|
|
|
|
|
|
Autor Wiadomość |
|
Wysłany: Niedziela 25 Czerwiec, 2006 3:15 |
|
|
Wielki twórca, obok ojca horroru, Edgara Allana Poe wielki klasyk. Nie napisalem w swoim życiu żadnej powieści, jednak całe mnustwo opowiadań udowadnia, że jest wielkim artystą. Zamieszcze niżej dwa opowiadania - całkiem legalnie oczywiście:
ALCHEMIK - H.P. Lovercraft
Wysoko, na porośniętym trawą wierzchołku wzgórza, którego zbocza i podstawę porastają leśne ostępy z pokrzywionymi, posępnymi drzewami, stoi stare zamczysko moich przodków. Od stuleci jego mury i krenelaże spoglądały ponuro na dziką i surową okolicę wokoło, pełniąc funkcje siedziby i warowni dumnego rodu, którego szlachetna linia starsza jest nawet niż porośnięte mchem zamkowe mury. Owe stare, nadgryzione zębem czasu wieżyce składały się ongi, jeszcze w czasach feudalizmu, na jedną z najbardziej przerażających i strasznych fortec w całej Francji. Z jego machikułowych gzymsów i podwyższonych blanek odpierano ataki baronów, hrabiów, a nawet królów, na tyle skutecznie, że przestronne komnaty nigdy nie rozbrzmiewały echem kroków najeźdźców. W miarę upływu czasu wszystko się jednak zmieniło. Lata chwały należały już do przeszłości. Ubóstwo graniczące z nędzą w połączeniu z dumą naszego imienia nie pozwalającą na złagodzenie tego stanu poprzez prowadzenie kupieckiego trybu życia stało się przyczyną, iż moi przodkowie nie zdołali utrzymać posiadłości w stanie dawnej chluby i chwały, odpadające zaś od gzymsów kawałki kamieni, chwasty pleniące się w parkach, wyschła fosa, źle wybrukowane dziedzińce i chylące się ku upadkowi zewnętrzne wieże, podobnie jak zapadające się posadzki, zżarta przez korniki boazeria i wyblakłe gobeliny - wszystko to zdawało się opowiadać posępną historię o czasach minionej świetności. W miarę upływu wieków najpierw jedna, potem zaś druga z czterech wież została opuszczona i pozostawiona, by obrócić się w ruinę. Na koniec nieliczni już potomkowie potężnych ongi władców majątku zagnieździli się w ostatniej wieży.
To właśnie w jednej z ogromnych komnat owej wieży przyszedłem na świat ja: Antoine, ostatni z nieszczęsnych, przeklętych hrabiów de C…, dziewięćdziesiąt długich lat temu. W tych murach i pośród mrocznych, cienistych ostępów leśnych, dzikich wąwozów i grot na zboczu wzgórza poniżej spędziłem pierwsze lata mego burzliwego życia!
Nie znałem moich rodziców. Ojciec zginął w wieku lat trzydziestu dwóch zabity przez kamień, który jakimś sposobem odpadł od gzymsu jednej z opuszczonych wież, na miesiąc przed moim przyjściem na świat. Matka umarła w połogu, a opiekę nade mną i moją edukacją przejął ostatni z zamkowych sług, stary, wierny człek o wybitnej inteligencji, którego imię brzmiało, jak pamiętam, Pierre. Byłem jedynakiem i doskwierał mi brak towarzystwa, który wynikał z osobliwego stylu wychowania, narzuconego mi przez podstarzałego opiekuna nie pozwalającego na spotykanie się z dziećmi wieśniaków, bawiącymi się zwykle na równinach u podnóża wzgórza. Pierre powiedział, że zakaz ten obowiązywał mnie dlatego, iż jako szlachetnie urodzonemu nie uchodziło mi przebywać w towarzystwie ludzi z plebsu. Teraz wiem jednak, że chciał w ten sposób nie dopuścić, bym usłyszał pogłoski o przerażającej klątwie, jaka ciążyła na naszym rodzie, o której plotki krążyły dość szeroko, rozgłaszane i ubarwiane przez wieśniaków opowiadających je sobie nawzajem, z podnieceniem i ze zgrozą, wieczorami, przy rozgrzanych przyjemnie kominkach ich chat.
Tak odizolowany i pozostawiony samemu sobie spędziłem długie godziny mego dzieciństwa na studiowaniu starych ksiąg, których bez liku było w nawiedzanej przez cienie bibliotece zamczyska lub też krążyłem bez celu po widmowym lesie, którego rozległa połać sięgała nieomal podnóża potężnego pagórka.
Być może wskutek takiego, a nie innego otoczenia mój umysł bardzo wcześnie ogarnęła mgiełka melancholii. Uwaga zaś skupiła się na nauce i zgłębianiu mrocznych, okultystycznych sztuk. O moim rodzie powiedziano mi możliwie jak najmniej, jednak nawet tak skąpy zapas informacji zdołał wprawić mnie w tęgie przygnębienie. Być może to wahanie, z jakim stary opiekun rozmawiał ze mną o moich przodkach, spowodowało pojawienie się w mym sercu dojmującej zgrozy, która narastała z każdą wzmianką o wielkim domu. Kiedy przestałem być dzieckiem, zdołałem zrozumieć oderwane fragmenty rozmów, przejęzyczenia i zapomnienia, jakie staruszkowi w miarę upływu lat zdarzały się coraz częściej, i połączyłem je z pewną okolicznością, która zawsze wydawała mi się dziwna, teraz zaś uważałem ją za jawnie przerażającą. Okoliczność, o której wspomniałem, to młody wiek, w jakim hrabiowie z mego rodu rozstawali się z tym światem. Z początku uważałem to za rzecz zwyczajną, sądząc, iż być może należeliśmy do rodu ludzi żyjących krótko "z natury", w końcu jednak zacząłem zgłębiać szczegóły poszczególnych przedwczesnych zgonów i łączyć je z dygresjami staruszka często mówiącego o klątwie, jaka przez stulecia nie pozwoliła kolejnym dziedzicom mego tytułu na przeżycie więcej niż trzydziestu dwóch lat.
Na dwudzieste pierwsze urodziny otrzymałem od Pierre'a rodzinny dokument, który - jak mi powiedział - przechodził od wielu pokoleń z ojca na syna i trafiał w ręce kolejnych spadkobierców tytułu. Jego treść była doprawdy wielce osobliwa i gdy przeczytałem go z uwagą, potwierdziły się moje nąjmroczniejsze przypuszczenia. Moja wiara w rzeczy nadnaturalne była wówczas bardzo silnie zakorzeniona, w przeciwnym bowiem razie nawet nie zadawałbym sobie trudu, by rzucić okiem na ów pożółkły ze starości dokument. Przeniósł mnie on do mrocznych lat trzynastego wieku, kiedy stare zamczysko, w którym się znajdowałem, było przerażającą, straszliwą, niezdobytą fortecą.
Na kartach dokumentu zawarta była historia o pewnym starcu, który mieszkał ongi w naszym majątku, człeku wielce utalentowanym, choć był on jedynie prostym wieśniakiem o imieniu Michel, do którego dodawano zwykle przydomek Mauvais - co znaczy Zły. Cieszył się on, skądinąd zasłużoną, paskudną reputacją. Studiował nauki nieznane jego ziomkom, poszukując rzeczy takich jak kamień filozoficzny czy eliksir wiecznego życia i - jak głosiła fama - posiadał ogromną wiedzę z zakresu czarnej magii i alchemii.
Michel Mauvais miał jedynego syna, imieniem Charles; młodzieńca "biegłego" podobnie jak on w tajemniczych sztukach, zwanego Le Sorcier - czyli Czarownik. Para ta, unikana przez wieśniaków, podejrzewana była o najbardziej odrażające praktyki. Mówiono, że Michel spalił żywcem swoją żonę, by złożyć ją w ofierze diabłu; tym dwóm przerażającym indywiduom przypisywano również niezliczone i niewyjaśnione zaginięcia dzieci tutejszych wieśniaków. Pomimo mrocznej natury przejawianej tak przez ojca, jak i przez syna, ich ciemne dusze rozjaśniał jeden jedyny promyk człowieczeństwa: zły starzec z całego serca kochał swojego syna, podczas gdy młodzieniec darzył swojego ojca bardziej niż synowskim afektem.
Którejś nocy na zamku powstało nieopisane zamieszanie spowodowane zniknięciem młodego Godfreya, syna hrabiego Henriego. Grupa poszukiwawcza z odchodzącym od zmysłów ojcem na czele przybyła do chaty czarowników i natknęła się tam na Michela Mauvais gotującego coś w ogromnym, buchającym parą kotle. Bez konkretnej przyczyny, w nagłym przypływie wściekłości i rozpaczy, hrabia rzucił się na starego czarownika i zaczął go dusić, nie rozluźnił uścisku, dopóki ze starca nie uszły resztki życia. Tymczasem rozradowani służący oznajmili o odnalezieniu panicza Godfreya w odległej i nie wykorzystywanej komnacie wielkiego zamczyska, stwierdzając tym samym, choć poniewczasie, że Michel Mauvais umarł na próżno. Kiedy hrabia i jego towarzysze odwrócili się od stygnącego z wolna ciała starca, spomiędzy drzew wyłoniła się posępna sylwetka Charles'a le Sorciera. Zdenerwowani służący wyjaśnili mu, co się stało, mężczyzna jednak przez chwilę wydawał się nieporuszony śmiercią ojca. Nagle, podchodząc wolno do hrabiego, dobitnie wypowiedział przerażające słowa klątwy, która od tej pory spędzała sen z powiek kolejnym dziedzicom rodu de C...:
- Niechaj nigdy szlachcic z twego rodu nie przeżyje więcej lat niż ty!
Po czym odskoczywszy w tył, w cień drzew, wyrwał spomiędzy fałd swej tuniki fiolkę bezbarwnego płynu i cisnąwszy ją w twarz zabójcy swego ojca, rozpłynął się w mroku nocy. Hrabia skonał na miejscu i pogrzebano go następnego dnia, w kilka godzin po jego trzydziestych drugich urodzinach. Nie odnaleziono śladu zabójcy, pomimo iż grupki uzbrojonych wieśniaków przeczesały okoliczne lasy i pastwiska wokół wzgórza.
Czas i brak kogoś, kto mógłby przypominać o niej, zatarł wspomnienia klątwy w umysłach rodziny zmarłego hrabiego, toteż kiedy Godfrey, mimowolny sprawca całej tragedii, zginął w wieku lat trzydziestu dwóch przeszyty na polowaniu strzałą, jedyną reakcją był smutek i żal wywołany jego przedwczesnym odejściem. Kiedy jednak wiele lat później następny hrabia, imieniem Robert, został znaleziony bez życia na pobliskim polu i nie wykryto konkretnej przyczyny jego zgonu, wieśniacy poczęli szeptać, że ich senior na krótko przed spotkaniem ze śmiercią skończył trzydzieści dwa lata. Louis, syn Roberta, w tym samym wieku co ojciec utopił się w zamkowej fosie, i od tej pory upiorna kronika przerażających wypadków ciągnie się przez całe stulecia - Henri, Robertowie, Antoine'owie i Armandowie - wszyscy oni zostali skoszeni przez bezlitosną kostuchę, gdy liczyli sobie prawie dokładnie tyle samo lat co ich przodek, kiedy zamordował starego Michela Mauvais.
To co przeczytałem, upewniło mnie, że zostało mi jeszcze najwyżej jedenaście lat. Życie, które dotąd sobie lekceważyłem, stało się mi cenniejsze z każdym mijającym dniem, gdy zagłębiałem się coraz dalej i dalej w świat tajemnych sztuk czarnej magii. Ponieważ żyłem w odosobnieniu, nowoczesna nauka nie miała na mnie najmniejszego wpływu i pracowałem z równym zacięciem jak stary Michel i Charles, usiłując zgłębić sekrety demonologicznych i alchemicznych nauk. Mimo to w żaden sposób nie potrafiłem wytłumaczyć dziwnej klątwy spoczywającej na moim rodzie. W chwilach niezwykłej wręcz racjonalności byłem nawet gotów szukać naturalnego wyjaśnienia. Jednak - kiedy poszukiwania naukowe spełzły na niczym - powróciłem do okultystycznych studiów i próby znalezienia zaklęcia, które uwolniłoby mój ród od przerażającego brzemienia. Jednego byłem absolutnie pewny, nigdy nie powinienem się ożenić, bo jeśli nie powstanie następna gałąź naszej rodziny, być może klątwa zakończy się na mojej osobie.
Gdy dobiegałem trzydziestki, stary Pierre został wezwany w ostatnią podróż do najodleglejszej z krain. Pogrzebałem go własnoręcznie pod kamieniami na dziedzińcu, po którym tak lubił przechadzać się za życia. Zostałem więc sam w posępnych murach fortecy, a dławiące uczucie samotności sprawiło, iż umysł przestał buntować się przed nieuchronną zgubą i praktycznie rzecz biorąc, pogodziłem się z tym, że podzielę los moich przodków. Wiele czasu zajmowało mi obecnie zwiedzanie ruin, opuszczonych sal i wież starego zamczyska, do których w młodości nie pozwalał mi zaglądać strach, i w których - jak mawiał stary Pierre - od czterech stuleci nie postała ludzka stopa. Napotkałem tam wiele osobliwych i przerażających rzeczy. Moje oczy spoglądały na meble pokryte naniesionym przez stulecia kurzem i przeżarte do cna przez wilgoć i grzyb. Wszędzie rozciągały się grube, lepkie, odrażające pajęczyny, a w nieprzeniknionych ciemnościach rozlegał się łopot ogromnych, skórzastych, nietoperzych skrzydeł.
Prowadziłem dokładny dziennik, zapisując w nim dokładnie dni, a nawet godziny, gdyż każdy ruch wahadła starego zegara stojącego w bibliotece zdawał się przypominać mi o nieuchronności mego losu. W końcu nadszedł czas, którego tak się obawiałem. Ponieważ moi przodkowie pożegnali się z życiem na krótko przed ukończeniem trzydziestego drugiego roku życia, osiągnąwszy ów złowieszczy wiek, zacząłem spodziewać się, że śmierć może zaskoczyć mnie praktycznie w każdej chwili. Nie wiedziałem, w jakiej dziwnej objawi mi się postaci, wiedziałem wszak, iż nie będę jej potulną, pasywną ofiarą. Z żywszym wigorem wznowiłem zwiedzanie starego zamku i przepatrywanie znajdujących się w nim osobliwości.
Stało się to podczas najdłuższej z moich wędrówek w opuszczonej części zamku na mniej niż tydzień przed fatalną godziną, która - jak się obawiałem - będzie ostateczną granicą mego ziemskiego żywota i której przeżycia nie spodziewałem się w najśmielszych marzeniach. Przez większą część ranka kręciłem się w górę i w dół po na wpół zniszczonych schodach w jednej z najbardziej zapuszczonych, pradawnych wież. Po południu postanowiłem odwiedzić niższe poziomy, schodząc w głąb czegoś, co wyglądało na średniowieczne lochy lub - być może - prochownię. Kiedy wolno wędrowałem wzdłuż pokrytego warstewką saletry przejścia u podnóża ostatnich schodów, stwierdziłem, że podłoże jest wyjątkowo wilgotne i niebawem w migotliwym świetle pochodni spostrzegłem, iż dalszą drogę zagradza mi gruba, ślepa, pokryta wodnymi zaciekami ściana. Odwróciłem się, by zawrócić, gdy wtem mój wzrok padł na niewielką, uchylną klapę z żelaznym kółkiem pośrodku, znajdującą się dokładnie pod moimi stopami. Odstąpiłem o krok i pochyliwszy się, uniosłem ją z trudnością, odsłaniając mroczną czeluść, z której buchnął podmuch cuchnącego powietrza, o mało nie gasząc mojej pochodni; w jej złotawym blasku dostrzegłem szczyt wąskich kamiennych schodów. Kiedy, pochyliwszy dłoń z pochodnią w głąb otworu, stwierdziłem, iż łuczywo pali się swobodnie i nie zamierza zgasnąć, podjąłem decyzję. Stopni było sporo i prowadziły one do wąskiego, kamiennego korytarza, który - o czym byłem przekonany - musiał znajdować się głęboko pod powierzchnią ziemi. Był on, jak się okazało, bardzo długi i kończył się masywnymi dębowymi drzwiami ociekającymi wilgocią i uparcie opierającymi się podejmowanym przeze mnie próbom ich otwarcia. Gdy po pewnym czasie zaprzestałem próżnych wysiłków i zawróciłem ku schodom, przeżyłem najbardziej zdumiewający, mrożący krew w żyłach szok, jaki może ogarnąć ludzki umysł.
Nagle, bez ostrzeżenia, usłyszałem, jak ciężkie drzwi za moimi plecami otwierają się powoli, przy wtórze skrzypienia zardzewiałych zawiasów. Pierwszych wrażeń po prostu nie sposób opisać. Spotkanie, w miejscu takim jak ten opuszczony stary zamek z ewidentnym dowodem obecności człowieka czy ducha, wywołało w moim mózgu uczucie dojmującej, przenikającej do szpiku kości zgrozy. Kiedy się w końcu odwróciłem i spojrzałem w kierunku źródła dźwięku, skamieniałem z przerażenia. W prastarych, gotyckich drzwiach stał jakiś człowiek. Był to mężczyzna noszący długą, ciemną, średniowieczną tunikę i myckę. Jego długie włosy i gęsta broda miały przeraźliwy, ciemny odcień. Czoło wydawało się nienaturalnie wysunięte do przodu, policzki zapadnięte i pokryte niewiarygodnie głębokimi zmarszczkami, a jego długie, powykrzywiane i przypominające szpony ręce były niemal marmurowo białe; tak białych rąk nie widziałem jeszcze u żadnego człowieka. Jego sylwetka, chuda jak u kościotrupa, była dziwnie przygarbiona i nieomal ginęła wśród fałd luźnej, osobliwej szaty. Najbardziej zdumiewające były jednak oczy - bliźniacze jaskinie bezdennej czerni, przepełnione zrozumieniem i wiedzą, nasycone jednak robaczywym, niemal namacalnym złem. Wpatrywały się teraz we mnie, przeszywając mą duszę jadem nienawiści i sprawiały, że stałem w bezruchu jak wrośnięty w ziemię. Wreszcie postać przemówiła tubalnym głosem, który zmroził mnie do szpiku kości swą pustką i nieskrywaną wrogością. Język, jakim posługiwał się ów mężczyzna, był pewną formą łaciny używanej przez średniowiecznych uczonych, którą znałem dzięki zgłębieniu rozlicznych dzieł starych alchemików i demonologów. Widmo powiedziało mi o klątwie wiszącej nad mym rodem, o moim zbliżającym się końcu, o morderstwie Michela Mauvais popełnionym przez mego przodka i o upojnej zemście Charles'a le Sorciera. Nieznajomy opowiedział mi również o tym, jak młody Charles zniknąwszy w mroku nocy, powrócił wiele lat później, by zabić hrabiego Godfreya na polowaniu, kiedy dziedzic osiągnął określony wiek zbliżony do wieku, w jakim ojciec jego dokonał okrutnego zabójstwa; oraz o tym, jak potajemnie powrócił do zamczyska, gdzie - nie zauważony przez nikogo - zamieszkał w podziemnej komnacie, w drzwiach której stał obecnie upiorny narrator. O tym, jak dopadł Roberta, syna Godfreya, na polu i napoiwszy go - przemocą - trucizną, pozostawił trzydziestodwuletniego mężczyznę na śmierć w długich męczarniach, wypełniając tym samym złowrogie słowa swej klątwy.
W tym momencie pozostawiona została w sferze domysłów kwestia rozwiązania najważniejszej tajemnicy: w jaki sposób mianowicie klątwa mogła trwać przez stulecia, skoro niewątpliwie musiał nadejść taki dzień, iż Charles le Sorcier rozstał się z życiem. Mężczyzna bowiem zmienił temat i zajął się opowieścią o alchemicznych badaniach dwóch czarowników - ojca i syna, mówiąc przede wszystkim o badaniach Charles'a le Sorciera dotyczących eliksiru, który dałby pijącej go osobie wieczne życie i młodość. Jego entuzjazm na krótką chwilę przygasił płonący w oczach płomień nienawiści, która w pierwszej chwili tak mnie przeraziła, ale nieoczekiwanie wrogość powróciła i - z głośnym, wężowym syknięciem - obcy uniósł trzymaną w dłoni szklaną fiolkę, zamierzając, jak się domyśliłem, zakończyć mój ziemski żywot w taki sam sposób, jak Charles le Sorcier przed sześciuset laty uśmiercił mego przodka.
Kierowany dziwnym instynktem przetrwania, zerwałem wiążące mnie, niewidzialne okowy lęku i cisnąłem dogasającą już pochodnię w upiorną postać stanowiącą dla mnie śmiertelne zagrożenie. Usłyszałem trzask pękającej i niegroźnej już fiolki roztrzaskującej się o kamienną posadzkę, gdy tunika dziwnego mężczyzny zapaliła się, oświetlając całe pomieszczenie upiornym, krwistopomarańczowym blaskiem. Wrzask przerażenia i bezsilnej wściekłości wydany przez niedoszłego zabójcę był zbyt wielkim ciężarem dla moich starganych nerwów i zemdlony runąłem na śliską, wilgotną posadzkę.
Kiedy doszedłem do siebie, wszystko tonęło w przerażającej ciemności, a mój umysł na krótką chwilę sparaliżowała zgroza, że mógłbym ujrzeć coś więcej, niemniej jednak ciekawość okazała się silniejsza.
Kim - zapytywałem sam siebie - był ów zły człowiek i w jaki sposób znalazł się w murach tego zamczyska? Dlaczego szukał zemsty za śmierć Michela Mauvais i w jaki sposób klątwa przetrwała stulecia po śmierci Charles'a le Sorciera?
Strach opuścił mnie, wiedziałem bowiem, że ten, którego pokonałem, był głównym źródłem mego zagrożenia i to on miał zadać mi śmierć, by klątwa mogła się spełnić. Teraz byłem wolny i przepełniało mnie pragnienie dowiedzenia się czegoś więcej o złowieszczej istocie, która przez stulecia nawiedzała mój ród i zmieniła mą młodość w pasmo nie kończącego się koszmaru. |
|
|
|
|
Wysłany: Niedziela 25 Czerwiec, 2006 10:09 |
|
|
Dzięki! Będzie ciąg dalszy?
To twoja tłumaczenie?
Cytat: | Nie napisalem w swoim życiu żadnej powieści |
HP Lovecraft też nie, w każdym razie nie wydał niczego : D ____________
|
|
|
|
|
Wysłany: Niedziela 25 Czerwiec, 2006 21:09 |
|
|
Cholera, tak to jest, jak się składa posty o 3 w nocy Zaraz to poprawię. To nie moje tłumaczenie, a ciągu dalszego nie będzie, bo to z tego co pamiętam całość tego opowiadania. Mogę wrzucić jeszcze coś innego ____________
|
|
|
|
|
Wysłany: Niedziela 25 Czerwiec, 2006 21:34 |
|
|
Cytat: | Mogę wrzucić jeszcze coś innego Heh |
Zapraszamy, a jak dobrze uzasadnisz, dlaczego to jest legalne, to może nawet wrzucę do działu Literatury jako publikację ____________
|
|
|
|
|
Wysłany: Poniedziałek 26 Czerwiec, 2006 0:19 |
|
|
Dla tego, bo w sieci udostępnił do dystrybutor i wydawca książki ____________
|
|
|
|
|
Wysłany: Niedziela 18 Grudzień, 2011 21:46 |
|
|
Hm skąpa dyskusja jak na tak znamienitego autora, jakim był Lovecraft. Osobiście bardzo lubię jego twórczość, szkoda, że jest tak skąpo publikowana w Polsce. |
|
|
|
EvivaDowódca Oddziału Mistrzyni Pióra
|
Wysłany: Poniedziałek 19 Grudzień, 2011 18:28 |
|
|
Lovercraft pisze znakomicie, można się... ze strachu. Mówię poważnie - jak pierwszy raz czytałam jego opowiadania, nie mogłam potem spać ze strachu parę nocy. Poważnie! To on mnie zainspirował do wprowadzenia elementów horroru do paru moich noweli, ale gdzie mi tam do Mistrza... ____________ Los chroni dzieci, głupców i statki o nazwie Enterprise. |
|
|
|
|
Wysłany: Wtorek 20 Grudzień, 2011 12:16 |
|
|
Też kiedyś pisałem na wzór Lovecrafta (takie małe opowiadanko inspirowane którymś z Wielkich Tekstów), ale to było dawno, jeszcze w gimnazjum. Potem do mnie dotarło, że nijak się to ma do przekazu Lovecrafta, który jest zdecydowanie głębszy niż jakieś jednoosobowe dramaty - to jest społeczna paranoja, strach wykraczający poza ramy pojmowania i dominujący. Generalnie, chyba trzeba być samotnikiem jak Lovecraft, by tworzyć tak dogłębnie straszne wizje. |
|
|
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|