Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 Mag Półkrwi

 

 

Kanon pierwszy

Cena magii

 

Tajemnica Pięciu Pieśni

 

I

 

Było ciepłe i miłe popołudnie. W Barkshere panowała przyjemna atmosfera. W górnym mieście było raczej spokojnie i cicho tego dnia, chociaż nie był to dzień zaduszny.

Akos siedział wtedy w domu. Był bardzo gruby... i bogaty... i dobrze mu się powodziło. Był wszakże kupcem. Czytał coś z pergaminu, kiedy ktoś zapukał do jego drzwi. To wtedy zaczęła się Ta historia.

Kupiec nie spieszył się specjalnie, by otworzyć.  Nic dziwnego, skoro w większości do drzwi waliły Białe Szaty w poszukiwaniu tych, którzy dają schronienie magom wyjętym spod tego ich prawa, eh... Tym samym naprzykrzając się obywatelom... Lecz nie tym razem. Tym razem w ganku otoczonym ze wszystkich stron ścianami z winogron, między którymi przebijały się strumyki światła popołudniowego słońca, stał chorobliwie blady mężczyzna. Miał on czarne włosy, spięte w kucyk. Niespięte kosmyki zakrywały szmaragdowe oczy. Jego barki i szyję zasłaniała luźno owinięta, czarna chusta. Na pasie, za plecami wisiał miecz, ręce i przedramiona zakrywały rękawice o ostrych jak brzytwa szponach. Wygodnie na nim leżące spodnie, przy kolanach, w miejscu, gdzie wchodziły w brązowe kozaki, miały specyficzne, bufiaste zgrubienie.

- Thail? - zapytał zdziwiony kupiec, gdy ujrzał zielonookiego mężczyznę. - Witaj - rozłożył szeroko ramiona. - Wchodź, wchodź! Gość w dom.

- Witaj Akos - rzekł mag, gdy tamten zamknął za nim drzwi.

- Co cię do mnie sprowadza? Chodź, przecież nie będziemy stali w przedsionku.

Rzeczywiście, stali w przedsionku, który wychodził przez ganek, na mały, wybrukowany placyk, w centrum którego stała również mała fontanna. Thail ruszył do buduaru pierwszy, jako że Akos zawsze prowadził gości idąc za nimi. Taki zwyczaj…

Naprzeciw okna stał kominek, z którego biło światło, przed nim dwa masywne fotele i niski, ale bardzo ładny stół. Fotele były odwrócone w stronę kominka. Palił się w nim słaby, bo słaby, ale ogień.

- Czego się napijesz? - spytał Akos, stając w progu dzielącym hol od ciasnego pomieszczenia, w którym znalazł się gość.

- Kawy, herbaty - spekulował gospodarz spoglądając na komodę, w której trzymał najzacniejsze trunki. Słynął z tego, że trzymał tylko takie.

- A może czegoś na przepłukanie gardła - uśmiechnął się kupiec - Jak za dawnych lat?

- Chętnie - odparł Thail patrząc w ogień kominka, kiedy rozsiadał się wygodnie w fotelu. - Ale muszę odmówić. Moje odwiedziny mają coś innego na celu.

- Szkoda. A więc? - gruby kupiec runął na fotel tak, że coś trzasnęło. - O co chodzi?

- Szukam pewnej księgi.

- Jakiś konkretny tytuł? - zniecierpliwił się Akos splatając ręce na wielkim brzuchu.

- Słyszałem, że jesteś w posiadaniu Galdru. Tego konkretnego.

- A... - powiedział przeciągle kupiec. - W istocie, jestem szczęśliwym posiadaczem jednej z Pieśni Elfów.

- Mam je wszystkie, oprócz tej, którą posiadasz ty - uśmiechnął się zielonooki.

Akos nie potrafił odszyfrować tego uśmiechu.

- Jeśli chcesz jest twoja, mnie już się nie przyda. To chyba największa ze wszystkich Pięciu Kanonów.

- Tak słyszałem - powiedział zielonooki wstając z fotela. - Mogę ją obejrzeć?

- Dobra, czekaj - rzekł gruby, wstając powoli. Podszedł do komody, po czym otworzył dolne drzwiczki. Było za nimi wiele ksiąg, ale kupiec bez chwili namysłu wyjął pierwszą z brzegu. Miała skórzaną obwolutę, na której był jakiś kształt, zupełnie jakby był wyrwany z całości.

- Proszę. Przeczytałem ją chyba sześć razy. A właśnie. Umiesz czytać elfie runy?

Zielonooki przytaknął chwytając książkę.

- Podobno nie tylko ja ich szukam - powiedział spoglądając na pożółkłe stronice.

- A jakże. Ci pieprzeni fanatycy też ich szukają. Jak im tam? A tak. Ci z Koalicji Antymagicznej.

- Dobrze wiedzieć - uśmiechnął się posępnie zielonooki, nadal wpatrzony w runy. - Dobrze - zamknął raptownie księgę. - Nie będę zabierał ci więcej czasu. Dzięki.

- No - uśmiechnął się sztucznie Akos. - Do usług.

 

II

 

Thail szedł wydeptaną ścieżką, wnikliwie studiując runy. Dla wielu byłyby one nie do pojęcia, zwłaszcza, że to stare pismo, a ludzie nie studiują języka ani pisma elfów. Nic dziwnego, skoro większość ras używa języka Pańskiego, właściwego większości nacji.

Podążał on brzegiem malowniczego lasu. Runy przemykały mu przed oczami, a czas mijał szybko. Nie spostrzegł nawet, kiedy dotarł do zajazdu, w którym aktualnie pomieszkiwał. Niestety, roiło się tam od Białych Szat, czy jak szacownie się nazwali, Koalicji Antymagicznej.

Zielonooki przyczaił się przy drewnianej bramie i obserwował jak potoczą się wydarzenia. Nie uśmiechało mu się zbytnio pokazywać im z tą księgą. Już samo posiadanie jej, w oczach tych ludzi było przestępstwem.

- Jak to nie możesz otworzyć drzwi? - ryknął wysoki mężczyzna, w białym stroju. Nie trzeba było się wysilać, by go usłyszeć. Był uzbrojony w miecz przy pasie. Zwykła klinga, do której wstydziłby się przyznać każdy kowal w Gondwanie.

- Tak to - odparł zuchwale właściciel gospody, krzyżując ręce na piersi.

- Mam tego dość. W takim wypadku - syknął mężczyzna - sam je otworzę.

- Zrób tak - znów odezwał się zuchwale oberżysta. - A będziesz miał na głowie nie tylko mnie i moich najemników, ale i wszystkich, którzy wynajmują tu pokoje.

- A niech cię - splunął mu pod nogi. - A żeby cię piorun strzelił! Wychodzimy ludzie!

Na te słowa drewniana brama otworzyła się. Zielonooki poczekał, aż wszyscy wyjadą i wtedy spokojnie wszedł do zajazdu.

Panował tam gwar. Karczmarz zmierzył przybysza wzrokiem.

- To co poprzednio? - zapytał.

- Nie. Tym razem klucz do pokoju - odparł Thail wspierając się na kontuarze.

- Proszę bardzo - gospodarz zdjął z gwoździa w ścianie klucz. - Jutro musisz...

- Zapłacę dziś - przerwał zimno zielonooki. - Pozbieram swoje rzeczy i już mnie nie ma.

Po drugiej stronie zajazdu, stały schody, po których wszedł. Za lichymi drzwiami, wyszedł na krużganek, który połączony był z innymi skrzydłami gospody. Widać było z niego plac za zajazdem, jak również piękne tło gór. Zielonooki poszedł w prawo, do części mieszkalnej. Trzecie drzwi. Jego zacisze.

Pomieszczenie było dość ciasne, ale tylko to odpowiadało mu najbardziej. Czuł się tam najbezpieczniej, poza tym, było również najtaniej.

Naprzeciw było okno, z którego widać było bramę i wszystko to, co znajduję się za ostrokołem. Nie było to odludzie, lecz skrzyżowanie, dzięki czemu właściciel zbijał fortunę.

Thail zamknął za sobą cicho drzwi i znów przekręcił klucz. Położył go na komódce opodal. Książkę rzucił na ładnie pościelone łóżko. Resztę ksiąg wyjął spod niego. Wszystkich razem było Pięć Kanonów. Pięć Galdrów. Pieśni elfów. Pierwsze cztery ułożył w mały kwadrat. Bezsensowne kształty znajdujące się na obwolutach ksiąg, przybrały kształt swego rodzaju mapy. Piąty kanon położył mniej więcej na środku. Była to mapa, przypominała mapę Gondwany, sprzed wojny.

-O cholera- pomyślał Thail. Spojrzał na piątą księgę. Na jej okładce był zaznaczony znak "x". Był to zaznaczony grobowiec Wielkiego Mistrza Pieśni elfów, jak przypuszczał. Znajdował się on w północno-wschodniej części Gondwany. Oto wszystkie Pięć Pieśni elfów zostało wreszcie odnalezione. Lecz to zmuszało ich zdobywcę do pewnych refleksji. Do odpowiedzenia na pewne pytania. Pytania, na których odpowiedzi mogły udzielić jedynie elfy, pierwotni właściciele tych ksiąg. Elfy, które pamiętały jeszcze wojnę.

Zielonooki otwartą dłonią machnął nad książkami. Wszystkie naraz zniknęły. Spojrzał przez okno, przyciągnięty hałasem wywołanym przed zajazdem.

- Niech to - powiedział do siebie w duchu. Znów wrócili.

Pospiesznie otworzył drzwi. Zamknął je na klucz i zszedł do gospody. Położył klucz na szynkwasie, po czym w pośpiechu wygrzebał z kieszeni srebrne monety.

- Pięćdziesiąt szylingów - rzekł kładąc monety na ladzie. - Resztę zachowaj.

Ruszył w stronę tylniego wyjścia. Koalicjanci weszli do środka, ale Thail zdążył umknąć im niezauważony. Szedł do lewego skrzydła stajni. Unosił się tam niemały odór, jak to w stajni. W zagrodach stało kilka wierzchowców, lecz zielonooki podszedł do szarego, stojącego w zagrodzie oddalonej od reszty koni. Osiodłał go szybko, a później zajrzał do jednej z juk. Były tam wszystkie księgi, ładnie ułożone ciasno obok siebie.

Wyprowadził konia ze stajni rozglądając się na zewnątrz. Ruszył jednak rychło, by umknąć Koalicji.

 

III

 

Koń gnał po jałowej dróżce. Wszędzie wokół rozciągały się łąki. Thail kierował konia w stronę lasu, stojącego w cieciu Góry Martnor. Szukał odpowiedzi na trapiące go pytania. Wiedział, że tylko tam je znajdzie, że tylko elfy będą w stanie odpowiedzieć.

Las ten nazywany był przez nie Ilat'hart. Miały tam własne miasto - Tauren. Była to ich spuścizna po tym, co zostało z ich wielkiego imperium, sprzed wojny z gnomami i krasnoludami.

Gdy wjechał do lasu, drogę zagrodził mu wysoki, dostojny elf o śnieżnobiałych włosach. Nie miał przy sobie żadnej broni, co zdziwiło zielonookiego. W końcu elfy powinny strzec granic. Lecz po chwili domyślił się, że w pobliżu będzie ich na pewno więcej, czekających tylko na pretekst, by zrobić z niego sito. Słyszał ich. Byli dość daleko, jak ocenił.

- Czego tu szukasz, att'an? - zapytał elf.

- Przychodzę do Starszej, z pewną intencją.

- Cóż to za intencja?

- Chodzi o Pięć Galdrów.

- Nie mamy ich - syknął białowłosy.

- Wiem - odparł ziemno zielonooki, z posępnym uśmiechem. - Ja mam je wszystkie.

- Ha! - zawołał pretensjonalnie elf. - Pomijając to, że o dziwo nie wy, att'an nam je skradliście tylko gnomy, nie dałbyś rady ich nawet odzyskać.

Thail zeskoczył ciężko z konia i zbliżył się do elfa.

- Myślisz, że przebyłbym daleką drogę, by stanąć tutaj i czekać, aż spadną mi z nieba? - zapytał zniecierpliwiony. Białowłosy elf przyjrzał się mu wnikliwie.

- Nie - odparł wreszcie. - Widzę prawdę w twoich oczach. To prawdziwa rzadkość, wśród was. Idź więc, ale nie wiem, czy Starsza zechce cię wysłuchać.

Thail na te słowa pokłonił się lekko i ruszył ciągnąc konia za uzdę.

Drzewa w tym lesie były bardzo wysokie. Stały również bardzo gęsto, przez co zlewały się w oddali. Zielonooki szedł ślepo przed siebie, bo nigdzie nie było widać ścieżki. Koń ciężko dyszał, stąpając leniwie. Co jakiś czas omijali wielki głaz, skałę pokrytą porostami czy mchem lub zwalone drzewo. Wszystko było tu naturalne. Przypominało mu to trochę las driad, z różnych opowiadań. Wszystko było tu ukształtowane przez matkę naturę. Z tą różnicą, że elfy miały tu miasto, a driady mieszkały w drzewach lub czymś przypominającym szałas, który ułożony był, tylko i wyłącznie, z martwych gałęzi.

Zielonookiemu wydawało się, że słyszy szemrania elfów. Mógł je podzielić na miłe, bezstronne i przeciwne tym pierwszym. Były jednak w języku właściwym elfom i choć nie wszystko rozumiał, znaczną część szeptów pojmował.

Jedne, z tego co zrozumiał, mówiły, że nie powinien on się w ich lesie pokazywać, drugie, że nigdy żadnego człowieka nie widziały, a inne mówiły, że on nie musi mieć złych zamiarów.  W istocie, nie miał złych zamiarów, lecz elfy wcale nie musiały mu wierzyć, iż przyszedł tylko do Starszej. Starsza, była to ta, która zasiada w radzie elfów. Jest ona najstarsza i ma ona najwięcej do powiedzenia w całym Taurenie.

Thail szedł powoli. Zza bajkowej mgły, poczęło wyłaniać się wielkie miasto. Było ono zupełnie niepodobnie do tych, które kiedykolwiek widział. Widać było również, że najlepsze lata, miało ono już za sobą. Różnie się to malowało na tle lasu, lecz w żadnym przypadku nie można było powiedzieć, iż malowało się źle.

- Ładnie się trzymało, przez te wszystkie lata, -pomyślał podziwiając piękno miasta.

Bramy przed nim stały otworem. Oczywiście, na murach stało wielu wartowników. Jeden z nich zwrócił się do zielonookiego, gdy ten zbliżył się do wejścia.

- Nie wiem, jakim cudem przeżyłeś tak daleko att'an, lecz tu twoja podróż się kończy.

- Pozwolono mi przejść - zawołał zielonooki. - Chcę porozmawiać ze Starszą.

- Starsza nie przyjmuje takich jak ty, att'an!

Na to uśmiechnął się drwiąco zielonooki.

- Nawet jeśli ten att'an - odrzekł cynicznie - przynosi coś, na czym może zależeć jej wielmożności?

- Może, ale nie musi. Nieważne. Skoro zaszedłeś już tak daleko, to coś znaczy. Starszą znajdziesz w największym budynku. Sama uzna, co z tobą zrobić.

Wszedł na wybrukowaną ulicę. Była bardzo ładna, zadbana. Było na niej wiele cechów, zarówno rzemieślniczych jak i kupieckich. Na jej końcu, znajdowało się coś na wzór rynku... albo rynki były budowane na ten wzór...

Thail przywiązał konia do pierścienia wystającego ze ścian i wstąpił do największego budynku, tak jak poinstruował go strażnik. Rzeczywiście była tam Starsza, mimo, że nie wyglądała na starą. Stała przy okiennicy, spoglądając przez nią. Thail omijając stolik, na którym leżały jakieś zwoje, przystąpił do niej. Nie bardzo wiedział, jak rozpocząć rozmowę. Na szczęście nie było takiej potrzeby. Ona ją zaczęła.

- Co cię do mnie sprowadza przybyszu? - zapytała nadal spoglądając przez okno. - Jestem Arleem. Starsza Taurenu.

- Nazywam się Thail - odparł zielonooki. - Przynoszę coś, co należało niegdyś do was.

Thail podszedł do stolika i machnął powoli nad nim poziomo ręką. Równo, w szeregu, pojawiło się pięć ksiąg. Arleem odwróciła się powoli i spojrzała na księgi. Po chwili podniosła wzrok na zielonookiego. Podejrzewał, że teraz ona nie wie, co powiedzieć.

- Przyniosłem je wprost do ciebie, z nadzieją i prośbą o pomoc w uzyskaniu odpowiedzi na pytania.

- Nie wiem jak udało ci się je zebrać, ale nie to dziwi mnie najbardziej. Bardziej dziwi mnie jeszcze tylko to, że przychodzisz do mnie z prośbą o pomoc. Z własnego doświadczenia wiem, że ludzie nigdy o nic nie proszą. Oni wymagają. Ale pytajcie, a odpowiedzą wam, jak powiadają.

- Czy Wielki Mistrz Pieśni został pochowany razem ze swoimi zapiskami?

- Skoro o to pytasz, to znaczy, że Galdry o tym nie wspominają... Cóż częściowo tak. Lecz nie ze wszystkimi. Te, których nie schowano przy jego grobie, najprawdopodobniej przepadły na dobre, a i te z nim, mogły ulec zniszczeniu.

- Rozumiem, że grobowiec jest dobrze strzeżony - zielonooki splótł ręce na piesi.

- Tak. Nieliczni z nas, w tym również ja, wiedzą jak dostać się do grobowca.

- Podejrzewam, że nie przekażesz mi tej wiedzy.

- Zaraz do tego nawiążę. Masz jeszcze jakieś pytania?

- Tylko jedno. Nie chcesz odzyskać Galdrów?

- Dobrze więc. Jeśli chodzi o Galdry to nie. Nie chcę ich odzyskać. A to dlatego, że razem pójdziemy do grobowca. Nie dziw się, proszę. Potrzebuję twojej pomocy. Owszem, wiedzy jak można się tam dostać, nie przekazałabym żadnemu z was, att'an. Jednakże, zanim ruszymy, musimy rozwikłać pewną tajemnicę.

- Jaką?

- Jutro wszystko ci powiem, kiedy będziemy przy grobowcu. Lecz muszę zabrać kogoś jeszcze. Moja uczennica, pójdzie z nami.

- Czy twoja uczennica, jest ci potrzebna?

- Owszem. Bez niej, nie będę w stanie przeprowadzić rytuału. Co do ciebie, możesz przenocować u mnie.

- Dziękuję - pokłonił się nisko Thail. - Ne pewno skorzystam.

 

IV

 

Było popołudnie. Pośrodku szczerego pola, na tle gór, stały w lekkim odstępie dwie brzozy, do których przywiązane były konie. Przed nimi Arleem poczynała przygotowania do rytuału. Thail z daleka przyglądał się uważnie temu, co robi Starsza kiedy znienacka dołączyła do niego inna elfka. Miała ona krucze, krótkie włosy, posplatane w warkoczyki. Grzywka spadała jej po obu stronach, odsłaniając czoło. Miała smutny wyraz twarzy. Niebieska tunika zasłaniała do połowy jej uda. Na tym miała czarny gors, podkreślający jej wdzięki. Brązowe pończochy zrobione były z brązowej, skórzanej opaski. Skórzane trzewiki, tak jak u wszystkich elfów wygięte były lekko w górę.

- Witaj nazywam się Mirt'hall - przedstawiła się nieśmiało. - Mmmm... Starsza nie wspomniała mi, ja ci na imię. Emmm... Wybacz... jeśli powiedziała coś nie tak - zająknęła się. - Nigdy nie rozmawiałam z ludźmi.

Zielonooki spojrzał na nią.

- Jestem Thail - odarł. - Miłą cię poznać.

- Tak... ciebie też - rzekła skrępowana.

- Czy to twój pierwszy raz, kiedy uczestniczysz w rytuale? - zapytał zielonooki, widząc jak się jąka.

- Nie... Znaczy tak... Znaczy nigdy nie uczestniczyłam w rytuale z kimś.

- O - rzekła Starsza. - Widzę, że poznałeś moją uczennicę.

- Tak - odparł patrząc na Mirt'hall. - Sądzę, że jej osoba będzie niezwykle pomocna.

Uczennica nic nie powiedziała zakłopotana.

- Cieszę się, że potrafisz to docenić. Zaczynamy.

I zaczęli. Thail nie mieszał się i nadal stał w oddali, gdy obie przystąpiły do rytuału. Mówiły w ich języku. Tak naprawdę sam nie wiedział, czy śpiewają, czy mówią. Starsza wznosiła ręce, ale w przeciwieństwie do różnych kultów, to wyglądało w miarę normalnie, a nie banalnie i śmiesznie.

 

Gætt vellir, biatell narto'hænen.

Gætt vellir, dorat'he.

Art'le yar galeasam.

Ina wol kara emal, vellir to'hænen.

 

Tak mówiły. Nagle ziemia się zatrzęsła. Grunt między drzewami rozdarł się, rozstąpił. Kamienne schody, zaczynały się miedzy brzozami.

- Oto grobowiec - rzekła Starsza.

- Mam iść przodem? - zapytał zimno zielonooki, zbliżając się do schodów.

- Tak - powiedziała obojętnie Arleem. - Prowadź.

Tak zrobił. Zszedł po schodach. Ciemne, kamienne ściany, rozświetlały palące się pochodnie. Korytarz był prosty i dosyć długi. Z sufitu, zwisały korzonki. Na końcu, korytarz był zamknięty. Zwykły, ślepy zaułek.

- A więc - zaczęła Starsza. - Coś, czego nie możesz mieć, ale czego pożądasz ponad wszystko. Jest tak blisko i jednocześnie tak daleko. Co to takiego?

W tym momencie na ścianie, zaświeciły się błękitne runy. Elfie, jak uznał Thail. Część z nich potrafił odczytać, ale nie wszystkie. Arleem odwróciła się i wróciła na zewnątrz.

- Jak myślisz, jak brzmi odpowiedź? - zapytała Mirt'hall.

- Ciszej - rzekł Thail i splótł ręce na piersiach. - Tylko to, co najpiękniejsze da ci szczęście - czytał na głos.

- Umiesz czytać elfie runy? - zdziwiła się uczennica Starszej.

- Tylko istota nieczuła i niewrażliwa, nie doświadczy tego, czego ja doświadczałem. Nie dotknie tego, co ja dotykałem i nie wejdzie tam, gdzie ja spoczywam - zakończył zielonooki. - Miłość? - zapytał do siebie zdziwiony. W tym momencie kamienna płyta, zaczęła zsuwać się w dół.

- Udało ci się! - wykrzyknęła Mirt'hall. Thail wszedł powoli w ciemne pomieszczenie. Ona ruszyła za nim. Gdy zielonooki przekroczył próg kamiennych drzwi, ciasne wnętrze zapłonęło ogniem pochodni.

Na środku stał grób. Był on wykuty w marmurze. Z sufitu zwisały gęste pajęczyny. Thail niepewnie stawiając kroki, zbliżał się do mogiły. Z tyłu było słychać, jak zbliża się Arleem.

- Tu spoczywa Wielki Mistrz Pieśni Dalon - przeczytał Thail wyryty w marmurze napis. Na środku grobu leżał zwinięty w rulon zwój, związany wstążką. Thail chwycił go i pociągając za wstążkę rozwiązał.

 

Jard ellip aet kairdon. On tal'l, ata em zir. At'hem ill fi'mn. Ella'ir da wi'htni kael nit'hel.

Barto

 

- Barto? Ciekawe - powiedział Thail.

- Wampir. Najstarszy przyjaciel Dalona - powiedziała Starsza, przekraczając próg kamiennych drzwi. - Po raz kolejny mnie zadziwiasz, viael'l. Nie jesteś taki, jak tobie podobni.

Zielonooki spojrzał na Starszą, a Mirt'hall spojrzała na niego.

- Wiem kto to. Znam go i… dziękuję.

- Jest on jednym i chyba ostatnim żyjącym, ze strażników.

- Zaiste. Nie sądziłem, że Barto może czegokolwiek strzec - powiedział, ze szczególnym naciskiem na słowo "czegokolwiek". - Ale nieważne. Chcesz zajrzeć do grobu?

- Nie wiem. Mam pewne obawy.

- A ty? - zapytała młodsza elfka. Pewnie liczyła, że ją również zapyta o jej zdanie.

- Tak - odparł, ale nie zapytał. Starsza wzięła głęboki oddech.

- A więc otwórz go. Ja jednak nie mogę cię wspomóc magią.

- Tak, wiem. Gdzieś pod nami jest kryształ antymagii.

- A więc ty też jesteś magiem? - spytała zaskoczona Mirt'hall. Thail przytaknął sztywno po chwili, później podszedł do grobu. Popatrzał na marmurową pokrywę, poczym pchnął ją z całej siły. Odchyliła się lekko nie zależnie od tego, jak bardzo Thail starał się ją zepchnąć. Były tam szczątki Wielkiego Mistrza Pieśni. Była tam też rolka pergaminu, zapisana przez niego.

Obie elfki podeszły niepewnie, zupełnie tak, jakby obawiając się tego, co tam zobaczą. Żadna nie odetchnęła z ulgą.

- Dobrze Thail - zaczęła zafrasowana Arleem po chwili ciszy, która nastała. Kiedy to jeszcze mówiła, Thail chwycił rolkę. - Zaczekam na zewnątrz.

- Co tam pisze? - dopytywała się Mirt'hall, kiedy zielonooki zaczął czytać.

- Nie wiem, to nie ma sensu. Coś o źródłach magii… Nie mam pojęcia, co to znaczy.

 

V

 

Wyszedł z dołu wraz z elfką. Arleem czekała na niego na górze przy wierzchowcach.

- Mogę już zamknąć przejście? - zapytała Starsza wyraźnie zniecierpliwiona. Thail tylko przytaknął, a ona od razu wypowiedziała magiczną inkantację. Ziemia momentalnie zwarła się, zamknęła.

- Mam nadzieję, że nie będę musiała tutaj wracać - powiedziała. W jej głosie dał się usłyszeć niepokój. - Thail, nie wierzyłam, że jakiemukolwiek człowiekowi uda się otworzyć to przejście, ale ty rozwiałeś tą wątpliwość. Co teraz zamierzasz?

- Teraz? - zdziwił się zielonooki. Nie spodziewał się, że padnie takie pytanie. - Pewnie dalej będę uciekał przed wspomnieniami.

Mirt'hall spojrzała na niego z żalem w oczach. Spotęgowało to tylko smutek, malujący się na jej twarzy. Starsza podeszła do niego. Wręczyła mu srebrno-zielony liść, zawieszony na drobnym, niczym ziarno piasku, łańcuszku.

- Dziękuję - powiedział oglądając naszyjnik.

- Niech bogowie mają cię w opiece, niezależnie od drogi, którą obierzesz.



Źródło

 

I

 

Wysoka gablota w wieży, od stóp do głów wypełniona była księgami... Tyle, że nie miała ani stóp ani głowy. A już na pewno nie miała głów.

Thail zastanawiał się, czy Azmalt przeczytał choć jej część. Siedział wygodnie na drewnianym tronie, naprzeciw maga. Dzielił ich jedynie niekrótki stół, nakryty najprzedniejszym jadłem. Była to zwykła iluzja, jak przypuszczał zielonooki. Pewność zyskał dopiero, gdy dotknął jedzenia.

- Tak Thail - powiedział czarodziej, dostojnie prostując się na tronie. - Ostatnio dzieją się złe rzeczy. Pewnie jadąc z Taurenu, musiałeś ich zauważyć.

- Kogo? - zapytał zielonooki zerkając na winogrona, leżące na srebrnym talerzu. Wiedziała, że to iluzja. Sam potrafił ją wyczarować. Ale nie to zaprzątało jego myśli. Bardziej, niż cokolwiek innego, zastanawiało go uczucie, które ogarnęło go, podczas przekraczania progu wieży. Poczuł wtedy, że tam energia magiczna, przepływa swobodnie.

- Poza tym, skąd wiesz, że jadę z Taurenu?

- Liść na twojej szyi, to zdradził - uśmiechnął się mile czarodziej. - Chodzi mi o Koalicjantów - zmienił raptownie temat. - Coraz bardziej naciskają na poszukiwania magicznych artefaktów. Coraz mniej im się podoba, że nawet oni, nie potrafią powstrzymać magów - rzekł cynicznie. - Mogli siedzieć cicho.

- Jak w ogóle udało ci się tu przeżyć, skoro coraz bardziej naciskają?

- No właśnie. Wyprzedzasz mnie - znów się uśmiechnął. - Miałem wielkie szczęście. Pewnie ty też czujesz, że tu, czarowanie nie wymaga nawet najmniejszego wysiłku. Właśnie tak udało mi się postawić tą wieżę i tak też udało mi się przeżyć.

- Ciekawe... Ich kryształy nie potrafią pochłonąć tej energii?

- O dziwo nie. Kiedy któregoś używają, te od razu pękają w drobny mak.

- Jak myślisz, co jest źródłem tej energii?

- Nie mam pojęcia. Pierwszy raz zetknąłem się z takim zjawiskiem. Kiedyś coś na ten temat czytałem, ale to było jeszcze za czasów mojej nauki... czyli trochę dawno.

- Za starych czasów - uśmiechnął się Thail. Na te słowa, czarownik odwdzięczył się tym samym.

Ponieważ proces starzenia się każdego maga wycisza się najczęściej w okresie dwudziestej czwartej rocznicy jego narodzin, daje to im wygląd młodzieńca, bądź dojrzałego mężczyzny. W skrajnych przypadkach nawet starca, gdy proces ten przekroczy oczekiwaną granicą wieku. Ale Azmalt nie był stary. Zazwyczaj z takich tematów, jak ten śmiał się, bo wiedział, że kiedyś to będą stare czasy.

- Ale właśnie - powiedział Azmalt, całkowicie już poważnie. - Chciałbym, abyś mi pomógł zbadać to tajemnicze zjawisko.

Thail spojrzał na niego krzywo.

- Do czego ja, jestem ci potrzebny?

- Otóż sprawa jest następująca. Kiedy tu przybyłem, była tu piwnica i stare ruiny. Piwnica była zamknięta, a z ruin ponownie wzniosłem mury. Jeśli chodzi o tę piwnicę, to jest ona zamknięta starszą barierą i zapieczętowana, wiec i tu przydałaby mi się twoja pomoc. Ty zajmiesz się barierą, ja pieczęcią.

- Dawno już nie otwierałem bariery - westchnął zielonooki. - Liczę że masz pieczęć.

- Tak. O dziwo leżała przy wejściu do piwnicy.

- To na pewno ta?

- Jeszcze jej nie sprawdzałem, ale to na pewno ta.

Zielonookiego nie zdziwiły te słowa. Znał Azmalta dobrze. Jeśli mówił, że tak było, to tak było.

- Dobrze więc, dalej, bierzmy się za to.

 

II

 

Znajdowali się na samym dole wieży. Czarodziej odsuwając ciężkie beczki przy pomocy magii, odsłonił całkiem niemałą, drewnianą klapę. Podszedł do pierścienia, który pociągnął i otworzył przejście. Kamienne schody pokryte były pajęczynami i wyglądały tak, jakby nikt nimi od wieków nie przechodził.

- A więc prowadź - powiedział Thail. Stanął na pierwszym stopniu i wypuścił z dłoni coś, emanującego ostrym, białym światłem. Azmalt ruszył pierwszy. Biała kula rozświetlała wąski, kamienny korytarz, pokryty na ścianach wilgocią. Thail poczuł tam jeszcze większy przepływ energii, niż wcześniej. Azmalt stojąc przed kamienną ścianą, wypowiedział magiczną inkantację. Była krótka. Kamienne przejście zaczęło powoli się osuwać w dół. Dalej biło niebieskie światło falującej nieskrępowanie ściany. Na samym środku tej magicznej ściany, był lekko wypukły zamknięty w okręgu wzorek.

- Dobrze, zaczynaj - rzekł Azmalt. Zielonooki zamknął oczy. Nadal widział, albo może wyobrażał sobie magiczną ścianę. Rozłożył ręce, wygiął się lekko do tyłu i odchylił głowę. Szpony na jego rękawicach sztywnie wzniosły się w górę. Wokół nich, na dłoni poczęło pojawiać się zamglone światło. Miało ten sam kolor co falująca ściana. Nagle poczuł jak stopy odrywają się od podłogi. Azmalt spojrzał na przejście. Przyłożył pasującą pieczęć do środka ściany. Bariera powoli zaczęła blednąć, znikać.

Thail padł na kolana, ale nie czuł zmęczenia. Azmalt ruszył przez przejście niepewnie stawiając kroki. Nie czekał, aż Thail wstanie. Wszedł do pomieszczenia, którego biała kula, nie mogła rozświetlić. Azmalt wzniósł rękę w jej stronę. Kula leniwie zaczęła rozświetlać coraz to dalsze zakątki ciemnego wnętrza.

Kiedy zielonooki mag dołączył do Azmalta, ujrzał wielką salę, przez środek której szedł gnijący już dywan. Obok niego rozstawione były bardzo masywne kolumny. Wszystko było czarne, niby wykute w węglu. Jedynie ołtarz był jaśniejszy, za to bardzo zakurzony. Wyglądał tak, jakby coś na nim leżało, lecz z daleka nie można było mieć pewności.

Thail wyostrzył zmysły. Faktycznie coś leżało na ołtarzu. Była to kobieta w białej szacie. Wyglądała na martwą. Obaj magowie, prawie w tym samym momencie ruszyli po dywanie. Kiedy zbliżali się do kolumn, pochodnie na nich zawieszone, zapłonęły żywym ogniem. Tutaj czuli, jak magia przepływa im między palcami, bez udziału ich woli.

Podeszli do leżącej na ołtarzu kobiety. Świece na kandelabrach opodal niej, również zapłonęły, gdy tylko zbliżyli się do kobiety.

Była blada. Prawie nie dało się jej odróżnić od białych szat, które ją zdobiły. Magowie spojrzeli po sobie.

- Czy... Ona żyje? - zapytał Azmalt spuszczając na nią wzrok. Thail również spojrzał na nią. Prawą, orękawiczoną dłoń przyłożył do piersi kobiety.

- Pierś ma lodowatą, ale jej serce bije - odrzekł. W tym momencie jego zmysły wróciły do normy. - Ciekawe. Pewnie zaczęło bić niedawno.

- Bez wątpienia. Zastanawia mnie tylko, skąd się tu wzięła.

- Nie wiem. Bardziej mnie interesuje, co się z nią teraz stanie.

- Nie wiem - mag wzruszył ramionami. - Trzeba ją chyba obudzić.

- Też tak sądzę, ale to już twoja część.

W tym momencie kobieta zaczęła się dławić. Obaj spojrzeli na nią zaskoczeni.

- Stwórco! - krzyknęła podnosząc się z ołtarza. Obiła przy tym Azmalta. Chyba z wrażenia, bo przez chwilę wyglądała na śmiertelnie przerażoną.

- Stwórca. Ha - zakpił zielonooki.

- Spokojnie - powiedział Azmalt. - Spokojnie. Jesteś bezpieczna.

- Czy na pewno? Zastanowił się przez chwilę Thail.

- Nie - spierała się kobieta. - Nikt nie jest bezpieczny. Przyjdą po nas.

Zielonooki mag uśmiechną się ozięble.

- Tak, szkoda tylko, że zawsze się spóźniają.

- O czym ty mówisz? - zapytał Azmalt patrząc na przebudzoną kobietę.

- Po prostu się z nią zgadzam - zmienił ton.

- Ona przeżyła szok - oznajmił mag.

- Nie wątpię. Z pewnością jest też głodna.

 

III

 

Była głodna. Bardzo głodna. Jadła jak niedźwiedź, ale nie zwrócili jej na to uwagi. Czekali cierpliwie, aż w końcu zaczęli pytać. Były to pytania, na które nawet małe dziecko, potrafiłoby odpowiedzieć. Ona nie potrafiła. Nie wiedziała nawet, jak ma na imię.

Thail był tym zniesmaczony, z kolei Azmalt wydawał się być oczarowany kobietą, która nie znała odpowiedzi na najprostsze pytania.

- Ona raczej nas nie uświadomi- uznał czarodziej.

- Może warto przestudiować księgi z regału, które, jak przypuszczam, odgrywają rolę dekoracyjną - mruknął Thail.

- Ha, dekoracyjną - powtórzył czarodziej. - Jak najbardziej. Sprawdźmy, czego się tam dowiemy.

Azmalt zaczął szperać w regale. Sprawdzał tytuły. Te, które nie pasowały, po prostu wyrzucał na ziemię. Trochę to trwało, ale wreszcie znalazł księgę, która go interesowała.

- Gusła i czarostwa. Jest - oznajmił czarodziej.

- Nie wiem czy warto było robić taki kopiec… Hmm. Tak, kopiec to stosowne słowo.

- Ale tam - bąknął mag przeglądając pożółkłe strony księgi. - Warto. Spójrz, co mam. Źródła magii - przeczytał Azmalt. - Przedmioty, najczęściej kryształy, których obecność pozwala magom bez wysiłku rzucać czary. Czasami zdarza się, że źródłem jest osoba. W takim przypadku omawiany podmiot nie pamięta swej przeszłości. Zdarza się czasami, że pamiętają poszczególne momenty. Wszystkie źródła, niezależnie od formy, są bardzo rzadkie i niewyczerpalne, aż do zniszczenia, bądź śmierci. Dystans, który może dzielić maga, od źródła nie powinien być zbyt duży.

- Zwięźle i na temat - rzekł Thail.

- Przynajmniej coś wiemy - dodał Azmalt. - Ale co z nią?

- Znam kogoś, kto badał podobne zjawiska.

- Wiesz gdzie go znaleźć?

- Prowadzi tam tylko jedna droga.



Odwet

 

Kanon drugi

Czas Honoru

 

Odwet

 

I

 

Z kuchni unosiła się smaczna woń dania, które właśnie było przygotowywane. Przez okna przemykały promienie budzącego się słońca. Zakapturzony mężczyzna siedział przy zacienionym stoliku w kącie. Z ciemności biły jego zielone oczy. Służka, niosąca talerz, wyglądała na wystraszoną. Widział, jak trzęsie się jej ręka, gdy podawała talerz, mimo iż siedział w mroku.

- Powtarzam ci. Nizachiel złapał tego krwiopijcę - szepnął jeden mężczyzna w szarym, nietypowym ubraniu do drugiego, odzianego tak samo. Mężczyzna słyszał ich doskonale, mimo iż siedzieli po przeciwnej stronie karczmy.

- Łapać wąpierza? Toż to samobójstwo - szepnął drugi.

- I mów tu do takiego. Ech… - powiedział nieco głośniej ten pierwszy, po czym pociągnął z kufla. - Przetrzymywany jest tu, w Aolden. Chociaż nie wiem po co. Ja bym go zabił.

- Głupiś. Ich jeno kołkiem można zabić. A i wtedy jeśli nie trafisz, przeżyje.

- A po jaką cholerę, ma być karmiony? Zabić go i o kolejną gębę do wyżywienia mniej.

Zakapturzony mężczyzna wstał. Powolnym krokiem ruszył ku wyjściu. Gdy przechodził obok, wszyscy albo odwracali wzrok, momentalnie cichli. Na zewnątrz pod drzwiami rozwalał się półnagi pijak.

- Dzień dopiero się zaczyna, a ten już leży - burknął zielonooki, gdy tylko go zobaczył. Po przeciwnej stronie stała manufaktura. Mężczyzna odwiązał konia i ruszył w górę uliczki. Co chwila mijane kurtyzany, czarująco zachęcały wdziękami przechodniów.

Po chwili zielonooki mężczyzna ujrzał to, czego szukał. Szyld, pod którym, na drewnianej wstędze widniał napis „Siostry Miłosierdzia”.

- Nie ma to jak porządnie się zabawić nad ranem - westchnął po czym wszedł do środka. Za ladą stała kobieta w ubraniach, które ucieszyłyby oko każdego mężczyzny.

- Słucham. Zgaduję, że przyszedłeś się rozerwać kotku - zaczęła.

- I to dosłownie - burknął do siebie po cichu zielonooki. - Nie. Szukam kogoś.

- Cóż… - rzekła przeciągle.

Mężczyzna wyjął sakiewkę, która brzęknęła o blat.

- Z reguły nasi klienci są na górnym piętrze. Ale nie przeszkadzaj wszystkim.

- Szukam Carena. W którym pokoju go znajdę?

- Bodajże w trzecim. Tak, w trzecim. Właśnie obsługuje go Rita.

- Chwila. Pamiętasz kogo, w którym pokoju kto obsługuje?

- Zwykle - zachichotała kobieta.

Mężczyzna zdjął płaszcz i ruszył na piętro. Schody skrzypiały niemiłosiernie. Minął pierwsze dwa pokoje, z których dochodziły dźwięki, których można, a raczej trzeba się było spodziewać po przybytku takim, jak ten. Wreszcie trzeci pokój. Zielonooki bez zastanowienia otworzył drzwi.

- Chwila! - powiedział głośniej obsługiwany mężczyzna. Kobieta, Rita, która leżała obok niego momentalnie zasłoniła się pościelą… Jednak nie dość szybko.

- Thail? - zapytał zdziwiony Caren, przykryty po pas.

- Koniec zabawy. Robota czeka - zielonooki rzucił płaszcz na niego. Ten zdenerwowany, momentalnie szarpnął za materiał.

- Cholera jasna! Chciałem mieć spokój - rzekł rozdrażniony mężczyzna, wstając z łóżka. Thail się odwrócił.

- Każdy chce spokoju. Ale tylko po śmierci możemy go zasmakować. Już? Ubrałeś się?

- No ja nie mogę! Nawet butów nie mam. Hej, czarodzieju. Wyczaruj mi parę.

- Nie. Tak to już jest w związkach. Chyba za szybko chciałeś ją pozbawić cnoty - odrzekł czarodziej. - Tylko się nie wypieraj.

- Kiedy to wierutna bzdura. Już.

Thail spojrzał na Carena. Ten owinięty szczelnie płaszczem stał trzymając się za biodra i tupiąc bosą stopą o drewnianą podłogę. Zielonooki chwycił go mocno za ramię i zawlókł na dół.

- Do widzenia! Jeszcze tu wrócę! - zawołał Caren wypychany przez zielonookiego za drzwi.

- Raczej wątpię.

- Ej. Chwila, chwila. Co to za robota?

- Jesteś jeszcze w Koalicji? Tak czy nie? Nie mam czasu - poganiał mag.

- Jestem.

- Dobrze… To nawet bardzo dobrze.

 

II

 

 Loch w wieży był ciemny i zimny. Jedyne światło, przebijało się przez kraty znajdujące się prawie przy kamiennym stropie. Było to światło księżyca. Mężczyzna miał przykute ręce kajdanami do ściany. Nie był czarownikiem. Nie był również śmiertelnikiem. Słuchał rozmowy strażników. Nawet się nie wtrącał.

- Nie… To tylko postać z legend… - rzekł lekko strażnik.

- Powiadam ci… - powiedział dygoczącym głosem drugi strażnik. - Słyszałem jak cień w mroku korytarza szepce jej imię - mówił dalej opętańczo.

- Syntia nie istnieje! - uniósł głos mężczyzna. - Wymyślono ją tylko po to, by straszyć, małych i pokracznych czarodziejów.

- Tak? - zapytał roztrzęsiony strażnik. - To, co to było?

- Co?

- To.

Nieprzenikniony, przepełniony ciemnością korytarz rozbrzmiał cichym szeptem. Puste głosy wolno i przeraźliwie zimno wymawiały imię czarodziejki. Dygoczący strażnik, wyglądał tak, jakby nie wiedział, gdzie się schować. Drugi chwycił halabardę w obie ręce, ale nie oddalał się od światła pochodni.

- Pokarz się! - ryknął agresywnie.

- Zamknij się. Rozgniewasz ją.

- Stul dziób! Pokaż się!

Z ciemności zaczęła powoli ukazywać się postać o mocno żeńskich kształtach. Żaden ze strażników nie odezwał się słowem. Ten przerażony padł na kolana i zaczął bić pokłony. Ten drugi, cofnął się. Strach przyparł go do muru. Cień nie przestawał szeptać. Postać wkroczyła w smugę światła, niewyraźnie rzucanego przez pochodnię.

Kobieta miała długie czarne włosy. Twarz miłą, w żadnym wypadku nieodpychającą. Ładną. Przyjemną. Niezbyt szerokie usta, uśmiechały się współczująco do klęczącego strażnika. Oczy jaśniały niczym fiołkowe brylanty. Białe szaty zwisały i muskały jej ciało lekko, jak na wietrze. Jej bose stopy stąpały po czerwonym dywanie lekko.

- Nie zbliżaj się plugawa wiedźmo - powiedział strażnik zza pazuchy wyjmując przezroczysty kryształ.

- Pani. Bądź dla mnie łaskawa - powiedział klęczący sławiąc ją i kłaniając się jej.

Czarodziejka zbliżała się powoli, nieulegle. Kryształ w dłoni strażnika uniósł się. Chwiał się, lewitując w powietrzu. Czarodziejka wykonała tylko naprzemian krótki i wolny gest ręką. Kryształ prysnął niezliczoną ilością kawałków w twarz strażnika, który już tylko osuwał się po ścianie. Więzień wszystko obserwował.

- Pani… - powiedział klęczący strażnik.

- Wstań - rzekła. - Twa pokora ogarnia mnie żalem. Wstań i odejdź.

Mężczyzna nie czekał na nic. Wstał i pobiegł w głąb korytarza. Czarodziejka podeszła do krat. Wyprostowaną ręką rzuciła do celi biały blask.

- Kim jesteś? - zapytała władczo.

- Nazywam się Barto.

- Widzę, że jesteś wampirem. Jesteś również wrogiem mojego wroga. Jak mawiają, wróg mojego wroga, jest moim przyjacielem.

- Słusznie - stwierdził Barto. - I wygodnie - dodał po chwili.

- Ścigam tego, który cię pojmał - oznajmiła Syntia. - Jeśli obiecasz mi, że mi pomożesz i przyczynisz się do jego śmierci, uwolnię cię. W przeciwnym wypadku pozostaniesz tu.

- A co mnie powstrzyma, przed skłamaniem?

Kobieta chwile patrzyła na niego zimno, surowo.

- Wierzę - podjęła po chwili. - Że słowo, dane przez wampira, jest słowem godnym zawierzenia.

- To niebezpieczne przedsięwzięcie… - urwał wampir. - Znam tego, którego szukasz. Widziałem próbkę jego możliwości.

- Synu… Myślisz, że uczeń, choćby nie wiem, jak dobry, zdoła przewyższyć mistrza?

- Do czego wiec mnie potrzebujesz? Skoro jesteś taka potężna, to ja mogę przecież tutaj dalej gnić - rzekł z niesmakiem.

- Daję ci po prostu szansę wyjścia poza ten wąski krąg. Jeśli chcesz, może gnić tutaj dalej. Dla mnie to jedno.

- Zabrzmiało to tak, jakby to była propozycja nie do odrzucenia. Pomogę ci.

- Wierzę, że mnie nie oszukasz. Dobrze - czarodziejka odsunęła się o krok od krat i skinęła ręką. Drzwi stanęły otworem. Weszła do środka. Wystarczyło, że dotknęła tylko kajdan, a same spadły z nadgarstków. Wampir przetarł je. Były sine. Spojrzał na czarodziejkę.

- Dziękuję - rzekł.

- Taka była umowa.

 

III

 

- Nie wyjdę na światło dzienne - rzekł Barto.

- Zaufaj mi. Nie ma powodów do zmartwień - odparła czarodziejka wychodząc z pomieszczenia na zewnątrz. Wampir ruszył za nią… Wbrew swej woli. Właśnie chciał coś powiedzieć, ale ta sama moc, która odebrała mu władzę w nogach, odebrała także władzę w ustach. Tego, co się z nich wydało, nie dało się odróżnić od zwykłego bełkotu. Syntia odwróciła się w jego stronę.

Barto zbliżał się nieubłagalnie do framug drzwi. Przekroczył je. I w chwili, kiedy jego blade ciało miało zetknąć się z promieniami słońca, na jego skórze pojawiła się gruba, ciemna szata, szczelnie go zasłaniając. Kaptur, kryjący twarz był głęboki. Oprócz gruntu, po którym stąpał, nie widział nic.

- Byłeś kiedyś w Aolden? - zapytała czarodziejka, by załagodzić sztywną atmosferę.

- Nigdy.

- Nie wydaje się być miejscem szczególnie kulturalnym.

- Czemu?

- Zawsze wydawało mi się takie… obleśne.

- Dla wychowanych i bardzo kulturalnych, faktycznie, to miejsce pasuje, jak pięść do oka.

Na to czarodziejka zaśmiała się lekko.

- Prawda to najprawdziwsza.

- Ale cóż zrobię? To nie z własnej woli tu przybyłem.

- A w jakich okolicznościach się tu znalazłeś?

- Cholernie nieprzyjemnych.

 

IV

 

- Czyżbyśmy przybyli za późno? - zapytał sam siebie Caren.

- Trupy same się nie mordują… - stwierdził Thail. - Był tu inny mag.

Czarodziej badał zwłoki. Caren chwycił pochodnię i ruszył w głąb ciemności.

- Thail? - zawołał z końca korytarza. - Cela jest pusta - powiedział jakby wystraszony. Na pewno był nie lada zdziwiony.

- Co? Jak to pusta. Przecież miał tu być! - Zirytował się. Podszedł od razu do Carena. Spojrzał do środka.

- Chodźmy stąd, zanim przyjdą inni.

- Za późno - rzekł czarodziej odwracając się w stronę schodów. - Już tu idą.

- Skąd wiesz?

- Słyszę ich.

Po krótkiej chwili i on ich usłyszał.

- Załatwię to - powiedział Koalicjant. Thail cofnął się ostrożnie do celi, w ciemność. Nie chciał być widoczny. Koalicjanci z hukiem wtoczyli się do ciemnego korytarza. Było ich czterech, jak ocenił Thail. Nie widział ich jednak. Opierał się o ścianę lochu.

- Co się tu dzieje? - zapytał Caren. Starał się pokazać swoją wyższość, ale pewnie nawet oni wyczuli drżenie jego głosu. Dwaj pierwsi Koalicjanci wyjęli miecze. Dwaj następni wycelowali kuszę prosto w niego. On jednak nie wyjął miecza. Pewnie przypuszczał, że to byłby dla niego wyrok śmierci.

- Co wy robicie? - zapytał teatralnie prostując się i biorąc oddech.

- Zabiłeś strażników? - spytał jeden z Koalicjantów.

- Postradaliście rozum? Schowajcie broń, bo źle się to dla was skończy.

Blefował. Nie mógł nic zrobić. Oni z resztą i tak na blef nie dali się nabrać. Nic dziwnego. Piastowali w praktyce ten sam urząd, co on.

- Jak na razie my dyktujemy warunki. Co tu robisz Caren?

- A ty Kalym? Co tu robisz?

- Nie muszę ci się tłumaczyć. A więc… zapytam jeszcze raz. Co tu robisz?

- Przyszedłem przenieść więźnia.

- Zła odpowiedź Caren. To ja przyszedłem przenieść więźnia…

Bełty przecięły powietrze. Koalicjant padł na ziemię rozbijając przy tym głowę. Dwaj pierwsi mężczyźni ruszyli naprzód powoli zbliżając się ku celi. Z ciemności z ogromnym impetem wyleciały otoczone białą aurą, ostre na końcach, sople lodu. Obaj zginęli na miejscu. Kusznicy odpowiedzieli. Nic się nie stało.

W pośpiechu napięli cięciwy, kładąc następne bełty. Wtedy z ciemności zaczął wyłaniać się Thail. Kusznicy nie zdążyli dobrze nałożyć pocisków, a już ze strachu pociągnęli za cyngle. Jednak napięta cięciwa zjechała z rowka bełtu. Kusze nie wystrzeliły. Czarodziej nie czekał dłużej. Szybkim cięciem szpon, pozbawił obu oddechu. Srebrne rękawice nawet na przedramionach spływały czerwonym osoczem. Mężczyźni padli na kolana, trzymając się za gardła. Między palcami wypływała im krew.

 

V

 

- Nie śpisz jeszcze? - zapytała Barto.

Syntia stała w oknie. Z wysokości poddasza opuszczonego domu widziała, jak mokrymi od deszczu ulicami przechodzili mieszczanie, pijacy i Koalicjanci. Była północ. Gwiazdy błyszczały na niebie, a doskonale widoczny księżyc był ich zwieńczeniem. Czarodziejka zdawała się być w tej chwili jakby nieobecna.

- Nie - odparła wreszcie. - Nie umiałam zasnąć. To przez ten księżyc. A ty?

- Nie chce mi się spać. A przynajmniej nie czuję się senny.

- A więc to będzie nieprzespana noc. Powiedz mi, wampirze - odwróciła się w jego stronę - Czy wiesz, co Arvalt chce osiągnąć?

- Kto?

- Nie udawaj. Proszę, po prostu powiedz. W przeciwnym wypadku, będę zmuszona cię przycisnąć. A oboje tego nie chcemy.

- Nie. Nie wiem, co chce osiągnąć.

- Może inaczej. Powiedz mi, co wiesz.

- Arvalt zdobył potężne źródło magii, którego z resztą strzegłem. Doskonale wiedział, jak się z nią obchodzić. Nie wiem… Co chcesz wiedzieć?

- Coś szczególnego. Co nim kierowało, cokolwiek.

- Kiedy się obudziłem, widziałem, jak do niej mówił.

- Czekaj - przerwała - powiedziałeś właśnie: niej?

- Tak.

- To znaczy, że ten idiota jest bardziej ambitny niż myślałam. Ale mów dalej… mów.

- Wyglądało to trochę tak, jakby oboje rzucili na siebie urok. Nie powiem, była piękna, ale to było trochę dziwne. Ewidentnie był to chory człowiek, ale przy niej zachowywał się… mhm - zastanowił się. - Potulnie? Tak, to chyba dobre słowo.

- Była władcza?

- Owszem.

- Mówisz o Ermii.

- Nie wiem jak się nazywała. Nie zwracał się do niej po imieniu.

W tym momencie ktoś wszedł do domu. Wampir ruszył przodem. Stanęli twarzą w twarz z gościem… Niemałe było tedy zdziwienie wampira.

- Thail? Jak ci się udało nas znaleźć? - zapytał uśmiechnięty.

- Nie pytaj - zielonooki również się uśmiechnął. Syntia spojrzała na gościa.

- Nieładnie wchodzić nieproszonym - rzekła.

- Thail, to jest…

- Syntia - przerwał. - Jak mógłbym nie słyszeć o najznamienitszej czarodziejce? Proszę o wybaczanie pani. Poszukiwałem przyjaciela. W lochu go nie zastałem…

- Pomogła mi się z niego wydostać. Jestem jej za to winien przysługę.

- Jaką konkretnie przysługę?

- Koalicja Antymagiczna, mówi ci to coś? - spytała czarodziejka.

- Zaiste. Ta sprawa leży mi szczególnie na sercu… Być może nasze cele są zbieżne.

- Być może… - Rzekła czarodziejka jakby zamyślona.

- Czego oczekujesz?

- To zależy od tego, co oferujesz…

Mag splótł ręce na piersi i uśmiechnął się.

- Dziś rano, gdy kogut zapieje, posłaniec prawdopodobnie przekroczy Sonaye. Ma on bardzo cenne informację. Tron naszego króla jest zagrożony. Pod jego nieobecność, może wydarzyć się coś, co pozbawi go praw to tegoż tronu. Proponuję wymianę. Informację, w zamian za wampira.

- Ciekawe… Te informacje mogą zainteresować Celtię. Dobrze, ale jeśli mi się nie spodobają twoje słowa… Jeśli te informacje będę warte tyle co brud pod paznokciem, nici z umowy.

Zielonooki wyjął kawałek pergaminu, na którym widniała królewska pieczęć. Wręczył pismo czarodziejce. Ta złamała pieczęć. Rozwinęła pergamin. Thail nie przewidział jej reakcji. Zdziwiła go.

- Widzę, że nie czytałeś tego jeszcze - rzekła spokojnie, z chłodnym uśmiechem na ustach. Mógł się jedynie domyślać skąd ten uśmiech.

- Nie - odparł. - Nie czytałem.

- Dobrze. A więc twój przyjaciel nie ma wobec mnie żadnego długu.

- Co teraz zamierzasz?

- Chciałam cię o to samo zapytać.

- Liczyłem, na sprostowanie kilku spraw. Muszę uzyskać odpowiedź na pytania, na które może odpowiedzieć mi Barto. Chcę także opuścić Aolden.

- A dokąd się udasz?

- Tam, skąd przybyłem…



Górska twierdza (Można pominąć)

 

I

- Dom - rzekł Barto. - Słodki dom.

Byli zaledwie kilka kroków od bramy oraz murów, okalających górską twierdzę wybudowaną w górze, przejętą przez wampira. Były one bardzo masywne, jak na budowlę o dość długiej historii. Thail jej nie znał, ale Barto nie raz chwalił się, że ma również prawa do tych ziem. Dyplom, będący aktem własności twierdzy, został znaleziony gdzieś w piwnicach jak twierdził… Ale nadal był ważny…

Obok bramy głównej, stały dwie, niezbyt wysokie wieże. Ściśle niej przylegały. Zielonookiego, dziwił fakt, że wciąż nikt nie przywłaszczył sobie tego miejsca. Ani bandyci, ani też niedzielni poszukiwacze przygód… Ani nawet podróżni czy też kupcy. Nikt prócz wampira.

- Nie przesadzaj znowuż Barto… - odparła. - Dobrze - dodała. - Muszę skontaktować się ze swoją siostrą. Wrócę do was, kiedy tylko będę mogła - powiedział, poczym otworzyła magiczną bramę i przekroczywszy ją zniknęła.

- Nie zastanawiałeś się nad zasiedleniem tego miejsca? - zapytał Thail wampira, kiedy już byli sami. - Żyłbyś tu jak król - podśmiewał się. Wampir ode śmiał się gromko, nie kryjąc, że pomysł mu się podobał.

- Nie… Ha ha… Nie myślałem. - Odparł, kiedy już przestał się śmiać. - Nawet nie wiesz, jak bardzo wy, ludzie jesteście upierdliwi. Dobra, chodź, nie ma co stać w progu. Tylko weź konia Syntii.

 

II

 

- Co oni tu do ciężkiej cholery uczynili? - pytał sam siebie Barto. - Bordel, to przy tym przecie przybytek ładu i porządku… Czy im rozum odjęło? - Krzyczał skonsternowany.

Thail, opierając się barkiem o framugi wejścia zmierzył zimnym wzrokiem pomieszczenie.

- Zaiste… Tak nawet Azmalt w swojej wieży jeszcze nie miał.

- Wystaw sobie, że w cale nie pomagasz…

Thail podniósł ręce do góry geście poddania się.

- Wybacz - rzekł jakby komicznie. - Tak tylko…

- Tak, tak… Szczery do bólu. Nie pierdziel tylko pomóż mi to posprzątać…

- Tak przy okazji… Czyja to krew?

- Tych Koalicjantów… Trochę ich tu wykrwawiłem… Nie tak łatwo pokonać wampira - zaśmiał się Barto.

- Zapewne - uśmiechnął się mag.

Trochę trwało, kiedy doprowadzili izbę do porządku. Później Thail poszedł się położyć. Był wyczerpany. Barto również. Położył się i zasnął szybko. Thail nie miał tyle szczęścia. Nie spał długo. Myślał bardzo intensywnie. Kiedy jednak udało mu się zasnąć zbudziły go jak na złość hałasujące, dzikie psy.

- Niech je szlag jasny trafi - syczał zielonooki. Miał ochotę wychylić się przez okiennicę i ryknąć na pełne gardło, albo jeszcze lepiej uderzyć w nie piorunem kulistym. - Może to by je czegoś nauczyło - mówił sam do siebie. Powstrzymywało go jednak to, ze Barto spał jak zabity. Pewnie dlatego, że według powszechnych wierzeń, co z resztą drażniło maga, wampiry były nieżywe. Nic jednak bardziej mylnego. Wampiry żyły. Ich serca biły. To, że były zimne, nie maiła z tym nic wspólnego. Thail burzył się, gdy tylko słyszał, że ktoś mówi, że wampiry nie żyją. Jednak zwykle nie chciał wdawać się w polemikę z dyletantem.

Psy nie przestawały wyć. Mag zakrywał głowę poduszą i dociskał ją ręką… Nie pomagało. Był tak wyczerpany, że nawet nie próbował rzucać jakiegokolwiek zaklęcia. Droczył się sam ze sobą, aż w końcu znów zasnął. Tej nocy coś mu się przyśniło.

Grób wglądał znajomo. Cała krypta wydawała się być mu bliska. Jednak tej, ściany świeciły błękitem żarzących się elfickich run. Więcej snu nie zapamiętał. Niemniej wydawało się, że śnił mu się całą noc. Rzadko mu się cokolwiek śniło.

Kiedy wstał, słońce dopiero wyglądało spoza horyzontu. Barto niebyło w pomieszczeniu. Nie wiedział gdzie się znajduje, ale nie szukał go. Wyjrzał tylko przez okiennicę zamkową.

Spoglądał z centralnego miejsca widokowego na dziedziniec. Wzrokiem można było sięgnąć wiele dalej, lecz nie tam patrzał zielonooki. Patrzał na dziedziniec, lecz tylko chwilę. Odwrócił się nagle od widoków.

- Barto - ryknął głośno. - Gdzie do cholery jesteś?

- Tutaj - odezwał się głuchy głos.

- Gdzie? - zawołał ponownie Thail.

- Rusz dupsko a nie.

- Eh - westchnął mag, ale usłuchał. Ruszył przed siebie i wyszedł z alkierza.

Po chwili błąkania się po zamku znalazł wreszcie wampira.

- Musisz zatrudnić służbę - stwierdził mag zimno. Nie lubił bowiem bawić się szukanego. Jednak wampir go wyśmiał.

- Tak - odparł rozbawiony. - Zdecydowanie.

- Muszę wracać. Jest jedna mała rzecz, której nie dokończyłem.

- Mianowicie - rzekł wampir biorąc łyka czerwonego niczym krew napoju, ze kryształowego kielicha. Może dlatego była tak czerwona, bo to była krew.

- Muszę odwiedzić twojego znajomego - wycedził bezceremonialnie.

- Tak? - zaśmiał się lekko Barto. - Którego?

- Dalona. - Powiedział Thail posępnie.

W tej chwili wampir spoważniał.

- Skąd o nim wiesz? - zapytał ze zdziwieniem.

- Odwiedziłem jego grób, ale ostatniej nocy mi się przyśnił. Czuję, że muszę tam wrócić.

- Wracasz się tam, tylko dlatego, że to miejsce ci się ponownie przyśniło?

- Przyśniło mi się inaczej niż je zapamiętałem - uznał zielonooki.

- No i?

- Tam jest coś więcej, niż twój list pożegnalny i jedne zwój czegoś, czego nawet nie zdążyłem przeczytać.



Kanon trzeci

 

Beztroskie cudzołóstwo

 

Kiedy wstaje świt

 

I

 

Celtia przemówiła. Mówiła bardzo porywczo. Oficjalnie kolejny konwent magiczny został otwarty. Zebrani członkowie zostali wtajemniczeni i powołani do utworzenia Rady. Członkowie konwentu zasiedli przed ogromnym, okrągłym stołem, tak aby wszyscy wszystkich widzieli. Nie wszyscy byli jednak ubrani w typowe szaty magów. Głównie czarodziejki, te zamożniejsze ubierały się w bogate, przetykane złotem i srebrem, albo tylko srebrem suknie… Albo suknie niczym nieprzetykane.

Na sali panował gwar, gdy czarodziejka w białej sukni, przestała mówić. Wszyscy zaraz jednak ucichli.

- Celtio - rzekła Syntia, wyciszając ostatnich gwarowiczów.

Syntia była siostrą Celtii, lecz w istocie, obie nie były obdarzone takim samym potencjałem magicznym i… nie taką samą sławą.

- Mówisz, że działasz w interesie magii i magów, jednak nie poruszyłaś jeszcze jednej bardzo ważnej kwestii.

- Siostro… Najlepsze zostawiłam na koniec - odparła nieskrępowanie czarodziejka.

- Słuchamy więc - powiedziała Arta, najwyższa z czarodziejek... A może i nawet czarodziejów.

- Koalicja Antymagiczna. Tak, to zaiste problem ostatnich dni. Założona przez niejakiego Arvalta Uchodźcę. Fanatyka i ludobójcę. Obecnie ścigany jest w Gondwanie, Farze i Nitrze. Paradoks… Zakładać Koalicję Antymagiczną będąc magiem. Jest także posiadaczem jednego z najpotężniejszych źródeł magii. Niepokojące zjawisko, gdyż zbyt szybko urósł w siłę.

Na sali rozległy się szepty, nikt jednak nie śmiał powstać.

- Widzę, że jesteś dobrze poinformowana - przyznał Azmalt, kiedy Celtia usiadła, a zgiełk nieco przycichł. - Chciałem też zapytać, gdzie Thail z Aolden, zwany Krukiem? Tak panie i panowie. Nikt nie był łaskaw zaprosić jednego z naszych.

Szepty, które nie zdążyły dobrze przycichnąć, rozgorzały ponownie, ze zdwojoną nawet siłą.

- Masz na myśli tego apostatę? Maga półkrwi? Uspokójcie się! Thail nie jest jednym z naszych. Nie przystaje do nas.

- Thail do nas nie przystaje? - zapytała głośniej Arta. - Znam go bardzo dobrze i jeśli on nie przystaje do magów, to zaprawdę nie wiem, kto do nas przystaje.

- Tak właśnie! - zawołał Azmalt. Po nim głos zabrała Alfa. Jedna z arcymistrzyń magów:

- W istocie - zaczęła spokojnie i rozważnie. - Słyszałam o nim. Nie wiem czemu Thail został pominięty w tym konwencie. Nie to jednak jest jego powodem jego zwołania. Otóż, zebraliśmy się tu dziś, gdyż nastał ciężki okres dla magów i czarodziejek.

Zawiesiła głos. Zebrani w sali zamilkli, spoglądając po sobie ze dziwieniem.

- Siostry i bracia - kontynuowała. - Nigdy nie przypuszczałam, że ten dzień nastąpi, jednak jak się okazuje, mroczne czasy nastały dla nas, ongiś szanowanych i wzbudzających postrach magów.

Podniosły się głowy i twarze przerażonych. Zaraz pomieszczenie wypełniło się wrzawą. Nie dziwne, że wszyscy się zatrwożyli, skoro sławniejsza nawet od Syntii, Alfa oznajmiła, że nie dzieje się dobrze.

Alfa była twarzą magów i czarodziejek w Gondwanie... Głównie tych ostatnich. Jej wiedza byłą bardzo rozległa, na bardzo rozległe pola do polemiki. Sama jednak była zatrwożona, zmuszona do ostrzegania swoich, przed niebezpieczeństwami.

- Cisza! - zawołała. Zebrani ucichli, lecz nadal słychać było szepty. - Usiądźcie. Powody do obaw niewątpliwie są. Nie ukrywam tego. Nie mam zamiaru, was okłamywać. Jednak czas wziąć sprawy w swoje ręce! Gondwana nie ma władcy! Chyba wszyscy się zgodzicie, że to Rada Czarodziejów powinna objąć rządy w kraju.

- Sugerujesz, że to ty powinnaś objąć rządy? - zapytał Arethin.

- Tak. - Odparła dumnie. - Tylko pod nieobecność króla.

- Zgadzam się! - Podjęła Syntia.

- I ja również! - Zawtórował Azmalt.

Arethin usiadł niezadowolony. Nie przepadał za Alfom, jednak był w mniejszości, gdyż większość magów szanowała ją, lub bała się jej sprzeciwić. Jeśli Syntia powzięła aprobatę, to tak, jakby wszyscy zaakceptowali Alfę. Syntia miała wielkie poszanowanie dla wszystkich rzeczy, których chwytała się Alfa, zachowywała przy tym jednak zdrowy rozsądek i kiedy coś jej się nie podobało nie kryła się z tym. Jednak w tym przypadku wiedziała, że władzę musi objąć lepszy od niej.

- Zgodnie z tym co powiedziała moja siostra, Arvalt posiada jedno z najpotężniejszych źródeł magii - odezwała się czarodziejka. - Jako osoba, która posiada najrozleglejszą wiedzę, uważam, że Alfa powinna objąć jak najszybciej władzę nad państwem jako namiestnik.

- Dziękuję - skinęła głową Alfa. - Jeśli ktoś się nie zgadza, niego przemówi teraz!

Cisza. Nikt się nie odezwał. Zdawało się wręcz, że w tym momencie zamarł nawet czas. W reszcie przemówiła dalej:

- W takim razie postanowione.

Tymi słowami, kolejny konwent został zakończony.

 

II

 

Wyglądała, jak gdyby była w transie. Nogi oderwane od podłoża, białe oczy, bladobłękitna aura emanująca z jej popielatej skóry. Thail przyglądał się jej bacznie. Widział to… W twierdzy Garrow, kiedy więźniowi kazali wypić wywar z ostroczu. Był to kontrolowany trans. Ten jednak nie był kontrolowany w żaden sposób. Zielonooki mógł spróbować wpłynąć na ten proces magicznie, jednak obawiał się skutków ubocznych. Bowiem wypicie wywaru z ostroczu było również wykorzystywane do pokazów.  Widowiskowa śmierć. Kiedy skazańca napojono tym wywarem i w magiczny sposób nakierowywano na rozdzielenie wewnętrzne, można było ujrzeć niemały wybuch. Wreszcie spróbował. Postanowił wyciszyć ten akt. Nakreślił rękoma w powietrzu jakieś skomplikowane znaki, po czym zakończył trzymając dłonie w górze. Upadła na ziemię. Mocno, bezwładnie uderzyła potylicą o posadzkę. Zielonooki spojrzał, czy jej nie rozbiła.

Nie rozbiła. Była nieprzytomna, jeszcze zanim upadła. Patrzał na nią chwilę. Szukał defektów, skaz, które mogły zdradzać, co się stało. To, co znalazł, nie mogło dać jednoznacznej odpowiedzi. Położył ją do łóżka. Sam również się położył. Był zmęczony. Księżyc już dawno górował. Zielonooki przewracał się z boku na bok. Nie mógł spać spokojnie.

Przyszli. Poczuł niepokój. Byli jak sen. Poruszali się jak cienie. Byli nimi. Spoglądali na niego. Widział jak z nią wychodzili. Nie pierwszy raz o nich śnił. Nie pierwszy raz ich widział, jednak pierwszy raz byli tacy realistyczni, lecz mimo to w ciąż byli tylko snem. Kiedy odeszli, został sam. Tak, jak zwykle. Tylko samotność była mu wierna, nieśmiertelna. Odwzajemniał tą wierność. Wiedział, że tylko ona go nie zdradzi, ilekroć by się od niej nie odwrócił. Jednak niepokój go nie opuszczał. Cały czas, mimo iż wciąż spał, czuł, że cienie, które odeszły, coś po sobie zostawiły, a coś zabrały. Nie był w stanie określić, co to było. We śnie, nie mógł tego powiązać. Wreszcie zapomniał o cieniach. Zapomniał o śnie. O niepokoju. Zapomniał doszukiwać się tego, co zabrali, a co zostawili. Zapomniał i odpłynął głębiej… nieświadom.

 

Rano, gdy się obudził, nic się nie działo. Nie był niewyspany. Wstał leniwie z łoża. Zdjął metalowe rękawice, odpinając po dwie małe klamry burtowe znajdujące się od wewnątrz na przedramionach i przemył twarz wodą znajdującą się w drewnianym cebrzyku.

Dopiero teraz się całkowicie obudził. Podwijając rękawy białej koszuli, ruszył do izby obok, w której spała Atret. Rękawice zostawił. Otworzył drzwi bez pukania. Prawdopodobnie nikt by mu nie odpowiedział, bo w środku nikogo nie było.

To nie był sen…

 

III

 

- Rozmawiałam z siostrą - rzekła niepewnie Syntia, zupełnie tak, jakby nie do końca chciała to powiedzieć. - Pierwszy raz, od… Ha… Nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz rozmawiałam z własna siostrą.

Zielonooki uśmiechnął się smutno. Patrzył na nią z niekrytym podziwem.

- Co ci powiedziała? - zapytał po chwili, kiedy przestała spoglądać mu w oczy. Skierowała wtedy wzrok na palenisko.

- Pokłóciłyśmy się - oznajmiła.

- Poszło o list, który ci oddałem?

- Tak - odparła zdecydowanie, znów podnosząc oczy. - Ale wiesz… już się tym nie przejmuję. Nigdy się tymi rzeczami nie przejmowałam. Dlaczego maiłabym teraz zacząć? Thail? Słuchasz mnie?

Słuchał. Lubił słuchać. W końcu mowa jest srebrem, a milczenie złotem. Zresztą to mu najlepiej wychodziło, z dwojga złego.

- Cały czas.

- Nie wiem, czy chcesz tego słuchać… - Podjęła z trudem.

- Gdybym nie chciał, pewnie by mnie tu nie było - skonstatował surowo.

- Odwróciła się ode mnie. Żałosne stworzenie… Powiedziała, że za takie coś, trafia się na szafot… Mnie to powiedziała! Własnej, rodzonej siostrze! - oburzyła się. - Jak mogła?

- Ludzie już po prostu tacy są. Wbiją ci nóż w plecy przy pierwszej lepszej okazji…

- Mówisz tak, jakbyś sam coś o tym wiedział. - Zadrwiła.

- Wiem coś o tym. - Odrzekł zimno. - Kiedyś… Dawno temu, natknąłem się na kilka podróżujących elfów. Byli w potrzebie. Strażnicy, którzy pojmali elfkę, i zamordowali z zimną krwią jej towarzyszy, urządzili sobie polowanie. Szarpali nią. Wpadała z rąk jednego do drugiego. Za każdym razem dostawała po twarzy. Wypuszczali ją, by następnie z powrotem w bestialski sposób pojmać. Mieli się właśnie zabawić, kiedy wszystkich zaskoczyłem… Prawie wszystkich. Byłem nieuważny i dostałem po głowie. W konsekwencji pomogliśmy sobie nawzajem. Widziałem, jak sprawnie posługiwała się łukiem, który odebrała jednemu z martwych strażników. Widziałem jak trafiła pierwszego strażnika w oko, drugiego w czoło. Była cała posiniaczona. A potem przez mnie zginęła…

- Co takiego się wydarzyło? - dopytywała wystraszona.

- Uznała, że moje zdolności magiczne mogą się przydać. Chcieli przekroczyć granicę. Dlatego też, otworzyłem portal. Kiedy go przekroczyłem wiedziałem zakapturzone postacie… Trupy moich towarzyszy, którzy przechodzili za mną. Większość przechodziła niezgodnie z czasem. Wiesz, co to znaczy?

- Wiem.

- Tonąłem we krwi. Wszędzie nogi, oddzielone o tułowia. Głowy bez szyi. Gdy się obudziłem ciała Galadrieli nie znalazłem. Nie widziałem, czy zdradziła, czy uciekła, czy zamknąłem portal, zanim zdążyła przezeń przejść. Nie wiem. Kiedy wróciłem do naszej kryjówki, również nikogo nie zastałem. Od tamtej pory przysiągłem sobie, że nigdy więcej nie otworzę takiego przejścia.

- Te zakapturzone postacie… To była koalicja?

- Inaczej tego nie potrafię wytłumaczyć.

- Winisz się za ich śmierć? Czemu? To nie twoja wina.

- Innego maga, który potrafiłby otworzyć niestabilny portal raczej tam nie było…

Syntia nie sprzeczała się z nim. Nie widziała w tym sensu.

- Myślisz, że zakapturzone postacie, które widziałeś, to była Koalicja Antymagiczna?

- Tak. Inaczej wszyscy by żyli. Jedynie kryształ antymagii mógł spowodować destabilizację portalu.

- Niekoniecznie…

- To jedyne, logiczne uzasadnienie…

- Nie będę się z tobą kłócić - rzekła pojednawczo. - Jednak sądzę, że powodów destabilizacji portalu mogło być więcej.

Na te słowa nic nie powiedział.

- Wiesz, czemu zapytałam cię wtedy o Koalicję?

- Nie.

- Bo zależało mi na siostrze… Wiedziałam, że Koalicja zagraża królowi. Chciałam jej pomóc. Wiedziałam, że jeśli pierwsza wyciągnę pomocną dłoń, reszta sama się potoczy. Nie przewidziałam jednak, że nie w tym kierunku, w którym chciałam. Nie uwierzyła w moje dobre intencje. Widziała we mnie wroga. Zawsze trzymałyśmy się razem. Odstąpiłam ze stanowiska doradczyni króla, tylko dla niej. Z własnej woli przekazałam jej więcej niż kiedykolwiek sama mogłam oczekiwać… A ona mi nie uwierzyła.

- Ludzie wierzą w to, w co chcą wierzyć…

- Słowa są puste, ale można ich w różnoraki sposób używać. A ja użyłam ich jak noża, by ranić... Nie popełnij tego samego błędu Thail…

Zapadła cisza. Piękna, kojąca uszy cisza. Patrzeli sobie głęboko w oczy. Wtem ciszę tę przerwał urywany zgrzyt drzwi.

- Nie ma jej! - Azmalt wparował raptem do izby. – Nie ma.

- A szukałeś …

- Porwali ją - przerwał Thail.

- Ale… - zdziwił się Azmalt. - Jak to porwali? Przecież tu byłeś. Myślałem, że będziesz jej pilnował.

Thail spuścił głowę. Syntia przyglądała mu się uważnie.

- Też tak myślałem. Byłem zmęczony, senny.

- Jak mogłeś dać się tak podejść?

- To żadna ujma - podjęła Syntia. Wstała z łóżka.

- Gdzie idziesz? - spytał srogim tonem Azmalt, splatając ręce na piersi. Minę zdobił nieładny grymas.

- Tam, gdzie brakłoby ci wyobraźni, by to zobaczyć - odparła gładkim tonem.

W tym momencie czarodziejka podniosła prawą rękę. Izba rozbłysła niebieskim światłem.

- No i poszła w cholerę - powiedział Azmalt, po czym sam wyszedł.

 

IV

 

Front zionącej czernią pieczary odgrodzony był złotą bramą. Przymocowana w skale, na trudnodostępnym szczycie gór solidna brama na której widniały insygnia: słońce i półksiężyc, odsłaniała wnętrze biblioteki spowitą wewnątrz cieniem.

Czarodziejka wkroczyła po kilku stopniach.

- Biblioteka Słońca i Księżyca - powiedziała do siebie Syntia, po czym włożyła klucz do bramy.

Wrota rozwarły się leniwie. Czarodziejka musiała się cofnąć o kilka kamiennych schodów, bo zostałaby zepchnięta. Przekroczyła próg. Biblioteka była ogromna pod względem wysokości.

Syntia stała na tle nienaturalnie wielkiego i zapewne także długiego korytarza. Na jego końcu było ciemno, bo światło po prostu tam nie sięgało. Z głównego tunelu odchodziły na boki inne równie wysokie korytarze.

Czarodziejka była tu wielokrotnie. Poruszała się po bibliotece swobodnie. Nie czekała dłużej i ruszyła na przód.

Nie czekała dłużej. Ruszyła na przód.

- Alchemia - przeczytała napis widniejący przy przejściu w poboczny korytarz. - Nie. Magia… Też nie. Hm… Sztuka. Medycyna… Mistycyzm i religie - wymieniała. - Astrologia! - weszła w korytarz. Był on ciemny, ale kiedy czarodziejka zrobiła pierwszy krok, kryształy natychmiast rozbłysły różnymi kolorami. Na środku był jeden duży, który rzucał najwięcej światła. Spojrzała na wielki regał sięgający aż do sklepiania… Czyli trochę wysoko… Wzięła się pod boki.

- Cholera - syknęła. - Nie mogliby łaskawie zatrudnić jakiegoś trolla, albo giganta? Mogli chociaż dać drabinę… i za każdym razem to samo. Eh.

Zbliżyła się do regału i wyjęła pierwszą księgę, która wpadła jej w rękę.

- Niebiosa? Nie - odłożyła księgę z powrotem i wyjęła inną. - Co my tu mamy? Symbole gwiazd? Hm… Wolałabym konstelacje gwiazd… - otworzyła księgę. - Nie, tu nic nie ma.

Znów odłożyła księgę. Cofnęła się kilka kroków.

Wzniosła powolnie prawą rękę, za którą szła biała smuga. Po krótkiej chwili wzniosła i lewą rękę, po czym nie czekając machnęła nimi raptownie w dół. Z pod kamiennej posadzki wyłoniła się jakby drewniana postać. Zielony ogień płonął pomiędzy jej drewnianymi kośćmi.

Czarodziejka splotła ręce na piersi.

- Konstelacje gwiazd - powiedziała ponuro. - Proszę…

Drewniany sługa nie czekał na nic więcej. Natychmiast zwrócił się w stronę regału. Szukał na tym samy poziomie, co ona, ale nic nie znalazł.

Wzniósł się w powietrze. Tam też nic. Wzbił się jeszcze wyżej. Płonącą ręką chwycił księgę, poczym leniwie, wrócił na ziemię.

Czarodziejka chwyciła księgę.

- Stadium gwiazd. Dobrze. Może być. Odejdź.

Stworzenie tak uczyniło. Dosłownie wróciło tam, skąd przybyło… Do ziemi… Syntia zaczęła czytać.

- Konstelacja wojownika weszła w koniunkcję z konstelacją węża… Nie. Nie węża. Woła też nie. Strzały… Symbolizuje…

Czarodziejka upuściła księgę.

- Niech to licho - syknęła.

Z powrotem przeniosła się drogą magiczną do wieży Azmalta. Podróż trwałą zaledwie dwie chwile.

Kiedy się już tam znalazła, widziała tylko maga.

- Gdzie Thail? - zapytała.

- Ruszył do Alceonu. Ma zamiar czekać na króla.

Czarodziejka bez zwłoki ruszyła w tym samym kierunku. Miała nadzieję, że go jeszcze złapie. Kiedy wyszła z wieży, czekała już na nią woźnica, na pięknym, godnym królowej powozie.

- W stronę Alceonu. Gościńcem - rzekła woźnicy.

- Wio! - zawołał tamten, bijąc lejcami.

 

V

 

- Ciii, Szept - Thail pochylił się w siodle. Pogłaskał konia po grzywie.

Z daleka w ciemności biły światła zajazdu. Wznosił się na wzgórzu, opodal skalnego łuku w przełęczy. Thail zeskoczył ciężko z konia. Przerzucił uzdę przez łeb i ruszył na przód.

- Już jesteśmy. Wiem, wiem. Nie parskaj. Spokojnie - mówił mag. - Już tuż tuż. Zaraz coś zjesz. - Skóra na szyi konia zadrżała, gdy tylko ją poklepał.

Karczma znajdowała się wyżej, niż się z początku wydawało. Na blankach ostrokołu widać było wartowników z pochodniami i halabardami. Byli doskonałym celem jak uznał zielonooki. Kiedy znalazł się przy zamkniętej bramie, stwierdził, że poczułby się bezpieczniej gdyby się za nią znalazł.

- Kto idzie! - zawołał odźwierny. - Gadaj ktoś ty!

- Swój! - odparł spokojnie mag. - Thail. Szukam noclegu.

- Skądeś przybywasz?

Mag westchnął.

- Z daleka. Jestem zdrożony. Otwórz dobry człowieku. - Mówił na tyle wyrozumiałym tonem, na ile pozwoliła mu na to cierpliwość. Drewniana furta po chwili donośnego tupotu rozwarła się. W progu stanął młody mężczyzna, w brązowej, grubej kurtce.

- Wyglądasz jak trup! - żachnął się zniesmaczony, kiedy zbliżył ogień pochodni do twarzy maga.

- Wspominałem już, żem zmęczony… Wpuścisz mnie, czy mam przenocować na zewnątrz?

- A czym zapłacisz włóczęgo? - Wartownik nie rezygnował.

Przy świetle pochodni w zielonych oczach maga zapłonęły iskierki irytacji.

- Złotem - mruknął. - A teraz otwórz bramę, bo konia do stajni trzeba zaprowadzić. Tylko szybko.

Mężczyzna jakby zawahał się. Cofnął się o krok poczym zamknął drewniane drzwi. Brama otworzyła się na tyle, bo mógł się w niej zmieścić koń. Thail znalazł się na podwórcu. Spojrzał na piętrową karczmę. Wyglądała przytulnie, zdałoby się, kusząco.

Każda porządna karczma wyglądała kusząco. Zwłaszcza po całym dniu wędrówki. Postąpił krok dalej. W tym momencie zza drzwi wyskoczył jakiś pijak wykrzykując klątwy. Przez chwilę mag zastanawiał się, czy jednak nie zawrócić. Przypuszczał jednak, że następna karczma czeka go daleką stąd. Chciał odpocząć, dlatego też i wszedł do środka.

- Czego? - Prychnął karczmarz, gdy zielonooki zbliżył się do szynkwasu.

Thail uśmiechnął się smutno.

- Czuję się prawię jak elf - mruknął. - Chcę kolacji, izby na jedną noc. No - zastanowił się. - I owsa, dla konia. Izbę, możliwie najmniejszą - dodał po chwili.

Szynkarz mierzył go wzrokiem wspierając się na buduarze.  Pewnie nie w smak mu było gościć tak bladego przybysza. W istocie Thail wyglądał jakby był chory. Zawsze tak wyglądał i prawdopodobnie dlatego każdy omijał go jak trędowatego.

- Widzę, że trzos macie - stwierdził zamyślony szynkarz. - Chodźcie za mną.

Przeszli krótkim korytarzem. Karczmarz otworzył pierwszy pokój po lewej stronie. Był czysty i przytulny.

- Kolację przyniosę za chwilę - zakomunikował gospodarz poczym położył klucz do pokoju na komodzie i wyszedł.

Thail dotknął pościeli łóżka, odpinając rękawice. Położył je na parapecie okna. Stolik już nakryty obrusem, znajdował się na środku. Położył na nim skurzany trzos. Na powale wisiała lampa. Mag odpiął miecz i położył go na komodzie. Rozebrał się do koszuli, zawinął jej rękawy i wyszedł z izby, zamykając ją przy tym na klucz. Gwar z sali gościnnej odbijały się w całej karczmie.

Na podwórzu było zimniej. Ktoś rozmawiał z karczmarzem. Przez chwilę zielonookiemu wydawało się, że to jakaś mroczna postać. Przetarł oczy. Teraz już karczmarz stał sam.

- Już niosę kolację - odezwał się podchodząc do maga. - Podać ją do pokoju?

- Jest zamknięty… - rzucił zamyślony. - Już go otwieram.

Dobra, ciepła zupa, dwie pajdy chleba pokrytego smalcem. Dobra kolacja. Gospodarz życzył smacznego, kiedy znikał w drzwiach. Kiedy Thail skończył zamknął drzwi na klucz i położył się do spania. Okiennica, znajdująca się naprzeciw drzwi, a teraz już pod stopami maga, znajdująca się w niedalekiej odległości od korony łóżka, wpuszczała srebrzystą smugę światła.

Ranek był zwyczajny tylko trochę wcześni. Tylko nie teraz! Pomyślał mag.

Kogut ryczał w niebogłosy, budząc cały zajazd. Zielonookiemu przemknęła myśl, że ugotuje go ognistą kula i da na rosół karczmarzowi. Zaraz jednak opamiętał. Wstał leniwie z łóżka, gramoląc się niemiłosiernie.

Kiedy zapłacił czynsz, zasiadł przy stole. Nie chciał zrazu ruszać w drogę. Najsampierw chciał się obudzić. Piaskowy dziadek jak mu się zdało zasypał go cebrem tego wszetecznego pyłu. Czekał więc jakąś chwilę jakby na zbawienie, kiedy do zajazdu wtargnęła elfka. Nie poznał jej od razu, gdyż nie zwracał na nią większej uwagi. Kiedy jednak pokłóciła się z karczmarze, jak to mają w zwyczaju elfy, gdy przychodzą do ludzkiej karczmy, poznał jej głos.

Alaja.

Mag odwrócił się raptownie, jakby strzelony w pysk, gdyż siedział on plecami do szynkwasu. To była ona, postać o długich złotych włosach. Po skroniach spadały jej warkoczyki. Miała oczy koloru oceanu i ostre rysy pociągłej i chudej twarzy. Miała na sobie niebieską tunikę w regularnie postrzępione rękawy. Spadała ona nisko na uda, gdzie była również postrzępiona w regularny zygzak. Czarny gors wiązany z tyłu, sprawiał, że wyglądała na bardzo szczupłą. Podkreślał również jej wdzięki. Na nogach miała naciągnięte brązowe pończochy, dochodzące do górnej części uda. Na stopach zaś, miała lekkie trzewiki, których nos wygięty był do góry.

Skonfundował się, kiedy wstał na równe nogi. Zanim jednak zdążył coś przedsięwziąć, ona odwróciła się do niego.

 

 

VI

 

Było ciemno w pomieszczeniu, gdy się obudził. Jego oczy momentalnie się przystosowały. Ciekawe, zastanowił się mag, czy myśleli, że ciemność mnie powstrzyma, czy po prostu też lubią ciemności?

Powróz na nadgarstkach wgryza się w nie. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie ma na sobie rękawic, ani miecza na plecach. To nie było pocieszające. Rozejrzał się po ciemnej izbie. Po lewej pod zacienionym przez kawał wilczej skóry okno, stał stolik, zydel. Na środku mnóstwo wolnej przestrzeni. Po prawej dostrzegł drewnianą poręcz schodów.

Przepalił sznur, który pętał jego dłonie. Siłą woli. Wstał powoli. Słyszał piski myszy na dole delikatnie niczym muśnięcie promieni słonecznych na twarzy. Słyszał również trzask ognia. Kiedy wstaje świt? Zapytał sam siebie w duchu. Od razu zszedł po schodach, gdyż tam, nie pozostało nic. Na parterze palił się ogień w kominku.

Elfy spartaczyły robotę, pomyślał. Albo chciały, abym się uwolnił. Zawsze był dylemat. Jakieś „ale”, drugie dno, które dawało o sobie znać. Zawsze. Jak mogłem dać się tak podejść. Miłe oczka. Co ja sobie myślałem? Zawsze miałeś słabość do kobiet, odezwało się sumienie.

W stoliku tkwił sztylet. Thail wyciągnął go, ostrym szarpnięciem. Wetknął go sobie za pas. Kiedy ruszył do drzwi, usłyszał strzępy rozmowy. Runął gwałtownie na ścianę przy wejściu i zaczekał. Chciał wiedzieć, kto go pojmał i po co. Chciał również wymknąć się, bez niepotrzebnego rozlewu krwi. Jednak nie widział sensu uciekać. Zaraz znów poczęli by go szukać.

Tylko po co?

Nie znajdował w sobie żadnej winy. Nawet sumienie go nie kalało a przecież takie wrażliwe. Drzwi rozwarły się. Do środka wdarło się światło dnia. Do środka weszło dwóch elfów, śmiejących się niczym niedźwiedzie. Śmiejące się elfy. To niebywałe.

Zakradł się do pierwszego i huknął go łokciem w czaszkę, kiedy drugi rozkładał się przed kominkiem. Zaskoczony poderwał się gwałtownie, jednak obcas na jego twarzy zdołał go przekonać, że to zły pomysł. Z nosa pociekła mu krew. O dziwo był przytomny, w przeciwieństwie do tego, który leżał pod nogami zielonookiego.

- Viael'l - syknął elf, gramoląc się niezgrabnie.

Thail chwycił go za koszulę i podniósł bez żalu. Uderzył raz jeszcze w brzuch. Tamten skulił się, upadłby znów, gdyby nie to, że mag go trzymał. Z jego ust oprócz krwi wydobył się zduszony okrzyk. Delikatny, prawie dziewiczy.

- Tak, tak - zaczął lekceważąco Thai. - Dalej zgrywaj twardziela, a wyjedziesz stąd nogami do przodu.

Elf chwiał się, szarpany za ramię. Wyszarpnął niezdarnie nóż zza pasa i wygiął do tyłu, przygotowując się do wbicia go w głowę. Kolejne uderzenie w brzuch skutecznie go jednak powstrzymało. Sztylet upadł gdzieś na ziemię.

- Gadaj kto cię przysłał.

Elf wymamrotał coś w swoim ojczystym języku, czego mag nawet nie słuchał. Chciał, by przemówił w jego języku. Pańskim języku. Gruchnąłby go ponownie, gdyby nie powstrzymał nagle pięści. Elf cofnął brzuch resztkami sił odruchowo, ale nic by to nie dało.

- Kto cię nasłał! - ryknął zielonooki. Gdy zobaczył, że tamten znów coś szepce w elfiej mowie, tym razem gruchnął go bez ceregieli. Tamten łupnął głową o ścianę i stracił przytomność.

Mag zgiął się, chwytając sztylet, kiedy przez drzwi wpadła kolejna osoba.

Alaja.

Momentalnie chwyciła za łuk, napięła cięciwę i równie szybko posłała strzałę.

Nic się nie stało. Thail chwycił pocisk tuż przed prawym okiem, poczym wyrzuciwszy go bez zastanowienia, przyskoczył do elfki. Ta zamachnęła się i chlasnęłaby go ramieniem łuku, gdyby nie uchylił się i runął w bok. Alaja posłała kolejną strzałę, jednak mag był szybszy. Odepchnął drzewiec i wyrwał piękny łuk elfce. Obezwładnił ją bez trudu, przycisnąwszy do siebie.

- Koniec zabawy - mruknął. - Kto was nasłał?

Złotowłosa szarpnęła się rozpaczliwie. Nie potrzebnie. Nie pomogły nawet słodkie oczka, na które nabrała go za pierwszym razem.

- Zapytam jeszcze raz - zaczął cierpliwie. - Kto was nasłał? Jesteście łowcami nagród?

Zamilkł.

Teraz już wiedział wszystko. Wiedział również to, że się nie dowie od niej, kto za niego zapłacił. Nie było to bez znaczenia, jednak nie było to również najważniejsze. Mag zaryzykował. Ścisnął jej nadgarstek. Jęknęła z bólu, jednak się nie odezwała. Zdałoby się, nie mowa, gdyby nie pisnęła nagle.

- Przestań! Powiadają, żeś człek zły! Że zabijał naszych braci.

Thail rozluźnił uścisk. Chyba za bardzo, gdyż złotowłosa zdołała się wyrwać z uścisku.

- Kto? - Zapytał którko.

- Inny czarownik - rzekła posępnie, wściekła na niego. -  Zwą go Arvalt. Budził respekt. Zdaje się z koalicją poufalić.

Thail wzdrygnął się.

- Nie jesteśmy wrogami - urwał oschle. Alaja zdawał się słuchać. Trochę jak zahipnotyzowana. Mag jednak nie rzucił jednak żadnego zaklęcia. Czyżby wiedział, że elfy mnie nie zdołają zatrzymać? Czyżby chciał mnie tylko spowolnić? Takie myśli spowiły jego umysł.

Złotowłosa korzystając z chwili nieuwagi, chwyciła łuk. Thail powstrzymał ją jednak stanowczym gestem dłoni. Elfka podniosła łuk, jednak schowała go za plecy.

- Nie jesteśmy wrogami - powtórzył mag z naciskiem. Alaja wzruszyła ramionami.

Thail spojrzał po nieprzytomnych elfach. Zauważył, że obaj mieli jego rękawice i miecz, niby łupy przyodziane. Zerwał je zrazu i sam nałożył. Kiedy też to czynił, złotowłosa zauważyła srebrny liść, który wyłonił się spod koszuli.

Alaja wzdrygnęła się.

- Czekaj Viael'l - odezwała się zdesperowana. Nie znała go z imienia. - Jesteś… przyjacielem elfów? - Wymamrotała zaskoczona.

- Thail, nie Viael'l - mruknął. W języku elfów oznaczało to zielonookiego.

- Nie wiedziałam - rzekła przepraszająco.

Mag wzruszył ramionami. Odwrócił się. Nie interesowało go to co mam mu do powiedzenia najemna elfka. Chciał ruszyć spokojnie do stolicy. Nie wiedział jednak gdzie jest. Spojrzał na Alaje. A patrzał srogo. To przez nią bowiem Gilwen zginęła. Była z koalicjantami. Wypomniał jej to. Na to jej policzki poczęły spływać łzami.

- Myślisz, że tego chciałam? - rzekła desperatka. - Pojmali mojego brata! Szantażują mnie, że jeśli nie będę robiła co mi każą, on zginie!

Thail pochylił głowę. Nic nie powiedział. Ta poczęła szarpać go desperacko za rękawy kurtki na ramionach. Nie czuł nic wobec niej prócz pogardy, lecz byłą mu potrzebna, aby go wyprowadziła.

- Gdzie jesteśmy? - rzucił bezceremonialnie mag.

- W opuszczonej chacie, w lesie. Idą tu po ciebie.

- Dobrze. A więc wyprowadzisz mnie.

I wyszli na zewnątrz w las. Za chatą czekał na niego posłusznie jego koń i trzy konie elfów, przywiązane do koryta z wodą. Nikt ich nie przyłapał, ani też nie minął, gdy się przedzierali przez ostępy. Thail po jakimś czasie zorientował się wreszcie, gdzie się znajduje. Zbliżyli się do stolicy nieco.

- Postąpiłabyś roztropnie, gdybyś zaprowadziła mnie do Arvalta. - Rzekł mag.

- Nie… - wymamrotała Alaja. - Nie mogę. Nie wiem, gdzie się znajduje. Spotykamy się w umówionych miejscach… I  tylko w tedy, kiedy sobie tego zażyczy.

- Nic to w takim razie. - Wzruszył ramionami obcesowo, nawet na nią nie spojrzawszy. - Czas mi w drogę.

Mag zaczekał jeszcze chwilę, pochylony w siodle posępnie.

- Stój Thail - rzuciła niepewnie. - Arvaltowi widać na tobie zależy… Nie poradzisz sobie beze mnie.

- Jak do tej pory radziłem sobie świetnie sam. Wolę być sam… I nie zamierzam za to przepraszać.

- Mogłabym go zbywać… Nie wie, że go zdradziłam.

Tu mag spojrzał na nią surowo. Wystarczyła chwila, by złotowłosa skuliła się w siodle.

- Skąd mam wiedzieć, że i mnie nie zdradzisz? - powiedział zimno, beznamiętnie.

Nie ufał jej. Nie potrafił. Nie wierzył w jej dobre intencje, jakkolwiek szczere by one nie były.

- Pomóż mi… - rzekła błagalnym tonem. - On ma mojego brata… Zabije go jeśli… - na policzkach Alaji znów błysnęły perły przezroczystych łez. Nie dokończyła.

- Oczekujesz, że ci zaufam? Gilwen prawdopodobnie nie żyje. Mnie ogłuszyłaś i związałaś. Zostawiłaś elfy w chacie, zupełnie jakby były twoją własnością… Kiedy Arvalt znów się z tobą spotka, wydasz mnie przy pierwszej lepszej okazji. Nie Alaja… Nie zaufam ci.

- A kim ty jesteś, że możesz mnie osądzać? - Krzyknęła zrozpaczona.

Mag znów pochylił głowę. Wolał milczeć. Wiedział, że nie ma prawa jej osądzać, że sam jest nikim. Złotowłosa elfka zabiła mu ćwieka, jednak nie czuł przez to gniewu. Nie czuł nic. Było mu to wszystko obojętne. Jednak kiedy pomyślał, że może go wydać, zrodziły się wątpliwości.

- A jeśli dowiodę swej lojalności? - wymamrotała przez łzy, zupełni jakby czytając jego myśli.

- A jak chcesz tego dokonać? - Thail zmarszczył brwi. - Nie ważne. Wszystko mi jedno. Wiedz, że jeśli mnie wydasz, długo będziesz tego żałować.

 

VII

 

Kiedy przybyli do stolicy, przywitała ich posępna wieść, wedle której król Arint miał nie żyć. Jednak mag od początku nie dawał wiary tym wieściom. Zdało się, że Alaja była poruszona tym bardziej niż on. Nie wiedział czemu, ale nie potrafił wykrzesać w sobie choć odrobiny bojaźni i skruchy. Rycerzem już raczej nie będę, pomyślał. Pogodził się bez najmniejszego trudu z faktem, że się na niego nie nadaje.

Wędrowali ulicami. Minęli posąg, który przyciągnął uwagę zielonookiego. W istocie posąg był biały, jakby z wapnia. Przedstawiał on wojownika bez twarzy. Wzbudzał on dziwne uczucia, jednak na magu nie wywarł większego wrażenia poza tym, że przyciągnął jego uwagę. Posąg ten miał upamiętniać kogoś, kto stanął w obronie uciśnionych. Kiepsko jednak spełniał swoją rolę, taka myśl przemknęła po głowie maga. Po jaką cholerę stawiać posąg ku pamięci wojownika, skoro i tak nie ma on twarzy, i nie można go ni jak scharakteryzować?

Posągów w Alceonie nie było aż tak wiele. Wszystkie były zabytkami, które stanowiły spuściznę kultury Gondwany, jak również wszystkie były porośnięte mchem albo obsrane przez przypadkowe ptactwo. Na przykład posąg arcykapłana Dellanida był właściwie nie do rozpoznania. Z resztą nie tylko on bo przesławny rycerz Orik z Toriny, który ma teraz więcej złota niż król, a sławą cieszy się na całe Trójświecie, nie różni się bardzo od posągu woja bez twarzy. Jednak Thail miał to w głębokim poważaniu. Prawdopodobnie w głębokim poważaniu miałby również to, że jego posąg jest również obsrany… Był tylko jeden malutki szkopuł… Thail nie miał własnego posągu.

Od ulicy, ze strony rynku bił tłok. Zielonooki nie chciał się tam kierować. Ugrzązłby szybko, w tej grzmiącej i wściekłej tłuszczy. Zebrali się pewnie, by maglować wieści o śmierci króla.

- Propaganda - rzucił kpiąco Thail. - Namieszać w głowie motłochu, zrobić szum i znów namieszać w głowie. Szybki przepis na przewrót w kraju.

Dopiero po chwili dotarło do niego, że tą propagandę mógł właśnie siać Arvalt, głowa koalicji. Nie był jednak na tyle głupi, by wyznaczyć sobie za punkt honoru, wyplenienie tej propagandy. Do czego to doszło?, grzmiał Thail sam w sobie. Już nawet publicznie oznajmiają, że król nie wróci. To było coś… wręcz zaskakującego! Potrzeba było nie lada odwagi, żeby wystąpić publicznie i obwieszczać te rzeczy! Gdyby byli tam strażnicy, którzy dziwnym trafem gdzieś się zapodziali, zapewne powiesili by tego krzykacza bez jakichkolwiek ceregieli. „Za sianie postrachu wśród plebsu i mieszczaństwa”, jak przypomniał sobie mag słowa dobrotliwego strażnika.

Ominęli więc rynek krótszą drogą, nie ingerując tym samym w sprawy polityczne. Markiz, który ich zatrzymał za ratuszem, wypytywał kogoś w jego rodzimym języku. Pochodził z Rodinii, jak wnosił z akcentu Thail. Kiedy jednak skończył z rozmówcą zwrócił się do niego.

- Mości panie! Cóż też tu was przywiało? - Zapytał jakby wesoło. - Wy też w sprawie wieści, które rozpanoszyły się po mieście jak wszy po dupsku?

- Zdaje mi się, ze gdybyśmy przybyli w sprawie wiadomości, bylibyśmy razem z motłochem. Dobrze miarkuję? - zapytał brawurowo Thail.

- Tak, tak - powtórzył szybko markiz. - Zaiste. A więc co was sprowadza do Gondwany? Ojoj! Niech zgadnę… Przybyliście z listami do najwyższej doradczyni królewskiej?

To podsunęło zielonookiemu pewną myśl. Gdyby go niech cieli wpuścić na zamek, mógłby powiedzieć, że przybywa z listami do kogoś. Kwestia tylko do kogo? Nie znał nikogo na zamku.

- Muszę was jednak zmartwić - ciągnął Rodinianin - Celti nie ma na zamku. Powinna być z królem, ale powiadają, że zaniedbała obowiązki - powiedział z kuglarskim współczuciem dla najwyższej doradczyni markiz. - Tak, tak - powiedział z jeszcze bardziej udawanym przejęciem.

- Dobrze - przerwał ostro mag, monolog markiza. - Miło się rozmawiało, ale czas mi w drogę - rzucił obojętnie mag.

Z trudem wyrwał się ze szponów gadatliwego markiza, który chyba na siłę szukał bratniej duszy, z którą mógłby porozmawiać, lub której mógłby się wyżalić. Zielonookiego jednak nie interesowały niczyje żale, dlatego zignorował nawoływania Rodinianin, i pomknął dalej.

Do górnego miasta wpuścili go niechętnie. Musiał trochę okłamać strażników, a że nie wyglądał na ostatniego włóczęgę, wpuścili go bez zbędnej manifestacji brzeszczotów. Z Alają był większy problem. Tu jednak przyczyniał się bardzo Syntia, która przybyła już wcześniej do miasta.

- Słyszałeś te bzdury? - zapytała, kierując się w stronę zamku.

- Owszem. - Mruknął Thail.

- Jakiś parszywy krzykacz, rozpuścił plotkę, że król nie żyje! Dasz wiarę?

- Mhm - przytaknął. - Czyżby Koalicja chciała przejąć tron?

- Raczej im się to nie uda, do póki Alfa trzyma tu porządek - oznajmiła czarodziejka.

- Alfa…? - Zastanowił się mag. - To musi być ciekawe. Ale nie to chciałbym przedyskutować.

Tu mag spojrzał na złotowłosą elfkę.

- Alaja była w zmowie z Arvaltem - wyjaśnił mag. Syntai stanęła ja wryta, jakby nie dowierzając własnym uszom. - Słyszałaś o nim?

- Owszem - odparła pospiesznie. - Nie rozumiem czemu ja tu przyprowadziłeś. - Rzekła z zakłopotaniem. - To nie rozważne! Chyba jej nie ufasz.

- Nie. Ale może być całkiem przydatna.

Elfka spuściła wzrok. Czuła się najwyraźniej zażenowana. Thail od razu to zauważył. Syntia przyglądała się jej badawczo. Przez chwilę mag miał wrażenie, że czarodziejka zechce zabić elfkę, albo wyda ją straży. Sam nie wiedział skąd taka myśl.

- Tak - rzekła wreszcie, bardzo przeciągliwie. - W istocie może być przydatna. Co jednak będzie, jeśli nas wyda? Co jeśli służy nadal temu plugawemu szelmie? Będę musiała wypalić jej oczy - rzuciła, patrząc nadal na Alaje. Thail przypuszczał, że chce ją nastraszyć. Przez chwilę sam zdawał się nawet dygotać na myśl o tym jakie szkody na ciele, mogą uczynić magowie.

- Dobrze, jeśli byłaby pod twoim nadzorem - stwierdził Thail. - Nie chciałbym, aby jakieś cenne pergaminy, dostały się w ręce Koalicji…

- Spokojnie. Osobiście się nią… Zaopiekuję - zapewniła Syntia.

 

Dzięki wpływom czarodziejki Thail mógł porządnie się wyspać, a jego koń, mógł porządnie się najeść, korzystając z wygód porządnej królewskiej stajni. Izdebka była nieduża. Thail nie przepadał za ogromnymi sypialniami. Im mniejsza, tym lepsza.

Kiedy wstał świt, mag wziął porządną kąpiel. Woda była gorąca i spieniona. W łaźni nie było nikogo, to też Thail miał spokój. Ta myśl dodała kąpieli jeszcze więcej finezji, a tym samym pociechy z niej. Minęła upojnie. Kiedy odział ładny strój, który sprawiał, iż Thail mógł mylić się ze szlachcicem, ruszył do czarodziejki.

 

VIII

 

Syntia była u siebie. Thail zapukał do drzwi. Wszedł do środka dopiero, kiedy usłyszał zapraszające zawołanie czarodziejki. W środku było mile ciepło, wszak jednak mag był po gorącej kąpieli, i nie poczuł tego dobrotliwego muśnięcia ciepła na skórze.

Siedziała na sofie. Wyglądała najzupełniej normalnie. Nie miała ani przestraszonej miny, ani zdenerwowanej, ani też zadowolonej. Kiedy Thail podszedł na kilka kroków przed nią, ta wstała leniwie.

- Mam nadzieję, że Alfa zrobi tu porządek - rzekła nagle czarodziejka z niesmakiem. - Zastanawia mnie tylko, gdzie Arint się podziewa.

- Chyba nie bardzo rozumiem - odparł mag zdezorientowany, wzruszywszy bezradnie ramionami.

- Oh! To proste. Jeśli król niebawem nie wróci, zamiast znanej nam Gondwany będzie znany nam już nieco mniej burdel… Nie wszyscy przecież przyjmą zwierzchnictwo Alfy…

- To… Niepokojące. - Odparł, nadal nie do końca świadom. Polityka…, westchnął w duchu. - Czyli nie masz żadnych wieści o królu…? - upewnił się.

- Żadnych. Ani od króla ani od siostry… - powiedziała rozczarowana. - Musimy zachować wiarę - westchnęła. - Tym czasem tobie polecam ruszyć do klasztoru nad Opaleninem. Tamtejsi bracia zakonni posiadają pewne pradawne artefakty. Chciałbym, abyś udał się do nich w moim imieniu i zabrał te artefakty. Najważniejszym z nich jest Hymn Stworzenia o raz Krew Stwórcy.

- Hymn Stworzenia? - powtórzył mag. - Nie rozumiem w czym stare pismo Cædmona, będzie ci potrzebne. Z resztą nie ważne. Opalenin leży daleko stąd… - stwierdził z niesmakiem.

Czarodziejka wstała. Podeszła do okna.

- Potrzebuję czasu - odezwała się, nie patrząc na niego. Stała tylko odwrócona plecami, spoglądając gdzieś w dal. - Zorientuję się co zamierza Arvalt. Sprawdzę wiarygodność tej twojej elfki… Potrzebuję czasu… I materiałów - dodała po chwili.

- Nie byłoby szybciej, jeśli byś się tam pojawiła osobiście?

- Słuchaj. Nie rozdwoję się, ktoś musi mi przynieść te rzeczy… Jestem uziemiona, do póki Alfa ma tu władzę…

Thail westchną posępnie. Nie chciał iść tak daleko. Nie było mu po drodze. Sam jednak nie wiedział, kiedy powiedział „dobrze”.

- Zrobisz to dla mnie? - odwróciła się zaskoczona.

Thail skinął tyko głową. Odwrócił się w stronę wyjścia.

 

Thail przygotowywał się do drogi, kiedy wtem do jego komnaty weszła Alaja.

- Opuszczasz zamek? - zapytała jakby rozczarowana. Chyba chciała to ukryć.

- Owszem. - Stwierdził bez żalu. - Syntia wysłała mnie do Opalenina - dodał zimno, zupełnie ignorancko.

- Weź mnie ze sobą! - rzekła błagalnie. - Mój łuk będzie ci potrzebny!

- Nie. - Uciął mag. -  Ty zostajesz. Syntia będzie mieć cię na oku, więc nie rób niczego, czego mogłabyś później żałować.

Mag poprawił karwasz, przełożył pas z mieczem, przez pierś i wreszcie odwrócił się do elfki.

- Syntia cię sprawdzi. Będziesz coś kombinować, a źle się to dla ciebie skończy. Rozumiemy się? Nie radzę ci - pogroził szponem na końcu palca, ostrym niczym brzytwa - rozmawiać z Arvaltem. A jeśli już do tego dojdzie, to nie daj się przyłapać. Obdarliby cię żywcem ze skóry.

Złotowłosa przełknęła ślinę, przytaknęła prawie niezauważalnie. Thail ruszył w stronę wyjścia bezceremonialnie.

***

 

IX

 

Król był daleko. Jego bratanek i syn, którzy urodzili się mniej więcej w tym samym czasie, czekali na wieści o nim. Bratanek był dla króla niczym rodzony syn. Jego rodzice zaginęli bez wieści, a władca przyjął go jak własne.

Żona Arinta, królowa Amelia wcale nie wyglądała na przejętą tym, że jej mąż może być martwy. Być może już go nie kochała, znajdując sobie innego w łożu. A może po prostu nie dopuszczała do siebie myśli, że król może nie żyć.

Król żył, ale nie był daleki śmierci. Jego statek został pochłonięty przez najbardziej nieprzyjazne morze, po jakim można było pływać - morze Nar. Sam władca jednak umknął bez załogi ze statku. Przeżył, ale tylko odwlekał to, co nieuniknione. Znajdował się bowiem na otwartym morzu. Fale grały dziarsko, a rozgwieżdżone niebo przykrywało wody niczym ogromna kopuła. Pełna tarcza księżyca rozświetlała pożerany przez morze statek.

Król trzymał się belki dryfującej na falach niegościnnych wód. Był już zmęczony, kiedy wracał do domu. Teraz, kiedy okazało się, że ma więcej szczęścia od reszty załogi, sił nie starczyło mu nawet na wspieranie się belką.

- Być może ktoś jeszcze żyje- pomyślał król. Słyszał w prawdzie jakieś krzyki, ale sam nie był pewien czyje.

- Hej! - krzyknął w ciemność.

Nie odpowiedziała.

 - Jest tam kto? Czy ktoś jeszcze żyje?

Przerażająca cisza. Nawet morze zamarło, jakby nie chciało zagłuszać krzyków tych, którzy mogli przeżyć. Mogli. Ale nie przeżyli. Władca chciał dalej nawoływać, ale brakowało mu sił. Czuł nawet, jak woda pochłania go, jak ręce osuwają się z belki. Wreszcie zamknął oczy, a jego ciało pochłonęła morska głębia. Spał, ale czuł czyjąś obecność. A może to był tylko sen. Sen, który tylko poprzedzał przyjęcie króla przez Stwórcę do swoich wspaniałych, błękitnych gajów.

To nie sen. Król otworzył raptownie oczy, gdy tylko poczuł potężne ukłucie w lewy obojczyk. Mięśnie na nim się zacisnęły. Rwały. Powietrza w płucach zaczęło brakować. Ból był nie do zniesienia. Przeszywał on lewą rękę i część szyi. Wiedział, że została mu tylko chwila. Zaczął się szamotać w wodzie, wierzgać beznadziejnie próbując sięgnąć tafli wody. Na próżno. Woda okazała się silniejsza.

Nagle odetchnął pełną piersią. Wcale jednak nie wypłynął z głębin. Oddychał przez rowki wyrzeźbione na obojczyku. Były trzy. Przekrwione i sine. Oddychał przez nie ciężko, ale żył. Oczy zaczęły szczypać, parzyć. Słona woda nie była litościwa. Zamknął je, mocno. Zacisnął je, jakby próbując zmiażdżyć. Dało to trochę ulgi. Wgłębi panowała taka ciemność, że i tak marny byłby z nich pożytek.

Dryfował tak chwilę w wodzie bezwładnie, kiedy poczuł czyjś uścisk. Coś chwyciło go za rękę. Albo ktoś… Nie protestował jednak. Był zbyt wyczerpany, a ból przy szyi, potęgowany dodatkowo słoną wodą, jeszcze nie ustał. Coś go porwało za rękę i mknęło szybko, niczym blask. Niebieskozielona poświata, strumień, postać, płynęła tak szybko, że napór wody zadawał dodatkowy ból. Niemoc przepełniała króla. Niemoc, jakiej jeszcze nigdy nie doświadczył. Dziwny szmer na obojczyku podczas oddychania, przyjemnie łachotał, masował mięsień. Co w połączeniu z bólem komponowało się dość osobliwie.

Szybki kształt pociągnął go głębiej.

 

X

 

Trwała wtedy zimna noc.

Darrik Howlin był najemnym strażnikiem. Stał na Starej Wieży wspierając się halabardą. Patrzył na horyzont. Tam, gdzie gwiazdy na ciemniejszym tle, stykają się z tym jaśniejszym.

Za nim paliło się ognisko, przy którym grzali się dwaj inni mężczyźni. Opowiadali oni bardzo zbereźne rzeczy bekając przy tym donoście. Podboje dziewek na polach, dziwek w burdelach, to tylko nieliczne tych historii.

Glory ma znacznie gorszą wartę, pomyślał Darrik.

W istocie Glory, stał przed drzwiami wieży pilnując, by nikt do niej nie wszedł przypadkiem. Zapewne zastanawiał go sens tej warty, skoro wieża stała na odludziu i stanowiła już raczej marniejący symbol, niż budynek obronny. W każdym razie wciąż był to dobry punkt obserwacyjny.

Dwaj mężczyźni przy ognisku byli już mocno pijani, dlatego Darrik nie próbował nawet wdawać się w dyskusję z nimi.

Był zwykłym najemnikiem. Nie dostał więcej niż zwykły strażnik, a to dlatego, że nikt inny nie potrzebował najemnika…W Gondwanie czyhało na takich strażników wiele niebezpieczeństw. Najmniej prawdopodobnym były smoki. A jednak nawet one były wciąż jeszcze gatunkiem, który dawał się we znaki w tej części świata. Jednak najemnik nigdy nie widział smoka, a te dziwne i ciemne poświaty, które ledwo dostrzegał w oddali, mogły być czymkolwiek.

Glory wszedł po schodach na górę ogrzać się przy ognisku. Nie liczył nawet, że ktoś go zmieni. Darrik zwrócił mu uwagę, ale ten nic sobie z tego nie zrobił. Był wprawdzie młodszy, ale dłużej służył w armii królewskiej.

Świerszcze grały, tak, że po długiej warcie, nie brzmiały głośniej od ciszy. Wiatr poruszał wysoką trawą, która od czasu do czasu szeleściła. Jeden z pijanych wreszcie przewrócił się na bok, chodź drugi wcale nie wyglądał lepiej, to jednak próbował wstać. Całkiem bezskutecznie…

Nagle coś głośno zaryczało. Był to głośny ryk, niby olbrzyma, któremu ktoś ukradł drugie śniadanie.

- Co to było do cholery? - ryknął Howlin, odwracając się twarzą w stronę ogniska. Czuł gęsią skórkę na plecach i pot pod pachami.

- Poczekaj - odpowiedział spokojnie Glory i pierdnął głośno. W tym momencie dwaj pijani obudzili się. - To nie brzmiało podobnie? - zaśmiał się gardłowo Glory. Howlin odwrócił się ze zrzedniętą miną. Wtem ogromna fala ognia pochłonęła jego i resztę strażników.

Później na wieży nawet ognisko się już nie paliło. Z trupów pozostała jedynie garstka popiołu. Nie było śladu smoka. Była natomiast chuda, wysoka postać w czarnej szacie, która zlewała się z jej włosami.

Było to mężczyzna o orlim nosie i poważnym, ale nieprzyjemnym wyrazie twarzy.

Machnął niedbale ręką, a mocne uderzenie gwałtownego wiatru zmiotło popiół, niedopalone drewno i mały kamienny pierścień i wyrzuciły je gdzieś poza wieżę. Mężczyzna na jej środku postawił ogromny, zielony kryształ, który uprzednio musiał trzymać oburącz. Wzniósł ręce ku niebu i dziwnym, przerażająco demonicznym głosem wymówił magiczną inkantację.

Kryształ podniosła do góry jakaś niewidzialna siła. Chwiał się mniej więcej na wysokości tułowia maga. Mag powtórzył inkantację. W tym momencie ziemią coś poruszyło. Wieża poczęła się trząść, zapadać, a potem zawaliła się w jednym momencie razem z czarownikiem.

Na dole było ciemno. Mężczyzna w czarnych szatach stał trzymając przed sobą kryształ, zupełnie tak, jakby kupa gruzu i pyłu w ogóle go nie dotknęła. Przed nim biegł ciemny korytarz. Mag odsunął kosmyk włosów za ucho i ruszył w głąb ciemności. Zielony kryształ rzucał mdły blask na ściany korytarza. Powietrze było tam martwe i zimne. Czuć było wilgoć, a miejscami nawet zgniliznę. Gdy wyszedł z korytarza, kamień rzucił już znacznie intensywniejszy blask na ogromną salę. Była ona potężna i na pewno bardzo stara.

Na końcu stał ołtarz ofiarny i kamienny portal na wysokość całej sali.

Na twarzy maga pojawił się przerażający uśmiech. Było to bowiem miejsce, do którego miał być przyzwany Maelhor - stary demon, o którym wspominają najstarsze legendy. Miejsce to starsze było od ludzi, krasnoludów, a nawet elfów. Miejsce, o którym dawno zapomniano. Miejsce, które nigdy nie powinno być odnalezione. 

 Autor: Aneroit
 Data publikacji: 2012-10-23
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 Nie jest źle
Parę rzeczy wg mnie do poprawy, ale nic poważnego. Np.:Mag jednak nie rzucił jednak żadnego zaklęcia. Albo: Co tam pisze?
I ścięło też najwidoczniej końcówkę (być może tylko mi się tak Twoje opowiadanie wyświetla). Wiem, czepiam się! :)
Czyta się dobrze! Pozdrawiam.
Autor: konik80 Data: 19:27 3.11.12
 Prawda
Dziękuję, za wytknięcie mi tych błędów! Chyba czas najwyższy wziąć się za poprawianie tego tekstu, a nie samo pisanie! xD Dziękuję raz jeszcze!
Autor: ~Krzysiek Data: 15:23 5.11.12
 The end
Końcówkę ścięło :/
Autor: konik80 Data: 16:27 25.12.12
 czarno
Komentarzy i końcówki nie widać. Może admin mógłby coś zrobić (fiksnąć)?
Autor: konik80 Data: 10:41 15.01.13
 Wszystko widać
W razie gdyby były problemy, proszę o maila lub PW z określeniem, przede wszystkim, w jakiej przeglądarce problem występuje.
Autor: Whitefire Data: 20:54 22.01.13
 Hm...
Masz trochę talentu. Kilka bystrych uwag i zgrabnych opisów się pojawiło, czyta się to dość płynnie.
Mimo wszystko mój komentarz to będzie raczej ćwiczenie z mężnego znoszenia konstruktywnej krytyki.

Po pierwsze, historia nie ma zakończenia. Opowiadanie bez zakończenia to jak obiad złożony z wody i gwoździa.

Brak temu wszystkiemu odpowiedniej oprawy - przeczytałem, ale nadal nie wiem praktycznie nic o świecie, w którym się to rozegrało. I bardzo mało o bohaterach - wszystko jest w beznadziejnym zawieszeniu.

Sceny są ze sobą bardzo słabo powiązane, to sprawia wrażenie jakby połowa utworu była wycięta i zostały fragmenty.

Tekst psują różne błędy, zwłaszcza rażąca interpunkcja, poza tym powtórzenia i zbędne zaimki, trochę literówek, nawet ortografy. "Co tam pisze" to w najlepszym wypadku baaardzo nieliteracki zwrot. Aprobaty nie można 'przedsięwziąć'. Nie rozumiem też, dlaczego rozdziały to "kanony". Niektóre dialogi/reakcje mało przemyślane (np. Thail praktycznie nie ma prawa ocenić, że "jej osoba będzie niezwykle pomocna" w nieznanym mu rytuale, nawet jeśli chce zaplusować u elfki). Takich spłyceń jest więcej. Nie rozumiem, co znaczy tytuł "Górska twierdza (Można pominąć)". Nijak nie mogę sobie wyobrazić gorsu tuniki w postrzępione rękawy, wiązanego z tyłu. Zdanie "Jej wiedza była bardzo rozległa, na bardzo rozległe pola do polemiki" to w ogóle, przepraszam, bełkot jakiś. I na koniec - nie sądzę, żeby zawodowej kurtyzany można było pozbawić cnoty. Ale nie jestem w tym temacie ekspertem...

Jeśli jesteś jeszcze młody, nie bierz tej krytyki zanadto do siebie, tylko ją wykorzystaj. Jeśli masz trochę więcej lat na karku... kiepsko.
Autor: Whitefire Data: 00:53 2.02.13


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 398 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 398 gości.
 


       Dział Literatury:

   •   Recenzje Fantastyki
   •   Autorzy Fantastyki
   •   Artykuły
   •   Poczytaj fantasy
   •   Poczytaj SF
   •   Poczytaj różne
   •   Cała proza
   •   Poezja
   •   Fan fiction
   •   Publikuj własne dzieło »

Myśl

Acta est fabula. - Sztuka skończona.

  - Oktawian August
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.