplikowane znaki, po czym zakończył trzymając dłonie w górze. Upadła na ziemię. Mocno, bezwładnie uderzyła potylicą o posadzkę. Zielonooki spojrzał, czy jej nie rozbiła.
Nie rozbiła. Była nieprzytomna, jeszcze zanim upadła. Patrzał na nią chwilę. Szukał defektów, skaz, które mogły zdradzać, co się stało. To, co znalazł, nie mogło dać jednoznacznej odpowiedzi. Położył ją do łóżka. Sam również się położył. Był zmęczony. Księżyc już dawno górował. Zielonooki przewracał się z boku na bok. Nie mógł spać spokojnie.
Przyszli. Poczuł niepokój. Byli jak sen. Poruszali się jak cienie. Byli nimi. Spoglądali na niego. Widział jak z nią wychodzili. Nie pierwszy raz o nich śnił. Nie pierwszy raz ich widział, jednak pierwszy raz byli tacy realistyczni, lecz mimo to w ciąż byli tylko snem. Kiedy odeszli, został sam. Tak, jak zwykle. Tylko samotność była mu wierna, nieśmiertelna. Odwzajemniał tą wierność. Wiedział, że tylko ona go nie zdradzi, ilekroć by się od niej nie odwrócił. Jednak niepokój go nie opuszczał. Cały czas, mimo iż wciąż spał, czuł, że cienie, które odeszły, coś po sobie zostawiły, a coś zabrały. Nie był w stanie określić, co to było. We śnie, nie mógł tego powiązać. Wreszcie zapomniał o cieniach. Zapomniał o śnie. O niepokoju. Zapomniał doszukiwać się tego, co zabrali, a co zostawili. Zapomniał i odpłynął głębiej… nieświadom.
Rano, gdy się obudził, nic się nie działo. Nie był niewyspany. Wstał leniwie z łoża. Zdjął metalowe rękawice, odpinając po dwie małe klamry burtowe znajdujące się od wewnątrz na przedramionach i przemył twarz wodą znajdującą się w drewnianym cebrzyku.
Dopiero teraz się całkowicie obudził. Podwijając rękawy białej koszuli, ruszył do izby obok, w której spała Atret. Rękawice zostawił. Otworzył drzwi bez pukania. Prawdopodobnie nikt by mu nie odpowiedział, bo w środku nikogo nie było.
To nie był sen…
III
- Rozmawiałam z siostrą - rzekła niepewnie Syntia, zupełnie tak, jakby nie do końca chciała to powiedzieć. - Pierwszy raz, od… Ha… Nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz rozmawiałam z własna siostrą.
Zielonooki uśmiechnął się smutno. Patrzył na nią z niekrytym podziwem.
- Co ci powiedziała? - zapytał po chwili, kiedy przestała spoglądać mu w oczy. Skierowała wtedy wzrok na palenisko.
- Pokłóciłyśmy się - oznajmiła.
- Poszło o list, który ci oddałem?
- Tak - odparła zdecydowanie, znów podnosząc oczy. - Ale wiesz… już się tym nie przejmuję. Nigdy się tymi rzeczami nie przejmowałam. Dlaczego maiłabym teraz zacząć? Thail? Słuchasz mnie?
Słuchał. Lubił słuchać. W końcu mowa jest srebrem, a milczenie złotem. Zresztą to mu najlepiej wychodziło, z dwojga złego.
- Cały czas.
- Nie wiem, czy chcesz tego słuchać… - Podjęła z trudem.
- Gdybym nie chciał, pewnie by mnie tu nie było - skonstatował surowo.
- Odwróciła się ode mnie. Żałosne stworzenie… Powiedziała, że za takie coś, trafia się na szafot… Mnie to powiedziała! Własnej, rodzonej siostrze! - oburzyła się. - Jak mogła?
- Ludzie już po prostu tacy są. Wbiją ci nóż w plecy przy pierwszej lepszej okazji…
- Mówisz tak, jakbyś sam coś o tym wiedział. - Zadrwiła.
- Wiem coś o tym. - Odrzekł zimno. - Kiedyś… Dawno temu, natknąłem się na kilka podróżujących elfów. Byli w potrzebie. Strażnicy, którzy pojmali elfkę, i zamordowali z zimną krwią jej towarzyszy, urządzili sobie polowanie. Szarpali nią. Wpadała z rąk jednego do drugiego. Za każdym razem dostawała po twarzy. Wypuszczali ją, by następnie z powrotem w bestialski sposób pojmać. Mieli się właśnie zabawić, kiedy wszystkich zaskoczyłem… Prawie wszystkich. Byłem nieuważny i dostałem po głowie. W konsekwencji pomogliśmy sobie nawzajem. Widziałem, jak sprawnie posługiwała się łukiem, który odebrała jednemu z martwych strażników. Widziałem jak trafiła pierwszego strażnika w oko, drugiego w czoło. Była cała posiniaczona. A potem przez mnie zginęła…
- Co takiego się wydarzyło? - dopytywała wystraszona.
- Uznała, że moje zdolności magiczne mogą się przydać. Chcieli przekroczyć granicę. Dlatego też, otworzyłem portal. Kiedy go przekroczyłem wiedziałem zakapturzone postacie… Trupy moich towarzyszy, którzy przechodzili za mną. Większość przechodziła niezgodnie z czasem. Wiesz, co to znaczy?
- Wiem.
- Tonąłem we krwi. Wszędzie nogi, oddzielone o tułowia. Głowy bez szyi. Gdy się obudziłem ciała Galadrieli nie znalazłem. Nie widziałem, czy zdradziła, czy uciekła, czy zamknąłem portal, zanim zdążyła przezeń przejść. Nie wiem. Kiedy wróciłem do naszej kryjówki, również nikogo nie zastałem. Od tamtej pory przysiągłem sobie, że nigdy więcej nie otworzę takiego przejścia.
- Te zakapturzone postacie… To była koalicja?
- Inaczej tego nie potrafię wytłumaczyć.
- Winisz się za ich śmierć? Czemu? To nie twoja wina.
- Innego maga, który potrafiłby otworzyć niestabilny portal raczej tam nie było…
Syntia nie sprzeczała się z nim. Nie widziała w tym sensu.
- Myślisz, że zakapturzone postacie, które widziałeś, to była Koalicja Antymagiczna?
- Tak. Inaczej wszyscy by żyli. Jedynie kryształ antymagii mógł spowodować destabilizację portalu.
- Niekoniecznie…
- To jedyne, logiczne uzasadnienie…
- Nie będę się z tobą kłócić - rzekła pojednawczo. - Jednak sądzę, że powodów destabilizacji portalu mogło być więcej.
Na te słowa nic nie powiedział.
- Wiesz, czemu zapytałam cię wtedy o Koalicję?
- Nie.
- Bo zależało mi na siostrze… Wiedziałam, że Koalicja zagraża królowi. Chciałam jej pomóc. Wiedziałam, że jeśli pierwsza wyciągnę pomocną dłoń, reszta sama się potoczy. Nie przewidziałam jednak, że nie w tym kierunku, w którym chciałam. Nie uwierzyła w moje dobre intencje. Widziała we mnie wroga. Zawsze trzymałyśmy się razem. Odstąpiłam ze stanowiska doradczyni króla, tylko dla niej. Z własnej woli przekazałam jej więcej niż kiedykolwiek sama mogłam oczekiwać… A ona mi nie uwierzyła.
- Ludzie wierzą w to, w co chcą wierzyć…
- Słowa są puste, ale można ich w różnoraki sposób używać. A ja użyłam ich jak noża, by ranić... Nie popełnij tego samego błędu Thail…
Zapadła cisza. Piękna, kojąca uszy cisza. Patrzeli sobie głęboko w oczy. Wtem ciszę tę przerwał urywany zgrzyt drzwi.
- Nie ma jej! - Azmalt wparował raptem do izby. – Nie ma.
- A szukałeś …
- Porwali ją - przerwał Thail.
- Ale… - zdziwił się Azmalt. - Jak to porwali? Przecież tu byłeś. Myślałem, że będziesz jej pilnował.
Thail spuścił głowę. Syntia przyglądała mu się uważnie.
- Też tak myślałem. Byłem zmęczony, senny.
- Jak mogłeś dać się tak podejść?
- To żadna ujma - podjęła Syntia. Wstała z łóżka.
- Gdzie idziesz? - spytał srogim tonem Azmalt, splatając ręce na piersi. Minę zdobił nieładny grymas.
- Tam, gdzie brakłoby ci wyobraźni, by to zobaczyć - odparła gładkim tonem.
W tym momencie czarodziejka podniosła prawą rękę. Izba rozbłysła niebieskim światłem.
- No i poszła w cholerę - powiedział Azmalt, po czym sam wyszedł.
IV
Front zionącej czernią pieczary odgrodzony był złotą bramą. Przymocowana w skale, na trudnodostępnym szczycie gór solidna brama na której widniały insygnia: słońce i półksiężyc, odsłaniała wnętrze biblioteki spowitą wewnątrz cieniem.
Czarodziejka wkroczyła po kilku stopniach.
- Biblioteka Słońca i Księżyca - powiedziała do siebie Syntia, po czym włożyła klucz do bramy.
Wrota rozwarły się leniwie. Czarodziejka musiała się cofnąć o kilka kamiennych schodów, bo zostałaby zepchnięta. Przekroczyła próg. Biblioteka była ogromna pod względem wysokości.
Syntia stała na tle nienaturalnie wielkiego i zapewne także długiego korytarza. Na jego końcu było ciemno, bo światło po prostu tam nie sięgało. Z głównego tunelu odchodziły na boki inne równie wysokie korytarze.
Czarodziejka była tu wielokrotnie. Poruszała się po bibliotece swobodnie. Nie czekała dłużej i ruszyła na przód.
Nie czekała dłużej. Ruszyła na przód.
- Alchemia - przeczytała napis widniejący przy przejściu w poboczny korytarz. - Nie. Magia… Też nie. Hm… Sztuka. Medycyna… Mistycyzm i religie - wymieniała. - Astrologia! - weszła w korytarz. Był on ciemny, ale kiedy czarodziejka zrobiła pierwszy krok, kryształy natychmiast rozbłysły różnymi kolorami. Na środku był jeden duży, który rzucał najwięcej światła. Spojrzała na wielki regał sięgający aż do sklepiania… Czyli trochę wysoko… Wzięła się pod boki.
- Cholera - syknęła. - Nie mogliby łaskawie zatrudnić jakiegoś trolla, albo giganta? Mogli chociaż dać drabinę… i za każdym razem to samo. Eh.
Zbliżyła się do regału i wyjęła pierwszą księgę, która wpadła jej w rękę.
- Niebiosa? Nie - odłożyła księgę z powrotem i wyjęła inną. - Co my tu mamy? Symbole gwiazd? Hm… Wolałabym konstelacje gwiazd… - otworzyła księgę. - Nie, tu nic nie ma.
Znów odłożyła księgę. Cofnęła się kilka kroków.
Wzniosła powolnie prawą rękę, za którą szła biała smuga. Po krótkiej chwili wzniosła i lewą rękę, po czym nie czekając machnęła nimi raptownie w dół. Z pod kamiennej posadzki wyłoniła się jakby drewniana postać. Zielony ogień płonął pomiędzy jej drewnianymi kośćmi.
Czarodziejka splotła ręce na piersi.
- Konstelacje gwiazd - powiedziała ponuro. - Proszę…
Drewniany sługa nie czekał na nic więcej. Natychmiast zwrócił się w stronę regału. Szukał na tym samy poziomie, co ona, ale nic nie znalazł.
Wzniósł się w powietrze. Tam też nic. Wzbił się jeszcze wyżej. Płonącą ręką chwycił księgę, poczym leniwie, wrócił na ziemię.
Czarodziejka chwyciła księgę.
- Stadium gwiazd. Dobrze. Może być. Odejdź.
Stworzenie tak uczyniło. Dosłownie wróciło tam, skąd przybyło… Do ziemi… Syntia zaczęła czytać.
- Konstelacja wojownika weszła w koniunkcję z konstelacją węża… Nie. Nie węża. Woła też nie. Strzały… Symbolizuje…
Czarodziejka upuściła księgę.
- Niech to licho - syknęła.
Z powrotem przeniosła się drogą magiczną do wieży Azmalta. Podróż trwałą zaledwie dwie chwile.
Kiedy się już tam znalazła, widziała tylko maga.
- Gdzie Thail? - zapytała.
- Ruszył do Alceonu. Ma zamiar czekać na króla.
Czarodziejka bez zwłoki ruszyła w tym samym kierunku. Miała nadzieję, że go jeszcze złapie. Kiedy wyszła z wieży, czekała już na nią woźnica, na pięknym, godnym królowej powozie.
- W stronę Alceonu. Gościńcem - rzekła woźnicy.
- Wio! - zawołał tamten, bijąc lejcami.
V
- Ciii, Szept - Thail pochylił się w siodle. Pogłaskał konia po grzywie.
Z daleka w ciemności biły światła zajazdu. Wznosił się na wzgórzu, opodal skalnego łuku w przełęczy. Thail zeskoczył ciężko z konia. Przerzucił uzdę przez łeb i ruszył na przód.
- Już jesteśmy. Wiem, wiem. Nie parskaj. Spokojnie - mówił mag. - Już tuż tuż. Zaraz coś zjesz. - Skóra na szyi konia zadrżała, gdy tylko ją poklepał.
Karczma znajdowała się wyżej, niż się z początku wydawało. Na blankach ostrokołu widać było wartowników z pochodniami i halabardami. Byli doskonałym celem jak uznał zielonooki. Kiedy znalazł się przy zamkniętej bramie, stwierdził, że poczułby się bezpieczniej gdyby się za nią znalazł.
- Kto idzie! - zawołał odźwierny. - Gadaj ktoś ty!
- Swój! - odparł spokojnie mag. - Thail. Szukam noclegu.
- Skądeś przybywasz?
Mag westchnął.
- Z daleka. Jestem zdrożony. Otwórz dobry człowieku. - Mówił na tyle wyrozumiałym tonem, na ile pozwoliła mu na to cierpliwość. Drewniana furta po chwili donośnego tupotu rozwarła się. W progu stanął młody mężczyzna, w brązowej, grubej kurtce.
- Wyglądasz jak trup! - żachnął się zniesmaczony, kiedy zbliżył ogień pochodni do twarzy maga.
- Wspominałem już, żem zmęczony… Wpuścisz mnie, czy mam przenocować na zewnątrz?
- A czym zapłacisz włóczęgo? - Wartownik nie rezygnował.
Przy świetle pochodni w zielonych oczach maga zapłonęły iskierki irytacji.
- Złotem - mruknął. - A teraz otwórz bramę, bo konia do stajni trzeba zaprowadzić. Tylko szybko.
Mężczyzna jakby zawahał się. Cofnął się o krok poczym zamknął drewniane drzwi. Brama otworzyła się na tyle, bo mógł się w niej zmieścić koń. Thail znalazł się na podwórcu. Spojrzał na piętrową karczmę. Wyglądała przytulnie, zdałoby się, kusząco.
Każda porządna karczma wyglądała kusząco. Zwłaszcza po całym dniu wędrówki. Postąpił krok dalej. W tym momencie zza drzwi wyskoczył jakiś pijak wykrzykując klątwy. Przez chwilę mag zastanawiał się, czy jednak nie zawrócić. Przypuszczał jednak, że następna karczma czeka go daleką stąd. Chciał odpocząć, dlatego też i wszedł do środka.
- Czego? - Prychnął karczmarz, gdy zielonooki zbliżył się do szynkwasu.
Thail uśmiechnął się smutno.
- Czuję się prawię jak elf - mruknął. - Chcę kolacji, izby na jedną noc. No - zastanowił się. - I owsa, dla konia. Izbę, możliwie najmniejszą - dodał po chwili.
Szynkarz mierzył go wzrokiem wspierając się na buduarze. Pewnie nie w smak mu było gościć tak bladego przybysza. W istocie Thail wyglądał jakby był chory. Zawsze tak wyglądał i prawdopodobnie dlatego każdy omijał go jak trędowatego.
- Widzę, że trzos macie - stwierdził zamyślony szynkarz. - Chodźcie za mną.
Przeszli krótkim korytarzem. Karczmarz otworzył pierwszy pokój po lewej stronie. Był czysty i przytulny.
- Kolację przyniosę za chwilę - zakomunikował gospodarz poczym położył klucz do pokoju na komodzie i wyszedł.
Thail dotknął pościeli łóżka, odpinając rękawice. Położył je na parapecie okna. Stolik już nakryty obrusem, znajdował się na środku. Położył na nim skurzany trzos. Na powale wisiała lampa. Mag odpiął miecz i położył go na komodzie. Rozebrał się do koszuli, zawinął jej rękawy i wyszedł z izby, zamykając ją przy tym na klucz. Gwar z sali gościnnej odbijały się w całej karczmie.
Na podwórzu było zimniej. Ktoś rozmawiał z karczmarzem. Przez chwilę zielonookiemu wydawało się, że to jakaś mroczna postać. Przetarł oczy. Teraz już karczmarz stał sam.
- Już niosę kolację - odezwał się podchodząc do maga. - Podać ją do pokoju?
- Jest zamknięty… - rzucił zamyślony. - Już go otwieram.
Dobra, ciepła zupa, dwie pajdy chleba pokrytego smalcem. Dobra kolacja. Gospodarz życzył smacznego, kiedy znikał w drzwiach. Kiedy Thail skończył zamknął drzwi na klucz i położył się do spania. Okiennica, znajdująca się naprzeciw drzwi, a teraz już pod stopami maga, znajdująca się w niedalekiej odległości od korony łóżka, wpuszczała srebrzystą smugę światła.
Ranek był zwyczajny tylko trochę wcześni. Tylko nie teraz! Pomyślał mag.
Kogut ryczał w niebogłosy, budząc cały zajazd. Zielonookiemu przemknęła myśl, że ugotuje go ognistą kula i da na rosół karczmarzowi. Zaraz jednak opamiętał. Wstał leniwie z łóżka, gramoląc się niemiłosiernie.
Kiedy zapłacił czynsz, zasiadł przy stole. Nie chciał zrazu ruszać w drogę. Najsampierw chciał się obudzić. Piaskowy dziadek jak mu się zdało zasypał go cebrem tego wszetecznego pyłu. Czekał więc jakąś chwilę jakby na zbawienie, kiedy do zajazdu wtargnęła elfka. Nie poznał jej od razu, gdyż nie zwracał na nią większej uwagi. Kiedy jednak pokłóciła się z karczmarze, jak to mają w zwyczaju elfy, gdy przychodzą do ludzkiej karczmy, poznał jej głos.
Alaja.
Mag odwrócił się raptownie, jakby strzelony w pysk, gdyż siedział on plecami do szynkwasu. To była ona, postać o długich złotych włosach. Po skroniach spadały jej warkoczyki. Miała oczy koloru oceanu i ostre rysy pociągłej i chudej twarzy. Miała na sobie niebieską tunikę w regularnie postrzępione rękawy. Spadała ona nisko na uda, gdzie była również postrzępiona w regularny zygzak. Czarny gors wiązany z tyłu, sprawiał, że wyglądała na bardzo szczupłą. Podkreślał również jej wdzięki. Na nogach miała naciągnięte brązowe pończochy, dochodzące do górnej części uda. Na stopach zaś, miała lekkie trzewiki, których nos wygięty był do góry.
Skonfundował się, kiedy wstał na równe nogi. Zanim jednak zdążył coś przedsięwziąć, ona odwróciła się do niego.
VI
Było ciemno w pomieszczeniu, gdy się obudził. Jego oczy momentalnie się przystosowały. Ciekawe, zastanowił się mag, czy myśleli, że ciemność mnie powstrzyma, czy po prostu też lubią ciemności?
Powróz na nadgarstkach wgryza się w nie. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie ma na sobie rękawic, ani miecza na plecach. To nie było pocieszające. Rozejrzał się po ciemnej izbie. Po lewej pod zacienionym przez kawał wilczej skóry okno, stał stolik, zydel. Na środku mnóstwo wolnej przestrzeni. Po prawej dostrzegł drewnianą poręcz schodów.
Przepalił sznur, który pętał jego dłonie. Siłą woli. Wstał powoli. Słyszał piski myszy na dole delikatnie niczym muśnięcie promieni słonecznych na twarzy. Słyszał również trzask ognia. Kiedy wstaje świt? Zapytał sam siebie w duchu. Od razu zszedł po schodach, gdyż tam, nie pozostało nic. Na parterze palił się ogień w kominku.
Elfy spartaczyły robotę, pomyślał. Albo chciały, abym się uwolnił. Zawsze był dylemat. Jakieś „ale”, drugie dno, które dawało o sobie znać. Zawsze. Jak mogłem dać się tak podejść. Miłe oczka. Co ja sobie myślałem? Zawsze miałeś słabość do kobiet, odezwało się sumienie.
W stoliku tkwił sztylet. Thail wyciągnął go, ostrym szarpnięciem. Wetknął go sobie za pas. Kiedy ruszył do drzwi, usłyszał strzępy rozmowy. Runął gwałtownie na ścianę przy wejściu i zaczekał. Chciał wiedzieć, kto go pojmał i po co. Chciał również wymknąć się, bez niepotrzebnego rozlewu krwi. Jednak nie widział sensu uciekać. Zaraz znów poczęli by go szukać.
Tylko po co?
Nie znajdował w sobie żadnej winy. Nawet sumienie go nie kalało a przecież takie wrażliwe. Drzwi rozwarły się. Do środka wdarło się światło dnia. Do środka weszło dwóch elfów, śmiejących się niczym niedźwiedzie. Śmiejące się elfy. To niebywałe.
Zakradł się do pierwszego i huknął go łokciem w czaszkę, kiedy drugi rozkładał się przed kominkiem. Zaskoczony poderwał się gwałtownie, jednak obcas na jego twarzy zdołał go przekonać, że to zły pomysł. Z nosa pociekła mu krew. O dziwo był przytomny, w przeciwieństwie do tego, który leżał pod nogami zielonookiego.
- Viael'l - syknął elf, gramoląc się niezgrabnie.
Thail chwycił go za koszulę i podniósł bez żalu. Uderzył raz jeszcze w brzuch. Tamten skulił się, upadłby znów, gdyby nie to, że mag go trzymał. Z jego ust oprócz krwi wydobył się zduszony okrzyk. Delikatny, prawie dziewiczy.
- Tak, tak - zaczął lekceważąco Thai. - Dalej zgrywaj twardziela, a wyjedziesz stąd nogami do przodu.
Elf chwiał się, szarpany za ramię. Wyszarpnął niezdarnie nóż zza pasa i wygiął do tyłu, przygotowując się do wbicia go w głowę. Kolejne uderzenie w brzuch skutecznie go jednak powstrzymało. Sztylet upadł gdzieś na ziemię.
- Gadaj kto cię przysłał.
Elf wymamrotał coś w swoim ojczystym języku, czego mag nawet nie słuchał. Chciał, by przemówił w jego języku. Pańskim języku. Gruchnąłby go ponownie, gdyby nie powstrzymał nagle pięści. Elf cofnął brzuch resztkami sił odruchowo, ale nic by to nie dało.
- Kto cię nasłał! - ryknął zielonooki. Gdy zobaczył, że tamten znów coś szepce w elfiej mowie, tym razem gruchnął go bez ceregieli. Tamten łupnął głową o ścianę i stracił przytomność.
Mag zgiął się, chwytając sztylet, kiedy przez drzwi wpadła kolejna osoba.
Alaja.
Momentalnie chwyciła za łuk, napięła cięciwę i równie szybko posłała strzałę.
Nic się nie stało. Thail chwycił pocisk tuż przed prawym okiem, poczym wyrzuciwszy go bez zastanowienia, przyskoczył do elfki. Ta zamachnęła się i chlasnęłaby go ramieniem łuku, gdyby nie uchylił się i runął w bok. Alaja posłała kolejną strzałę, jednak mag był szybszy. Odepchnął drzewiec i wyrwał piękny łuk elfce. Obezwładnił ją bez trudu, przycisnąwszy do siebie.
- Koniec zabawy - mruknął. - Kto was nasłał?
Złotowłosa szarpnęła się rozpaczliwie. Nie potrzebnie. Nie pomogły nawet słodkie oczka, na które nabrała go za pierwszym razem.
- Zapytam jeszcze raz - zaczął cierpliwie. - Kto was nasłał? Jesteście łowcami nagród?
Zamilkł.
Teraz już wiedział wszystko. Wiedział również to, że się nie dowie od niej, kto za niego zapłacił. Nie było to bez znaczenia, jednak nie było to również najważniejsze. Mag zaryzykował. Ścisnął jej nadgarstek. Jęknęła z bólu, jednak się nie odezwała. Zdałoby się, nie mowa, gdyby nie pisnęła nagle.
- Przestań! Powiadają, żeś człek zły! Że zabijał naszych braci.
Thail rozluźnił uścisk. Chyba za bardzo, gdyż złotowłosa zdołała się wyrwać z uścisku.
- Kto? - Zapytał którko.
- Inny czarownik - rzekła posępnie, wściekła na niego. - Zwą go Arvalt. Budził respekt. Zdaje się z koalicją poufalić.
Thail wzdrygnął się.
- Nie jesteśmy wrogami - urwał oschle. Alaja zdawał się słuchać. Trochę jak zahipnotyzowana. Mag jednak nie rzucił jednak żadnego zaklęcia. Czyżby wiedział, że elfy mnie nie zdołają zatrzymać? Czyżby chciał mnie tylko spowolnić? Takie myśli spowiły jego umysł.
Złotowłosa korzystając z chwili nieuwagi, chwyciła łuk. Thail powstrzymał ją jednak stanowczym gestem dłoni. Elfka podniosła łuk, jednak schowała go za plecy.
- Nie jesteśmy wrogami - powtórzył mag z naciskiem. Alaja wzruszyła ramionami.
Thail spojrzał po nieprzytomnych elfach. Zauważył, że obaj mieli jego rękawice i miecz, niby łupy przyodziane. Zerwał je zrazu i sam nałożył. Kiedy też to czynił, złotowłosa zauważyła srebrny liść, który wyłonił się spod koszuli.
Alaja wzdrygnęła się.
- Czekaj Viael'l - odezwała się zdesperowana. Nie znała go z imienia. - Jesteś… przyjacielem elfów? - Wymamrotała zaskoczona.
- Thail, nie Viael'l - mruknął. W języku elfów oznaczało to zielonookiego.
- Nie wiedziałam - rzekła przepraszająco.
Mag wzruszył ramionami. Odwrócił się. Nie interesowało go to co mam mu do powiedzenia najemna elfka. Chciał ruszyć spokojnie do stolicy. Nie wiedział jednak gdzie jest. Spojrzał na Alaje. A patrzał srogo. To przez nią bowiem Gilwen zginęła. Była z koalicjantami. Wypomniał jej to. Na to jej policzki poczęły spływać łzami.
- Myślisz, że tego chciałam? - rzekła desperatka. - Pojmali mojego brata! Szantażują mnie, że jeśli nie będę robiła co mi każą, on zginie!
Thail pochylił głowę. Nic nie powiedział. Ta poczęła szarpać go desperacko za rękawy kurtki na ramionach. Nie czuł nic wobec niej prócz pogardy, lecz byłą mu potrzebna, aby go wyprowadziła.
- Gdzie jesteśmy? - rzucił bezceremonialnie mag.
- W opuszczonej chacie, w lesie. Idą tu po ciebie.
- Dobrze. A więc wyprowadzisz mnie.
I wyszli na zewnątrz w las. Za chatą czekał na niego posłusznie jego koń i trzy konie elfów, przywiązane do koryta z wodą. Nikt ich nie przyłapał, ani też nie minął, gdy się przedzierali przez ostępy. Thail po jakimś czasie zorientował się wreszcie, gdzie się znajduje. Zbliżyli się do stolicy nieco.
- Postąpiłabyś roztropnie, gdybyś zaprowadziła mnie do Arvalta. - Rzekł mag.
- Nie… - wymamrotała Alaja. - Nie mogę. Nie wiem, gdzie się znajduje. Spotykamy się w umówionych miejscach… I tylko w tedy, kiedy sobie tego zażyczy.
- Nic to w takim razie. - Wzruszył ramionami obcesowo, nawet na nią nie spojrzawszy. - Czas mi w drogę.
Mag zaczekał jeszcze chwilę, pochylony w siodle posępnie.
- Stój Thail - rzuciła niepewnie. - Arvaltowi widać na tobie zależy… Nie poradzisz sobie beze mnie.
- Jak do tej pory radziłem sobie świetnie sam. Wolę być sam… I nie zamierzam za to przepraszać.
- Mogłabym go zbywać… Nie wie, że go zdradziłam.
Tu mag spojrzał na nią surowo. Wystarczyła chwila, by złotowłosa skuliła się w siodle.
- Skąd mam wiedzieć, że i mnie nie zdradzisz? - powiedział zimno, beznamiętnie.
Nie ufał jej. Nie potrafił. Nie wierzył w jej dobre intencje, jakkolwiek szczere by one nie były.
- Pomóż mi… - rzekła błagalnym tonem. - On ma mojego brata… Zabije go jeśli… - na policzkach Alaji znów błysnęły perły przezroczystych łez. Nie dokończyła.
- Oczekujesz, że ci zaufam? Gilwen prawdopodobnie nie żyje. Mnie ogłuszyłaś i związałaś. Zostawiłaś elfy w chacie, zupełnie jakby były twoją własnością… Kiedy Arvalt znów się z tobą spotka, wydasz mnie przy pierwszej lepszej okazji. Nie Alaja… Nie zaufam ci.
- A kim ty jesteś, że możesz mnie osądzać? - Krzyknęła zrozpaczona.
Mag znów pochylił głowę. Wolał milczeć. Wiedział, że nie ma prawa jej osądzać, że sam jest nikim. Złotowłosa elfka zabiła mu ćwieka, jednak nie czuł przez to gniewu. Nie czuł nic. Było mu to wszystko obojętne. Jednak kiedy pomyślał, że może go wydać, zrodziły się wątpliwości.
- A jeśli dowiodę swej lojalności? - wymamrotała przez łzy, zupełni jakby czytając jego myśli.
- A jak chcesz tego dokonać? - Thail zmarszczył brwi. - Nie ważne. Wszystko mi jedno. Wiedz, że jeśli mnie wydasz, długo będziesz tego żałować.
VII
Kiedy przybyli do stolicy, przywitała ich posępna wieść, wedle której król Arint miał nie żyć. Jednak mag od początku nie dawał wiary tym wieściom. Zdało się, że Alaja była poruszona tym bardziej niż on. Nie wiedział czemu, ale nie potrafił wykrzesać w sobie choć odrobiny bojaźni i skruchy. Rycerzem już raczej nie będę, pomyślał. Pogodził się bez najmniejszego trudu z faktem, że się na niego nie nadaje.
Wędrowali ulicami. Minęli posąg, który przyciągnął uwagę zielonookiego. W istocie posąg był biały, jakby z wapnia. Przedstawiał on wojownika bez twarzy. Wzbudzał on dziwne uczucia, jednak na magu nie wywarł większego wrażenia poza tym, że przyciągnął jego uwagę. Posąg ten miał upamiętniać kogoś, kto stanął w obronie uciśnionych. Kiepsko jednak spełniał swoją rolę, taka myśl przemknęła po głowie maga. Po jaką cholerę stawiać posąg ku pamięci wojownika, skoro i tak nie ma on twarzy, i nie można go ni jak scharakteryzować?
Posągów w Alceonie nie było aż tak wiele. Wszystkie były zabytkami, które stanowiły spuściznę kultury Gondwany, jak również wszystkie były porośnięte mchem albo obsrane przez przypadkowe ptactwo. Na przykład posąg arcykapłana Dellanida był właściwie nie do rozpoznania. Z resztą nie tylko on bo przesławny rycerz Orik z Toriny, który ma teraz więcej złota niż król, a sławą cieszy się na całe Trójświecie, nie różni się bardzo od posągu woja bez twarzy. Jednak Thail miał to w głębokim poważaniu. Prawdopodobnie w głębokim poważaniu miałby również to, że jego posąg jest również obsrany… Był tylko jeden malutki szkopuł… Thail nie miał własnego posągu.
Od ulicy, ze strony rynku bił tłok. Zielonooki nie chciał się tam kierować. Ugrzązłby szybko, w tej grzmiącej i wściekłej tłuszczy. Zebrali się pewnie, by maglować wieści o śmierci króla.
- Propaganda - rzucił kpiąco Thail. - Namieszać w głowie motłochu, zrobić szum i znów namieszać w głowie. Szybki przepis na przewrót w kraju.
Dopiero po chwili dotarło do niego, że tą propagandę mógł właśnie siać Arvalt, głowa koalicji. Nie był jednak na tyle głupi, by wyznaczyć sobie za punkt honoru, wyplenienie tej propagandy. Do czego to doszło?, grzmiał Thail sam w sobie. Już nawet publicznie oznajmiają, że król nie wróci. To było coś… wręcz zaskakującego! Potrzeba było nie lada odwagi, żeby wystąpić publicznie i obwieszczać te rzeczy! Gdyby byli tam strażnicy, którzy dziwnym trafem gdzieś się zapodziali, zapewne powiesili by tego krzykacza bez jakichkolwiek ceregieli. „Za sianie postrachu wśród plebsu i mieszczaństwa”, jak przypomniał sobie mag słowa dobrotliwego strażnika.
Ominęli więc rynek krótszą drogą, nie ingerując tym samym w sprawy polityczne. Markiz, który ich zatrzymał za ratuszem, wypytywał kogoś w jego rodzimym języku. Pochodził z Rodinii, jak wnosił z akcentu Thail. Kiedy jednak skończył z rozmówcą zwrócił się do niego.
- Mości panie! Cóż też tu was przywiało? - Zapytał jakby wesoło. - Wy też w sprawie wieści, które rozpanoszyły się po mieście jak wszy po dupsku?
- Zdaje mi się, ze gdybyśmy przybyli w sprawie wiadomości, bylibyśmy razem z motłochem. Dobrze miarkuję? - zapytał brawurowo Thail.
- Tak, tak - powtórzył szybko markiz. - Zaiste. A więc co was sprowadza do Gondwany? Ojoj! Niech zgadnę… Przybyliście z listami do najwyższej doradczyni królewskiej?
To podsunęło zielonookiemu pewną myśl. Gdyby go niech cieli wpuścić na zamek, mógłby powiedzieć, że przybywa z listami do kogoś. Kwestia tylko do kogo? Nie znał nikogo na zamku.
- Muszę was jednak zmartwić - ciągnął Rodinianin - Celti nie ma na zamku. Powinna być z królem, ale powiadają, że zaniedbała obowiązki - powiedział z kuglarskim współczuciem dla najwyższej doradczyni markiz. - Tak, tak - powiedział z jeszcze bardziej udawanym przejęciem.
- Dobrze - przerwał ostro mag, monolog markiza. - Miło się rozmawiało, ale czas mi w drogę - rzucił obojętnie mag.
Z trudem wyrwał się ze szponów gadatliwego markiza, który chyba na siłę szukał bratniej duszy, z którą mógłby porozmawiać, lub której mógłby się wyżalić. Zielonookiego jednak nie interesowały niczyje żale, dlatego zignorował nawoływania Rodinianin, i pomknął dalej.
Do górnego miasta wpuścili go niechętnie. Musiał trochę okłamać strażników, a że nie wyglądał na ostatniego włóczęgę, wpuścili go bez zbędnej manifestacji brzeszczotów. Z Alają był większy problem. Tu jednak przyczyniał się bardzo Syntia, która przybyła już wcześniej do miasta.
- Słyszałeś te bzdury? - zapytała, kierując się w stronę zamku.
- Owszem. - Mruknął Thail.
- Jakiś parszywy krzykacz, rozpuścił plotkę, że król nie żyje! Dasz wiarę?
- Mhm - przytaknął. - Czyżby Koalicja chciała przejąć tron?
- Raczej im się to nie uda, do póki Alfa trzyma tu porządek - oznajmiła czarodziejka.
- Alfa…? - Zastanowił się mag. - To musi być ciekawe. Ale nie to chciałbym przedyskutować.
Tu mag spojrzał na złotowłosą elfkę.
- Alaja była w zmowie z Arvaltem - wyjaśnił mag. Syntai stanęła ja wryta, jakby nie dowierzając własnym uszom. - Słyszałaś o nim?
- Owszem - odparła pospiesznie. - Nie rozumiem czemu ja tu przyprowadziłeś. - Rzekła z zakłopotaniem. - To nie rozważne! Chyba jej nie ufasz.
- Nie. Ale może być całkiem przydatna.
Elfka spuściła wzrok. Czuła się najwyraźniej zażenowana. Thail od razu to zauważył. Syntia przyglądała się jej badawczo. Przez chwilę mag miał wrażenie, że czarodziejka zechce zabić elfkę, albo wyda ją straży. Sam nie wiedział skąd taka myśl.
- Tak - rzekła wreszcie, bardzo przeciągliwie. - W istocie może być przydatna. Co jednak będzie, jeśli nas wyda? Co jeśli służy nadal temu plugawemu szelmie? Będę musiała wypalić jej oczy - rzuciła, patrząc nadal na Alaje. Thail przypuszczał, że chce ją nastraszyć. Przez chwilę sam zdawał się nawet dygotać na myśl o tym jakie szkody na ciele, mogą uczynić magowie.
- Dobrze, jeśli byłaby pod twoim nadzorem - stwierdził Thail. - Nie chciałbym, aby jakieś cenne pergaminy, dostały się w ręce Koalicji…
- Spokojnie. Osobiście się nią… Zaopiekuję - zapewniła Syntia.
Dzięki wpływom czarodziejki Thail mógł porządnie się wyspać, a jego koń, mógł porządnie się najeść, korzystając z wygód porządnej królewskiej stajni. Izdebka była nieduża. Thail nie przepadał za ogromnymi sypialniami. Im mniejsza, tym lepsza.
Kiedy wstał świt, mag wziął porządną kąpiel. Woda była gorąca i spieniona. W łaźni nie było nikogo, to też Thail miał spokój. Ta myśl dodała kąpieli jeszcze więcej finezji, a tym samym pociechy z niej. Minęła upojnie. Kiedy odział ładny strój, który sprawiał, iż Thail mógł mylić się ze szlachcicem, ruszył do czarodziejki.
VIII
Syntia była u siebie. Thail zapukał do drzwi. Wszedł do środka dopiero, kiedy usłyszał zapraszające zawołanie czarodziejki. W środku było mile ciepło, wszak jednak mag był po gorącej kąpieli, i nie poczuł tego dobrotliwego muśnięcia ciepła na skórze.
Siedziała na sofie. Wyglądała najzupełniej normalnie. Nie miała ani przestraszonej miny, ani zdenerwowanej, ani też zadowolonej. Kiedy Thail podszedł na kilka kroków przed nią, ta wstała leniwie.
- Mam nadzieję, że Alfa zrobi tu porządek - rzekła nagle czarodziejka z niesmakiem. - Zastanawia mnie tylko, gdzie Arint się podziewa.
- Chyba nie bardzo rozumiem - odparł mag zdezorientowany, wzruszywszy bezradnie ramionami.
- Oh! To proste. Jeśli król niebawem nie wróci, zamiast znanej nam Gondwany będzie znany nam już nieco mniej burdel… Nie wszyscy przecież przyjmą zwierzchnictwo Alfy…
- To… Niepokojące. - Odparł, nadal nie do końca świadom. Polityka…, westchnął w duchu. - Czyli nie masz żadnych wieści o królu…? - upewnił się.
- Żadnych. Ani od króla ani od siostry… - powiedziała rozczarowana. - Musimy zachować wiarę - westchnęła. - Tym czasem tobie polecam ruszyć do klasztoru nad Opaleninem. Tamtejsi bracia zakonni posiadają pewne pradawne artefakty. Chciałbym, abyś udał się do nich w moim imieniu i zabrał te artefakty. Najważniejszym z nich jest Hymn Stworzenia o raz Krew Stwórcy.
- Hymn Stworzenia? - powtórzył mag. - Nie rozumiem w czym stare pismo Cædmona, będzie ci potrzebne. Z resztą nie ważne. Opalenin leży daleko stąd… - stwierdził z niesmakiem.
Czarodziejka wstała. Podeszła do okna.
- Potrzebuję czasu - odezwała się, nie patrząc na niego. Stała tylko odwrócona plecami, spoglądając gdzieś w dal. - Zorientuję się co zamierza Arvalt. Sprawdzę wiarygodność tej twojej elfki… Potrzebuję czasu… I materiałów - dodała po chwili.
- Nie byłoby szybciej, jeśli byś się tam pojawiła osobiście?
- Słuchaj. Nie rozdwoję się, ktoś musi mi przynieść te rzeczy… Jestem uziemiona, do póki Alfa ma tu władzę…
Thail westchną posępnie. Nie chciał iść tak daleko. Nie było mu po drodze. Sam jednak nie wiedział, kiedy powiedział „dobrze”.
- Zrobisz to dla mnie? - odwróciła się zaskoczona.
Thail skinął tyko głową. Odwrócił się w stronę wyjścia.
Thail przygotowywał się do drogi, kiedy wtem do jego komnaty weszła Alaja.
- Opuszczasz zamek? - zapytała jakby rozczarowana. Chyba chciała to ukryć.
- Owszem. - Stwierdził bez żalu. - Syntia wysłała mnie do Opalenina - dodał zimno, zupełnie ignorancko.
- Weź mnie ze sobą! - rzekła błagalnie. - Mój łuk będzie ci potrzebny!
- Nie. - Uciął mag. - Ty zostajesz. Syntia będzie mieć cię na oku, więc nie rób niczego, czego mogłabyś później żałować.
Mag poprawił karwasz, przełożył pas z mieczem, przez pierś i wreszcie odwrócił się do elfki.
- Syntia cię sprawdzi. Będziesz coś kombinować, a źle się to dla ciebie skończy. Rozumiemy się? Nie radzę ci - pogroził szponem na końcu palca, ostrym niczym brzytwa - rozmawiać z Arvaltem. A jeśli już do tego dojdzie, to nie daj się przyłapać. Obdarliby cię żywcem ze skóry.
Złotowłosa przełknęła ślinę, przytaknęła prawie niezauważalnie. Thail ruszył w stronę wyjścia bezceremonialnie.
***
IX
Król był daleko. Jego bratanek i syn, którzy urodzili się mniej więcej w tym samym czasie, czekali na wieści o nim. Bratanek był dla króla niczym rodzony syn. Jego rodzice zaginęli bez wieści, a władca przyjął go jak własne.
Żona Arinta, królowa Amelia wcale nie wyglądała na przejętą tym, że jej mąż może być martwy. Być może już go nie kochała, znajdując sobie innego w łożu. A może po prostu nie dopuszczała do siebie myśli, że król może nie żyć.
Król żył, ale nie był daleki śmierci. Jego statek został pochłonięty przez najbardziej nieprzyjazne morze, po jakim można było pływać - morze Nar. Sam władca jednak umknął bez załogi ze statku. Przeżył, ale tylko odwlekał to, co nieuniknione. Znajdował się bowiem na otwartym morzu. Fale grały dziarsko, a rozgwieżdżone niebo przykrywało wody niczym ogromna kopuła. Pełna tarcza księżyca rozświetlała pożerany przez morze statek.
Król trzymał się belki dryfującej na falach niegościnnych wód. Był już zmęczony, kiedy wracał do domu. Teraz, kiedy okazało się, że ma więcej szczęścia od reszty załogi, sił nie starczyło mu nawet na wspieranie się belką.
- Być może ktoś jeszcze żyje- pomyślał król. Słyszał w prawdzie jakieś krzyki, ale sam nie był pewien czyje.
- Hej! - krzyknął w ciemność.
Nie odpowiedziała.
- Jest tam kto? Czy ktoś jeszcze żyje?
Przerażająca cisza. Nawet morze zamarło, jakby nie chciało zagłuszać krzyków tych, którzy mogli przeżyć. Mogli. Ale nie przeżyli. Władca chciał dalej nawoływać, ale brakowało mu sił. Czuł nawet, jak woda pochłania go, jak ręce osuwają się z belki. Wreszcie zamknął oczy, a jego ciało pochłonęła morska głębia. Spał, ale czuł czyjąś obecność. A może to był tylko sen. Sen, który tylko poprzedzał przyjęcie króla przez Stwórcę do swoich wspaniałych, błękitnych gajów.
To nie sen. Król otworzył raptownie oczy, gdy tylko poczuł potężne ukłucie w lewy obojczyk. Mięśnie na nim się zacisnęły. Rwały. Powietrza w płucach zaczęło brakować. Ból był nie do zniesienia. Przeszywał on lewą rękę i część szyi. Wiedział, że została mu tylko chwila. Zaczął się szamotać w wodzie, wierzgać beznadziejnie próbując sięgnąć tafli wody. Na próżno. Woda okazała się silniejsza.
Nagle odetchnął pełną piersią. Wcale jednak nie wypłynął z głębin. Oddychał przez rowki wyrzeźbione na obojczyku. Były trzy. Przekrwione i sine. Oddychał przez nie ciężko, ale żył. Oczy zaczęły szczypać, parzyć. Słona woda nie była litościwa. Zamknął je, mocno. Zacisnął je, jakby próbując zmiażdżyć. Dało to trochę ulgi. Wgłębi panowała taka ciemność, że i tak marny byłby z nich pożytek.
Dryfował tak chwilę w wodzie bezwładnie, kiedy poczuł czyjś uścisk. Coś chwyciło go za rękę. Albo ktoś… Nie protestował jednak. Był zbyt wyczerpany, a ból przy szyi, potęgowany dodatkowo słoną wodą, jeszcze nie ustał. Coś go porwało za rękę i mknęło szybko, niczym blask. Niebieskozielona poświata, strumień, postać, płynęła tak szybko, że napór wody zadawał dodatkowy ból. Niemoc przepełniała króla. Niemoc, jakiej jeszcze nigdy nie doświadczył. Dziwny szmer na obojczyku podczas oddychania, przyjemnie łachotał, masował mięsień. Co w połączeniu z bólem komponowało się dość osobliwie.
Szybki kształt pociągnął go głębiej.
X
Trwała wtedy zimna noc.
Darrik Howlin był najemnym strażnikiem. Stał na Starej Wieży wspierając się halabardą. Patrzył na horyzont. Tam, gdzie gwiazdy na ciemniejszym tle, stykają się z tym jaśniejszym.
Za nim paliło się ognisko, przy którym grzali się dwaj inni mężczyźni. Opowiadali oni bardzo zbereźne rzeczy bekając przy tym donoście. Podboje dziewek na polach, dziwek w burdelach, to tylko nieliczne tych historii.
Glory ma znacznie gorszą wartę, pomyślał Darrik.
W istocie Glory, stał przed drzwiami wieży pilnując, by nikt do niej nie wszedł przypadkiem. Zapewne zastanawiał go sens tej warty, skoro wieża stała na odludziu i stanowiła już raczej marniejący symbol, niż budynek obronny. W każdym razie wciąż był to dobry punkt obserwacyjny.
Dwaj mężczyźni przy ognisku byli już mocno pijani, dlatego Darrik nie próbował nawet wdawać się w dyskusję z nimi.
Był zwykłym najemnikiem. Nie dostał więcej niż zwykły strażnik, a to dlatego, że nikt inny nie potrzebował najemnika…W Gondwanie czyhało na takich strażników wiele niebezpieczeństw. Najmniej prawdopodobnym były smoki. A jednak nawet one były wciąż jeszcze gatunkiem, który dawał się we znaki w tej części świata. Jednak najemnik nigdy nie widział smoka, a te dziwne i ciemne poświaty, które ledwo dostrzegał w oddali, mogły być czymkolwiek.
Glory wszedł po schodach na górę ogrzać się przy ognisku. Nie liczył nawet, że ktoś go zmieni. Darrik zwrócił mu uwagę, ale ten nic sobie z tego nie zrobił. Był wprawdzie młodszy, ale dłużej służył w armii królewskiej.
Świerszcze grały, tak, że po długiej warcie, nie brzmiały głośniej od ciszy. Wiatr poruszał wysoką trawą, która od czasu do czasu szeleściła. Jeden z pijanych wreszcie przewrócił się na bok, chodź drugi wcale nie wyglądał lepiej, to jednak próbował wstać. Całkiem bezskutecznie…
Nagle coś głośno zaryczało. Był to głośny ryk, niby olbrzyma, któremu ktoś ukradł drugie śniadanie.
- Co to było do cholery? - ryknął Howlin, odwracając się twarzą w stronę ogniska. Czuł gęsią skórkę na plecach i pot pod pachami.
- Poczekaj - odpowiedział spokojnie Glory i pierdnął głośno. W tym momencie dwaj pijani obudzili się. - To nie brzmiało podobnie? - zaśmiał się gardłowo Glory. Howlin odwrócił się ze zrzedniętą miną. Wtem ogromna fala ognia pochłonęła jego i resztę strażników.
Później na wieży nawet ognisko się już nie paliło. Z trupów pozostała jedynie garstka popiołu. Nie było śladu smoka. Była natomiast chuda, wysoka postać w czarnej szacie, która zlewała się z jej włosami.
Było to mężczyzna o orlim nosie i poważnym, ale nieprzyjemnym wyrazie twarzy.
Machnął niedbale ręką, a mocne uderzenie gwałtownego wiatru zmiotło popiół, niedopalone drewno i mały kamienny pierścień i wyrzuciły je gdzieś poza wieżę. Mężczyzna na jej środku postawił ogromny, zielony kryształ, który uprzednio musiał trzymać oburącz. Wzniósł ręce ku niebu i dziwnym, przerażająco demonicznym głosem wymówił magiczną inkantację.
Kryształ podniosła do góry jakaś niewidzialna siła. Chwiał się mniej więcej na wysokości tułowia maga. Mag powtórzył inkantację. W tym momencie ziemią coś poruszyło. Wieża poczęła się trząść, zapadać, a potem zawaliła się w jednym momencie razem z czarownikiem.
Na dole było ciemno. Mężczyzna w czarnych szatach stał trzymając przed sobą kryształ, zupełnie tak, jakby kupa gruzu i pyłu w ogóle go nie dotknęła. Przed nim biegł ciemny korytarz. Mag odsunął kosmyk włosów za ucho i ruszył w głąb ciemności. Zielony kryształ rzucał mdły blask na ściany korytarza. Powietrze było tam martwe i zimne. Czuć było wilgoć, a miejscami nawet zgniliznę. Gdy wyszedł z korytarza, kamień rzucił już znacznie intensywniejszy blask na ogromną salę. Była ona potężna i na pewno bardzo stara.
Na końcu stał ołtarz ofiarny i kamienny portal na wysokość całej sali.
Na twarzy maga pojawił się przerażający uśmiech. Było to bowiem miejsce, do którego miał być przyzwany Maelhor - stary demon, o którym wspominają najstarsze legendy. Miejsce to starsze było od ludzi, krasnoludów, a nawet elfów. Miejsce, o którym dawno zapomniano. Miejsce, które nigdy nie powinno być odnalezione.
|