Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 DAR

 

                        Boscy posłańcy na czarnych koniach

                        Wiozą nieznane wyroki

                        Jednym zagładę, innym zarazę

                        A wszystkim smutek głęboki

 

                        Czerwony kamień, krwawiące serce

                        Co w słońcu lśni jak pochodnia

                        Zarzewie życia, zarzewie śmierci

                        A przy nim Miłość i Zbrodnia

                       

                        Już czarny okręt wchodzi do portu

                        Proroków lament rozbrzmiewa

                        Czyja to wina, że nad Gondwaną

                        Sztandar Dimara powiewa? (…)

 

                        Moc ich kamienia minie, przepadnie

                        Gdy dziesięć wieków upłynie

                        Tak mówią bajki - że świat zbawienie

                        zawdzięczał będzie…dziewczynie!  

                                                             ( Fragment starej ballady )

                       

                       

Nie pytaj, skąd się wzięli bogowie. Któż może wiedzieć o nich coś pewnego? Jedni powiadają, że powstali z pierwotnego Chaosu, inni, że byli zawsze, jak Słońce i gwiazdy, jak świat, w którym mieszkamy. Ale tak naprawę to tylko bajki, w które nikt rozumny nie wierzy.

            Nie pytaj też, po co przybyli na ziemie od świtu czasu zamieszkiwane przez Camill Ansh Dillir. Bo przecież to nie jest dobre miejsce dla bogów. Nawet my czujemy, że ciasno tu i ciemno, i tylko smutek krąży między nami.

            Szybko zrozumieli swoją pomyłkę. Mówisz, bogowie nie mogą się mylić? Nie odmawiaj nikomu prawa do popełniania błędów, mój młody przyjacielu. Nawet bogowie potrzebują odrobiny tolerancji.  Zresztą ich słabości nie mają już znaczenia. Odeszli stąd w czasach, kiedy królowa Noc była młodą dziewczyną, a jasny Dzień uczył nas dopiero sycić wzrok czarem swoich złotych warkoczy.

            Pytasz, co z tego? Nic. Zapomnieliśmy o diamentowych dniach ery bogów. Znikli potomkowie Dimara i nie ma już cudownego Zarzewia.

            Nie opowiadałem ci o Zarzewiu? Stary głupiec ze mnie, Adamie. Stary i zmęczony. Niedługo ty będziesz musiał przejąć odpowiedzialność za spisywanie dziejów tego świata.

            Nowi bogowie nie lubili istot zamieszkujących Gondwanę. Nie były ich dziełem, stworzyli je inni. Ci, których imiona zatarły się w pamięci dziejów. Bo z bogami jest jak z ludźmi - przemijają wraz z upływającym czasem, by dać miejsce kolejnym, młodym i silnym.

            Podobno postanowili podarować północnym krainom doskonałych mieszkańców, by władali i przewodzili. Nie wiem, jak było naprawdę. Niektóre stare kroniki podają, że wcale nie było w tym boskiego udziału, że Dimarianie przybyli tu zza morza na czarnych okrętach i dopiero ludzka wyobraźnia zrobiła z nich nadprzyrodzone istoty.

            Jakkolwiek było, Dimar okazał się magiem – największym ze wszystkich, tych przed nim i tych po nim. Jego bracia także znali arkana wiedzy tajemnej, ale to on przewodził i on był strażnikiem Zarzewia.

            Legenda głosi, że kiedy bogowie stworzyli ród Dimara, podarowali mu najbogatszy, najbardziej urodzajny kawał ziemi, jaki mogli znaleźć na wybrzeżu. Zwano to miejsce Edenią. Wszystko tam kwitło i rosło bujniej niż w najstaranniej uprawianym ogrodzie, mieszkańcy żyli szczęśliwie i dostatnio, nie znając chorób ni kalectwa. Starzeli się wprawdzie i umierali, byli bowiem śmiertelnikami jak ja i ty, mój Adamie, jednak bóstwa obdarowały ich niezwykłą urodą, mądrością i szlachetnością. Próżno by szukać takich jak oni w dzisiejszych zdegenerowanych czasach.

            Ale znów odbiegam od tematu.

            Bogowie podarowali też Dimarowi najcenniejszą rzecz, jaką posiadali - cudowne Zarzewie, które dało mu władzę nad ziemią, powietrzem i wodą. Tak, mój Adamie. Był niemal bogiem. Panował nad życiem, choć nie nad śmiercią. Pewnej nocy w pałacu nad brzegiem morza wybuchł pożar, który zabrał starego czarnoksiężnika tam, skąd nawet bogowie nie powracają.

            A co z Zarzewiem? Ocalało. Odziedziczył je młodszy brat Dimara – Donar. Nie był podobny do wielkiego maga. Zamiast gromadzić mądrość - budował zamki, zamiast zgłębiać tajemnice wszechświata – zapełniał skarbce złotem i srebrem, zamiast zastanawiać się nad sensem istnienia – wydzierał ziemi drogocenne kamienie. Za jego panowania Edenia stała się potęgą, jakiej nasz świat nigdy już pewnie nie zobaczy. Dzięki Zarzewiu Donar mógł liczyć na powodzenie wszelkich planów i zamierzeń.

            Kiedy był już bardzo stary, Śmierć przyszła i zabrała go, nie bacząc na całe bogactwo i władzę, którymi dysponował. Podobnie jak Dimar, zmarł, nie pozostawiwszy spadkobiercy. Edenianie nie byli licznym narodem – rzadko kto miał więcej niż dwoje dzieci, częściej jedno albo i wcale.

            Jedyną osobą, która mogła rościć sobie prawo do świętego Zarzewia była Jana, córka Dedala, najmłodszego z trójki „Wielkich Braci”, jak legenda zwie pierwszych Dimarian. Jej ojca od dawna nie było między żywymi – zginął podczas wypróbowywania wynalazku, dzięki któremu ludzkość miała wznieść się w powietrze. 

            Jana nie była do niego podobna. W marzeniach zawsze pozostawała na ziemi i nie miała smykałki do magii. W wieku siedemnastu lat zakochała się bez pamięci w wędrownym poecie, jednym z Camill Ansh Dillir i poślubiła go, nie bacząc na fakt, że ściąga na siebie gniew całego narodu. Edenianie pogardzali zwykłymi ludźmi. Ba, ledwie tolerowali wizyty elfów z Unvaederleannan! Opieka bogów i Zarzewie niepostrzeżenie zaczęły napełniać ich pychą.

            Jana była pierwszą, która ośmieliła się skazić czystą krew Dimarian. Pierwszą, ale nie ostatnią, niestety. Bo o ile jej mariaż okazał się najszczęśliwszym małżeństwem w długiej historii rodu, o tyle następny…zniszczył wszystko.

            Ale po kolei.

            Jana rządziła mądrze i sprawiedliwie. Stare księgi nazywają ją Królową Złotego Wieku. Przeniosła stolicę Edenii do Tiriann, miasta, którego podwaliny powstały jeszcze za czasów Dimara. Bratanica Wielkiego Czarodzieja nie tylko dokończyła budowę metropolii, ale uczyniła z niej najwspanialsze dzieło architektoniczne wszech czasów. Dochowała się dwóch synów. Starszy, zwany Dalanarem Żeglarzem, był zapalonym odkrywcą. Nie interesowało go Zarzewie ani władza nad Edenią, a jego jedynym marzeniem było dotarcie do Ostatniego Wybrzeża, gdzie bogowie zostawili przejście prowadzące do ich świata. Nie wiadomo, czy mu się udało. Pewnego dnia wypłynął w morze i słuch o nim zaginął. Powiadają, że pewna czarodziejka, kochanka jednego z towarzyszy Dalanara, przeklęła Dimarian. Nie, nie mam pojęcia czy to prawda. Wiem jedynie, że młodszy brat Żeglarza, Andros, okazał się przeciwieństwem swojej matki. Za jego panowania kraj podupadł, a Camill Ansh Dillir zza granicy zaczęli łakomie popatrywać na osłabionego sąsiada. Nie pomógł sojusz z dziwnym morskim ludem, zwanym Vaileare. Zjednoczona armia ludzi z Sivael, Endorish i Villien odrzuciła wojska Edenii od  morza i zajęła jej największe porty - Elldorf i Gannę. Legenda głosi, że zdesperowani dowódcy próbowali odebrać Androsowi Zarzewie i użyć go w walce z najeźdźcą, ale zginęli w niewyjaśnionych okolicznościach. Ludzie zaczęli szeptać, że magiczny przedmiot słucha jedynie tych, w których żyłach płynie krew Dimarian.

            Co ja o tym sądzę? Mój drogi, podejrzewam raczej, że sprytny Andros kazał zamordować wszystkich, którzy mu nie sprzyjali, zanim zdołali wykonać pierwszy ruch.

            Krucho było w tych czasach z Edenią. Jej obywatele nie mieli w sobie ani części owej zaciętości, która rozgrzewała krew Camill Ansh Dillir, a poza tym zaczynali tracić wiarę w sens walki, skoro ich król nie umiał nawet prowadzić układów.  I oto znalazło się rozwiązanie, którego nikt przedtem nie brał pod uwagę.

 

 

                                                                        ***

 

            Nienawidziłam go od pierwszej chwili, odkąd tylko spojrzałam w te zimne, błękitne oczy. Takie same miał mój pradziad. Lodowate oczy fanatyka, któremu nie zależy na niczym oprócz przedmiotu ślepego uwielbienia. Byliśmy teraz jego niewolnikami, chociaż formalnie Edenia jeszcze się nie poddała. Formalnie! Co komu przyjdzie z zachowywania pozorów! I to teraz, kiedy ci przeklęci barbarzyńcy pustoszą kraj, a ich król panoszy się w Tiriannie, jakby już był panem świata! Mój stryj płaszczy się przed nimi, chociaż w głębi duszy pogardza ludźmi tak samo jak ja. Nazywa to dyplomacją. Według mnie to zwykłe tchórzostwo. A ja nienawidzę tchórzy.

            Gdyby był tu mój ojciec… Ale on wolał wyruszyć na poszukiwanie tych swoich Wrót. Moja matka zwykła mawiać, że obowiązkiem kobiety jest pozwalać mężczyźnie na realizowanie marzeń. A co z naszymi marzeniami? Czy one się nie liczą? Miałam dwanaście lat, kiedy widziałam go po raz ostatni. Najgorsze jest to, że w ogóle go nie opłakiwałam. Najgorsze dla niego, nie dla mnie. Nigdy nie zrobił nic, bym poczuła się ważna i kochana, więc się nie czułam.

            A teraz on… Gdziekolwiek idę, czuję na sobie spojrzenie oczu koloru lodu. Moja twarz jest moim przekleństwem, wiem to, zawsze wiedziałam. Odkąd Dewa… Na początku miałam nadzieję, że to gadanie oszalałej z gniewu czarownicy, że nie ma w nim krzty sensu. Teraz wiem, że to prawda. Yoric pragnie tej twarzy, pragnie tak mocno, że nie obchodzi go, co kryje się pod spodem.

            Mówią, że nie wiem, co to lęk. Kłamią. Boję się zamyślonego spojrzenia wuja i lodowatych oczu tamtego. Boję się o Volunda, jedyną osobę, której zależy na moim losie. Nie pozwoliłby im… Gdyby mógł.

            Nawet nie wiem gdzie go szukać, w tych dniach klęski naszego narodu. Może walczy gdzieś na wybrzeżu, ciągle przecież słyszy się o wyczynach niepokornej partyzantki. A może…

            Nie mogę o tym myśleć, nie mogę… To niemożliwe, nie Volund, nie mój złotowłosy bohater…

            - Boisz się. Czekasz na niego i jednocześnie nie chcesz, żeby wrócił. Bo wtedy twój wuj poświęci go, tak jak swoich doradców. Prawda, Elenno?

            Nienawidzę jej. Ma twarz Nieśmiertelnych i duszę czarną jak czeluście piekieł. Moje nieszczęście sprawia jej radość. Oczy płoną nadzieją zemsty za grzechy, które nie ja przecież popełniłam.

            - Witaj, Dewo.

            Nawet w ogrodzie nie mogę być sama. Nigdy nie jestem sama, ale samotna - zawsze. Tylko kiedy Volund trzyma mnie za rękę, czuję, że moje życie ma jakiś sens.

            - Lyria cię przyprowadziła, co? Lubi mnie dręczyć.

            Pochylam się nad lustrem wody i widzę w fontannie odbicie swojej przeklętej twarzy. Za moimi plecami pojawia się uśmiechnięte oblicze Dewy. Jakaż ona piękna, chociaż wcale do mnie niepodobna. Kładzie dłonie na moich ramionach i zagląda w głąb wodnego zwierciadła. Nasze włosy mieszają się ze sobą - ogień i heban, czerwień i czerń. Ciemne oczy zaglądają w granat innych - spłoszonych, zagubionych oczu księżniczki, która przeczuwa, że nie będzie żyła długo i szczęśliwie.

            Tak, wiem o czym mówi. Mój gnuśny, dobrotliwy wujaszek nie zawaha się poświęcić błahostki dla dobra sprawy. A najważniejszą dla niego sprawą jest on sam.

            Wyrywam się z uchwytu Dewy i szybko idę przez ogród. Jest to najwspanialszy ogród, jaki kiedykolwiek stworzyły ręce Edenian. Legendarne Edenn. Moje więzienie, wypełnione zapachem róż i szumem marmurowych fontann.

            Nawet nie próbuje iść za mną. Ogrody są dla wszystkich mieszkańców Tiriann, ale do pałacu wchodzą tylko ci, którzy mają zaproszenie władcy, bądź siłę Yorica z Sivael.

            Piękne są ogrody Tiriann, wspaniałe jej srebrne wieże, ale nic nie może się równać z widokiem pałacu Tavolienn, kiedy zachodzące słońce ożywia biel jego smukłych kolumn i srebrzystych minaretów. Kryształowe szyby wydają się różowieć, rozkwitać niczym kwiaty na śniegu, tętnić odblaskiem życia toczącego się za  ich przejrzystą zasłoną.

            Patrzyłam i żal ściskał mi serce. Gdyby babka żyła… Gdyby mój ojciec był godny noszenia korony Dimara … Gdyby…

            - To zaiste najwspanialszy widok, jaki zdarzyło mi się oglądać.

            Nie wiem, co ma na myśli – mnie, pałac, czy kolorowe ogrody Edenu. Nie wiem i wiedzieć nie chcę. Pragnę już tylko stać się niewidzialna albo obudzić się i stwierdzić, że te lodowate niebieskie oczy były tylko wytworem mojej wyobraźni.

            - Pałac zaczął budować mój pradziadek, Dedal. Ale największe hołdy należą się chyba babce Janie i dziadkowi Bertrandowi. To oni uczynili z Tiriann najwspanialsze miasto na świecie.

            Chcę jak najszybciej odejść, schronić się w bezpieczne ściany moich komnat. Nie mogę jednak okazywać gościowi pogardy i nienawiści. Bo niebezpieczny to gość.

            - Naprawdę myślisz, że nie ma na świecie piękniejszych miast? Większych? Bogatszych?

            - Miasta ludzi! – mówię z mimowolna pogardą. Cóż ja wiem o Camill Ansh Dillir? W moich żyłach płynie ich krew, ale wciąż jestem Dimarianką, kimś, kto potrafi zrozumieć mowę zwierząt i nie lęka się magii, a nie potrafi pojąć postępowania stojącego obok  mężczyzny.

            - Elenno… - Robi krok w moją stronę. Oczy koloru lodu na chwilę tracą swój twardy wyraz. Ogarnia mnie paniczny strach, że za chwilę stanie się coś, czego nie będę umiała już odwołać, że wykrzyczę mu w twarz swoją nienawiść, że zdradzę się z miłością do  Volunda i tym samym skażę go na śmierć.

            Cofam się gwałtownie. Twarz Yorica tężeje z gniewu, usta wykrzywia złośliwy uśmieszek.

            - Przekonasz się, że miasta ludzi bywają bardzo interesujące.

             Brzmi to jak groźba. Mimowolnie kulę się pod jego wzrokiem. Zauważył? Chyba nie.

            - Wierzę ci na słowo…panie.

            W ostatnim słowie próbuję zawrzeć całą pogardę, na jaką mnie stać. Żeby nie wiem jak był potężny, nigdy nie będzie panem Elenny Mizar.

            - Twój wuj zaprosił mnie na ucztę.

            Idzie za mną po marmurowych schodach prowadzących na taras. Przy wejściu stoją strażnicy uzbrojeni w halabardy. Nie są Edenianami, to ludzie Yorica. Znak, że kraj moich przodków nie należy już do nas, że staliśmy się niewolnikami istot od nas niższych. Składają mi głęboki pokłon. Pozory! Jakże ja nienawidzę tego słowa.

            - Przyjdziesz?

            - Nie mogę.

            Kładzie mi rękę na ramieniu. Patrzę na nią, jakby była zjawiskiem nie z tego świata.

            - Panie…

            - Dlaczego aż tak mnie nienawidzisz?

            W jego głosie znów brzmi nuta serdecznej prośby, której lękam się bardziej niż krzyku i gróźb. Dlaczego ja? Nie chcę jego przywiązania, męczy mnie i przeraża. Niech już lepiej mnie nienawidzi, tak jak wuj i jego kochanka, niech nie dostrzega, jak matka.

            - Nie nienawidzę cię … panie – kłamię z wysiłkiem.

            Yoric cofa rękę. Stoimy o krok patrząc sobie w oczy, przedzieleni niewidzialnym murem gniewu. Przewaga jest po jego stronie, ale to tylko siła miecza. Wie o tym. Nawet gdyby podbił cały świat, tego jednego, czego pragnie tak mocno, nie może sobie wywalczyć.

 

                                                            ***

 

            Sinddar popatrzył na przyjaciela i westchnął cicho, jako że nie wypadało głośno przeklinać przy stole. Co się z nim stało? Edenia łasiła się u ich kolan, Andros wydawał uczty na ich cześć, a panowanie nad światem zdawało się tylko kwestią czasu. Któż byłby w stanie oprzeć się Trójprzymierzu? Vidar z Endorish wlewał w siebie kielich za kielichem i śmiał się hałaśliwie jak przystało na króla – zdobywcę. A Yoric? Milczał ze wzrokiem wbitym w drzwi wielkiej sali, jakby spodziewał się nadejścia któregoś z bogów. Ona nie przyjdzie, jako jedyna z tych nieludzi nie boi się pluć im w twarz. I dlaczego właśnie ona? Świat jest pełen pięknych kobiet. Ta czy tamta…

            Yoric wyprostował się jak struna, Sinddar spojrzał w stronę wejścia i na chwilę stracił wątek własnych myśli. Niewiarygodne, jednak przyszła. Kiedy tak stała w drzwiach, wyglądała jak przybyszka ze starej legendy. Czyżby prawdą było, iż Dimarianie są potomkami bogów, którzy dawno temu odwiedzili ziemię?

            Na twarzy Androsa odmalowało się coś na kształt ulgi. Czyżby lękał się, że bratanica rozjątrzy nieprzyjaciół nieposłuszeństwem? Sinddar wiedział, że władca Edenii bez wahania zasłoni się Elenną jak tarczą, jeśli tylko będzie mógł to uczynić.

            Sinddar znów popatrzył na przyjaciela. On chyba naprawdę zapomniał, po co przyszli do tego kraju. Elenna Mizar mogła zapierać dech, ale żaden z dowódców nie wymieniłby na nią całego królestwa! Żaden... Oprócz Yorica.

            - Zachowujesz się strasznie głupio – szepnął, ciągnąc go za rękaw. – Popatrz, nawet na ciebie nie spojrzała.

            Yoric obrzucił przyjaciela mrocznym spojrzeniem.

            - Przyszła – mruknął.

            - Przyszła, bo musiała! Popatrz na Androsa! Jego mina mówi wszystko! Na bogów, ona cię nienawidzi i nic tego nie zmieni, choćbyś był po stokroć królem Edenii!

            Tymczasem Elenna zdążyła zająć miejsce na podwyższeniu, skąd Andros obserwował gości. Na twarzy księżniczki malowała się doskonała obojętność. Sinddar w przypływie złości pomyślał, że wygląda jak woskowa lalka o pięknej twarzy i martwym wnętrzu. Pasowała do tego miejsca tak samo, jak Yoric do surowych murów swego zamku w Elsinor. Tu rzeczywiście był nikim więcej niż barbarzyńcą o smagłej cerze i kiepskich manierach.

            Szmery na sali ucichły. Uroda Elenny robiła piorunujące wrażenie, lecz jej wyniosłość odpychała nie tylko ludzi, ale nawet jej własnych rodaków. Dlatego po początkowym oszołomieniu wszyscy wrócili do własnych zajęć.

           

                                                                     ***     

 

            - Uśmiechnij się! – szepnął wuj. Był wściekły. Miałam ochotę zapaść się pod ziemię ale zamiast tego wyżej uniosłam podbródek. Nie pozwolę, by mnie pokonali, choćby to miało oznaczać, że zostanę zupełnie sama. Nie zdradzę swego kraju i swojej miłości.

            - Po co? Ty uśmiechasz się za nas oboje! – powiedziałam głośno. Znów czułam na sobie spojrzenie koloru lodu, ale nastrój z ogrodu uleciał w chwili, kiedy przestąpiłam próg tej sali. Nie bałam się już tak bardzo, za to moja nienawiść jeszcze się wzmogła. Jeśli ten Camill Ansh Dillir ma odrobinę rozumu, zostawi mnie w spokoju. Inaczej będzie to oznaczało nieszczęście – dla mnie, dla niego, dla wszystkich, którym winniśmy opiekę i ochronę.

            Główna sala pałacu Tavolienn lśniła od tysięcy świec, a mimo to w kątach i zakamarkach czaiły się cienie. Podobno za czasów babki Jany urządzano tu uczty, na które przychodzili wszyscy mieszkańcy miasta i wcale nie było tłoku. Dziś Andros zgromadził „zaledwie” siedemset osób, w większości ludzi towarzyszących władcom Trójprzymierza. Bez trudu wyłowiłam ich wzrokiem, gapili się w stronę podwyższenia jakby nigdy nie widzieli kobiety. Siedzieli na miejscach przeznaczonych dla szczególnie dostojnych gości, bardzo blisko władcy i jego rodziny. Zauważyłam, że Siva spogląda w stronę Yorica rozmarzonym wzrokiem i znów powróciło uczucie osaczenia, które ostatnio rzadko mnie opuszcza. Dlaczego nie możemy mieć tego, o czym marzymy? Siva chce tego czarnego diabła? Niechaj go sobie bierze. Ona przecież też jest z Dimarian, więc cóż mu za różnica?

            Orion uśmiecha się w nieśmiałej próbie dodania mi odwagi. Jest jedyną życzliwą duszą pośród stada wilków, w jakie zamienił moją rodzinę najazd barbarzyńców. Nie do wiary, że jest synem wuja. W ogóle nie są do siebie podobni. Orion to artysta. Najchętniej nie opuszczałby swojej pracowni rzeźbiarskiej, ale cóż, każdy z nas musi spełniać swoje obowiązki.

            Ja także, chociaż nie mam już prawa do Zarzewia i tronu Edenii. Słyszę jak szepczą po kątach, jak burzą się przeciw Androsowi i jego postępkom. Chcieliby widzieć na jego miejscu córkę wielkiego Dalanara. Zapomnieli o niedawnych łzach, o przekleństwach i groźbach miotanych w stronę czarnych okrętów uwożących ich synów i kochanków. Teraz ja mam ochotę miotać przekleństwa. Jak mogą zrzucać na moje barki taką odpowiedzialność? Nie ja władam Edenią. Ja tylko chcę być blisko Volunda, ja tylko chcę zapomnieć, że istnieje świat, w którym żyje człowiek o oczach koloru  lodu.

            - Wyglądasz jak widmo! – syczy znowu Andros. – Zgubisz nas wszystkich swoimi dziecinnymi demonstracjami wrogości!

            Wychylam się ze złoconego fotela jakbym chciała obejrzeć marmur podłogi. Inaczej wybuchnę w obecności tych…ludzi. Może jestem dziecinna. Może nie znam się na dyplomacji. Ale nigdy nie sprzedałabym cię za twoimi plecami, wuju. Nigdy.

            Siedzę na złoconym tronie, a służki nalewające wino są szczęśliwsze ode mnie.

            - Zatańczysz, pani?

            Ja nie tańczę. Od dawna.

            - Nie.

            Odpowiedź wyrywa mi się sama, w oczach Yorica widzę furię i czuję, że posunęłam się za daleko. Waganci czekają na sygnał do rozpoczęcia zabawy, rozmowy nagle milkną i wszystkie oczy kierują się w stronę podwyższenia… Krew zalewa mi policzki. Wstaję i wyciągam rękę. Jest dziwnie przezroczysta i ciężka jak ołów. Wiem, że właśnie podpisałam na siebie wyrok, ale bogowie świadkami, nie mam wyboru!

            Yoric miażdży moje dłonie w uścisku, który nie ma nic wspólnego z miłością. To uścisk zwycięzcy.

 

                                                            ***

 

            - Na wszystkich bogów, po co ci ona? – Sinddar odstawił puchar i zerwał się na równe nogi. Z niedowierzaniem patrzył w zaciętą twarz przyjaciela. – Nienawidzi cię! Chcesz żony, do której nigdy nie będziesz się mógł odwrócić plecami? To już nie miłość, to obłęd!

            - Myślisz, że o tym nie wiem? – Yoric zaczął krążyć po komnacie jak rozdrażnione zwierzę. – Od kiedy ją zobaczyłem, nie mam chwili spokoju. Wszędzie widzę jej twarz, ciągle  o niej myślę, śni mi się po nocach! Nie wiem, czary to czy szaleństwo, ale muszę, słyszysz, muszę! Inaczej nie uwolnię się od niej do końca swoich dni!

            - Osobliwy, zaiste, znalazłeś sposób! Ale podobno bardzo skuteczny. Nie ma to jak małżeństwo, otwiera oczy nawet ślepcom. Tylko co zrobimy z Vidarem? Przyszedł tu po łupy i ziemie, nie po Elennę Mizar.

            Yoric nie był głupcem. Sinddar był jego przyjacielem i kuzynem, zresztą Villien nie było państwem mogącym stanowić realne zagrożenie dla potęgi Sivael. Co innego Endorish. Vidar miał w odwodzie niezawodną broń – ostrinów, dzikich i niezawisłych żeglarzy, błękitnoskórych olbrzymów władających Wyspami Zębatymi. Dzięki nim Yoric zajął Gannę i Elldorf i mógł podbić wybrzeże. Żona Vidara, Aradia, była przez pół ostrinką. Gdyby piraci powstali przeciwko Trójprzymierzu, gdyby przestali trzymać w szachu morski lud Vaileare, Yoric musiałby porzucić plany podboju Edenii. Ba, nawet w murach Elsinor nie byłby bezpieczny.

            - Przekupię go – zadecydował stanowczo. – Jeśli będzie trzeba, zrzeknę się zwierzchnictwa nad Sivarienn.

            Sinddar zakrztusił się winem.

            - Bogowie! – wychrypiał, gdy złapał oddech. – Ona cię naprawdę zaczarowała! Chcesz mu oddać dostęp do morza? To tak, jakbyś wręczył mu klucze do bram Elsinor.

            - Powiedziałem, jeśli będzie trzeba – warknął Yoric. Sam wiedział, że oddając pas wybrzeża oddzielający Endorish od Wysp, postąpiłby jak samobójca. Sivarienn było klinem wbitym pomiędzy krwiożerczość ostrinów i zachłanność Vidara. Sivael skutecznie broniło się przed jednym i drugim dzięki potężnym warowniom rozsianym wzdłuż granicy. Gdyby niebezpieczni sojusznicy dostali je w łapy, ojczyzna Yorica znalazłaby się w opałach.

            - Będzie trzeba. – Sinddar z rozmachem kopnął rzeźbionego karła, który znalazł się na jego drodze. Śliczny mebelek wyrżnął o ścianę i rozleciał się na kawałki. – On tak łatwo nie ustąpi. Gotów sprzymierzyć się z Androsem, jeśli tylko wyczuje w tym korzyść dla siebie.

            - I tu się nie mylisz. – Yoric z dezaprobatą spojrzał na szczątki delikatnego mebla i wzruszył ramionami. – Ale nie jestem tak głupi, żeby mu na to pozwolić. Zapominasz o jednym. Vidar jest chciwy, a Andros to tchórz. Nie zaryzykuje otwartej walki, jeśli tylko będzie mógł jej uniknąć. Edenianie go nienawidzą, zwracając swoje nadzieje ku Mizar, która jawi im się jako święta męczennica. Rusz głową, a rozwiązanie pojawi się samo. Czego pragnie Vidar? Złota. Andros? Pokoju i władzy…

            - Ty Elenny, a ona? Zastanawiałeś się, bracie, czego chce twoja wybranka?

            Błękitne oczy Yorica  pociemniały.

            - Elenna chce tego, czego pragnie Edenia – powiedział twardo. – Wszyscy ponosimy ofiary na rzecz pragnień. Własnych bądź…cudzych.

            - Wszyscy oprócz ciebie – zadrwił Sinddar i znów sięgnął po puchar.

            - Jedni dają, inni biorą. – Yoric uśmiechnął się bez cienia dobrego humoru. – Sivarienn to ostateczność. Miejmy nadzieję, że w Edenii jest dość złota, by przekupić Vidara i ostrinów.

            - Zapomniałeś o jednym.

            - O niczym nie zapomniałem. Ale ja nie wierzę w Zarzewie i wszystkie te bajki o bogach. Gdzie byli, kiedy łupiliśmy Elldorf? Nie, Sinddarze, Zarzewie to bzdura wymyślona na użytek ciemnych Gondwanczyków. By bali się chociaż pomyśleć o splądrowaniu skarbca Dimarian.

            - Niedowiarek z ciebie – skrzywił się Sinddar. – A nie zastanawiałeś się, skąd mają owe legendarne skarby?

            - Sivael też nie jest najbiedniejsze. – Yoric uśmiechnął się krzywo. – A jednak my nie dajemy wiary wszystkim gusłom wymyślonym przez nawiedzonych profetów. To bogaty kraj, Sinddarze. Bogaty i żyzny. Na południu kopalnie złota, na północy perły Vaileare. Winnice w Zerralan. Nietrudno zgadnąć, skąd ta smoczyca Jana brała pieniądze na swoje ekstrawagancje.

            - A ich długowieczność? Odporność na magię? Władza nad zwierzętami i posłuch u Pradawnych?

            - Zapominasz, że oni nie są Camill Ansh Dillir.

            - Ostrinowie też nimi nie są, a przecież bardziej przypominają ludzi niż ta dziwna, czerwonowłosa nacja.

            Yoric nalał sobie wina i pociągnął tęgi łyk. Sinddar postanowił kuć żelazo, póki gorące.

            - Wiesz, że mam rację. To nie jest kwestia fizycznego podobieństwa. Różnią się od ludzi, chociaż z pozoru są nam bliżsi niż ostrinowie czy sylwani. Tamci myślą i czują jak my, mają te same pragnienia i pogląd na świat. Edenianie nas nie rozumieją, a my z kolei nie pojmujemy ich miłości do magii i morza, zza którego tu przypłynęli.

            - Nie są elfami.

            - Nie są też ludźmi.

            Yoric zacisnął dłoń na cudnej roboty pucharze, aż ten zaczął tracić swój doskonały kształt.

            - Staną się nimi, albo przestaną istnieć w ogóle.

            Sinddar pokręcił głową. Kiedy jego przyjaciela ogarniał taki nastrój, lepiej było nie wchodzić mu w drogę.

 

 

                                                ***

 

            - Kończą nam się zapasy.

            Volund stał na szczycie wzgórza i obserwował zatokę, po której krążył statek ostrinów dowodzony przez Harada z Grandorum. Morski szlak do Elldorf od dawna był zamknięty, nie lepiej przedstawiała się sytuacja na lądzie, gdzie potężna armia Trójprzymierza opanowała wszystkie miasta aż do samego Tiriann. Walka partyzantki nie miała większego sensu, jednak nikt nie myślał o kapitulacji. Nie dlatego, że mieli nadzieję. Raczej z powodu dekretu tego łajdaka, Yorica z Sivael, gdzie stało wyraźnie, że każdy Edenianin złapany z bronią w ręku podlega natychmiastowej karze śmierci, nawet jeśli miałby ochotę tę broń złożyć. Pozostawała im tylko walka.

            Volund nie bał się śmierci, jednak ostatnio zaczął się obawiać rzeczy od śmierci gorszej. Miał jeszcze nadzieję, że pogłoski o rychłym mariażu króla Yorica z księżniczką Elenną Mizar to zwykła plotka. Ona nigdy się na to nie zgodzi, tego był pewien. Tylko czy ktoś będzie o tę zgodę pytał? Volund zbyt dobrze znał Androsa. Jeśli coś na tym zyska, nie zawaha się poświecić nie tylko szczęście, ale i życie jego narzeczonej. A to będzie oznaczało koniec wszystkiego.

            - Vol…?

            - Wiem o tym, Zarredzie. Na razie nic nie możemy na to poradzić.

            - Obawiam się, że będziemy musieli, inaczej pomrzemy z głodu. Jeśli, rzecz jasna, nas przedtem nie zabiją.

            Statek korsarzy wykonał zgrabny manewr i zaczął się oddalać w stronę wyspy Silann, majaczącej w oddali niczym zielona smuga. Volund westchnął. Zarred miał rację, nie da się walczyć bez broni i żywności, a tej zaczynało brakować. Nie mogli już dłużej liczyć na pomoc z Margolinu ani okolicznych wiosek, gdyż wszystkie roiły się od wojsk Trójprzymierza. Należało szybko coś przedsięwziąć. Sęk w tym, że nikt nie wiedział co. Widmo ostatecznej klęski zawisło nad Edenią i jej obrońcami. Oddział Volunda topniał jak wiosenne śniegi, została przy nim garstka najwierniejszych, około stu wojowników, którzy woleli zginąć jak przystało na potomków Dimara, niż gnić w więzieniach czy lizać buty najeźdźców.

            - Nie boję się śmierci. - Volund zaczął schodzić ze wzniesienia. - Cóż warte jest życie, jeśli nie można go przeżyć zgodnie ze swoją wolą?

            Zarred też słyszał plotki, nie zdziwiła go więc nuta goryczy w głosie przyjaciela. Znał Elennę i nie wątpił, że nie pozostawiono jej wyboru. Czy jednak ta świadomość mogła coś zmienić? Tak czy owak Mizar była stracona, nawet jeśli swym czynem ocali królestwo Edenii. A oni? Ile czasu im pozostało? Dzień? Tydzień? Ludzie w końcu ich dopadną, a wtedy nie pomoże pradawna magia. Śmierć była za nimi i przed nimi, gdziekolwiek zwrócili oczy, widzieli jej blade oblicze.

            - Jadę do Tiriann - oznajmił nagle Volund.

            Zarred spodziewał się tego, odkąd usłyszał ponure wieści. Mimo to przeszedł go dreszcz. Wyprawa na południe oznaczała szybki i gwałtowny koniec. Może to i lepiej. Na cóż się zda odwlekanie tego, co nieuchronne?

            - Jadę z tobą - odpowiedział po prostu. Nie miał zamiaru odwodzić przyjaciela od tej decyzji. Jakżeby mógł? Mizar należała do tych kobiet, dla których popełnia się największe głupstwa. Gdyby był na miejscu Volunda, postąpiłby dokładnie tak samo.

            - Nie. Edenianie cię potrzebują.

            - Zginą bez względu na to, czy z nimi będę czy nie.

            - Nie mów głupstw! - Volund przystanął i rzucił mu pełne gniewu spojrzenie.

            - Wiesz, że to prawda. Nie mamy szans, od początku ich nie mieliśmy. Nie z nimi. Są jak wściekłe psy, szarpią i kąsają dla samej radości zabijania. Oni umieją niszczyć, my - jedynie umierać.

            Zarred miał rację. To dlatego przegrali. Brakowało im ludzkiego instynktu dominacji, żądzy unicestwiania i burzenia. Światem Edenian były białe pałace, kwitnące ogrody i wiedza, która w czas pokoju czyniła z nich najpotężniejszą rasę Gondwany. Ludzie rodzili się, żyli i umierali  w cieniu miecza. Walka była ich żywiołem, sensem istnienia. Los Edenii został przesądzony, zanim noga pierwszego Camill Ansh Dillir przestąpiła jej granice.

            - Nie pozwolę, byś za mnie ginął.

            - Nie ginę za ciebie - Zarred uśmiechnął się smutno.

            Volund spuścił wzrok. Kiedyś może wybuchnąłby gniewem, może odwróciłby się plecami do najwierniejszego przyjaciela, jakiego kiedykolwiek miał. Teraz nie miało to już znaczenia.

            - Wyruszymy o świcie. Będziemy musieli zostawić konie i broń, inaczej zabiją nas pierwszego dnia.

            Zarred skinął głową.

            Kiedy dotarli do obozu, plan działania był gotów. Postanowili zdać się na los i zaufać nadziei, że pozostaną niezauważeni w tłumie nędzarzy, których wojna odarła z domów, rodzin i sensu istnienia. Szczerze mówiąc, innej alternatywy nie było. Tiriann leżała w najgęściej zaludnionej części Edenii, nie prowadziły do niej żadne sekretne ścieżki ani drogi przez pustkowia. Wcześniej czy później musieli spotkać wrogie oddziały. Wystarczy, że ktoś zwróci na nich baczniejszą uwagę i wszystko przepadnie. Cóż, ryzyko.

            - Jesteście bez szans - zawyrokował Erdin Dor Fagin, rudowłosy brat Zarreda. - Oni wieszają nawet dzieci, jeśli istnieje cień podejrzenia, że mogą im zagrażać. Dwóch dorosłych mężczyzn idących od morza… Równie dobrze moglibyście wypisać sobie na czołach słowo „rebelianci”. Zabiją was, zanim opuścicie granice Margolinu.

            - Nikogo nie proszę, żeby mi towarzyszył - oświadczył sucho Volund.

            - Twoim obowiązkiem jest zostać tutaj! - wybuchnął Erdin. - To twoi ludzie!

            - Nie mów mi o obowiązkach! Uważasz, że nie dość już zrobiliśmy? Edenia pełza Sivaelczykowi u nóg, mam mu pozwolić zabrać i to, na czym zależy mi bardziej niż na własnym życiu?!

            -  Zrozum, jej nie możesz już pomóc! - Erdin położył dłoń na ramieniu wodza. - Elenna wie, co robi. To nie jest jakaś bezmyślna dzierlatka, zachowująca się jak chorągiewka na wietrze. To nieodrodna córka Dimarian. Robi to, co uważa za słuszne. Jej małżeństwo z Yoricem z Sivael oznacza tysiące istnień zbawionych od głodu i rzezi. Wiem, że to boli. Pomyśl jednak, jak będzie bolało, kiedy dotrzesz do Tiriann i okaże się, że nie możesz nic zmienić. Albo zginiesz, a ona dowie się, że stała się przyczyną twojej śmierci. Volundzie, to ją zabije! Czy tego właśnie chcesz?

            Młody przywódca potoczył wzrokiem po obozowisku. Od trzech dni ukrywali się w głębokim jarze porośniętym gęstym lasem, skąd w ciemnościach nocy można było usłyszeć szum morza i pełne przejmującego smutku wołania dzieci Nereusa. Ludzie od ich śpiewu dostawali obłędu, dlatego z najwyższą niechęcią zapuszczali się w te strony. Tylko ostrinowie byli w stanie stawić im czoła. Pirackie statki nieraz czyniły istny pogrom wśród szeregów Vaileare. Złapanych do niewoli zmuszali do poszukiwania pereł w niedostępnych głębinach, a potem bestialsko mordowali. Vidar z Endorish dobrze wiedział, co robi, żeniąc się z ostrinką, chociaż ich brzydota i okropny charakter odstręczały większość ras Gondwany.

            Volund patrzył i widział to, co do tej pory tak bardzo starał się ignorować. Głodne, wynędzniałe twarze towarzyszy broni. Chudość rumaków, od których wymagano wiele, nie dając w zamian i części należnej opieki. Obwiązane brudnymi gałganami rany, podarte odzienie, lichą broń. Gorycz i poczucie klęski zalały jego duszę jak rzeka. Jakże był głupi, myśląc, że zdoła odejść, nie unosząc ze sobą obrazu pustych oczu i potrzaskanych tarcz. Nawet gdyby jakimś cudem zdołał wyrwać Mizar z pazurów Sivaelczyka, czyż mógłby zaznać spokoju wiedząc, że opuścił przyjaciół w potrzebie? Nie byłby lepszy od ludzi, którymi tak przecież pogardzał…

            - Masz rację - powiedział cicho. - Nic nie da się zmienić.

            Kiedy noc zapadła, był już daleki od myśli porzucenia swego oddziału, choć obraz Mizar nie pozwalał mu zasnąć. Nagle wizja końca przestała być straszna, a zyskała nieuchwytny powab. Volund wstał i odszedł od ognia, odprowadzany setką smutnych spojrzeń. Tego wieczoru morze wabiło go jak nigdy dotąd. Nie bał się morskiego ludu, a po zmroku nawet ostrinowie woleli trzymać się z dala od wody, więc nawet nie próbował się ukrywać. Szybko przebył wzgórze, z którego obserwował manewry statku Harada i zszedł na plażę. Ogromny księżyc zalewał potokami srebra niezmierzoną przestrzeń wód. Cisza dzwoniła w uszach.

            Tutaj, w obliczu wieczności, Volund Aeriel mógł wreszcie w spokoju przeżywać gorycz i udrękę trawiące go od dnia, kiedy doszła doń wieść o śmierci jego marzeń.

            Delikatny plusk wody rozdarł ciszę jak krzyk. Volund obojętnie spojrzał w kierunku smukłej, białej postaci wyłaniającej się z morza.

            - Wiedziałam, że w końcu tu przyjdziesz.

            Tak. Ona sporo wiedziała. Niemal wszystko. Shira, zwana Srebrnooką, Czarodziejka Oceanów, jedyna istota, która pamiętała Czas Bogów. Zawsze kiedy ją spotykał, zastanawiał się, czy blask bijący z jej niewypowiedzianie pięknej twarzy jest odbiciem ich światła.

 



- A dokąd mógłbym pójść? - spytał z goryczą. - Mój kraj należy już do innych istot. Edenianie są zwykłymi niewolnikami, Shiro.

            - Ale ty nie dlatego przyzywałeś śmierć. - Była teraz o krok, ale jej stopy wciąż nurzały się w osrebrzonych księżycem falach. W przeciwieństwie do syren, Vaileare nie mogli opuszczać morza.

            - Nie, nie dlatego. Skoro wiesz, po co mnie dręczysz? I jeśli to prawda, co o tobie mówią, dlaczego pozwalasz, by twój lud ginął z rąk piratów i tej ludzkiej zarazy? Jesteś czarodziejką. Zrób coś. Użyj swoich czarów, wygub wrogów. Zniszcz całą Gondwanę, ale nie pozwól…

            - Mylisz mnie z bogami. - Shira odgarnęła za ucho kosmyk wspaniałych, bladozłotych włosów. - Jestem tylko nereidą. Moja moc nie sięga piasku, na którym siedzisz. I nie jest to moc mogąca cokolwiek zniszczyć.

            - Po co komu moc budowania, skoro na świecie liczy się tylko siła? Najlichszy spośród ostrinów znaczy więcej niż najmędrszy mag.

            - To nieprawda i dobrze o tym wiesz.

            - Kłamiesz! Spójrz na nas! Mieliśmy wszystko: mądrość, bogactwo, piękne ogrody i wspaniałe pałace. Wiesz, ile bibliotek ma Tiriann? Dwadzieścia dwie. Dwadzieścia dwie biblioteki wypełnione tysiącami woluminów. Teraz nasze pałace plądrują istoty, które w ogóle nie wiedzą co to księga. W naszych ogrodach pasą swoje konie. Nie, Shiro. Nasza mądrość nic nie znaczy.

            - Widziałam już wielu takich jak ty. Myślisz, że ty jeden straciłeś wszystko? Widziałam królów strąconych ze swych tronów, magów, którzy stawali bezradni w obliczu śmierci. Śmiertelniku, cóż możesz wiedzieć o mądrości i wpływie, jaki ma na świat? Straciłeś swoją miłość i uważasz to za największe nieszczęście. Są tacy, którzy wyśmialiby twoje troski i tacy, którzy chętnie by się z tobą zamienili.

            Volund poczuł naraz taką wściekłość, że chętnie zacisnąłby palce na smukłej szyi czarownicy, gdyby tylko mógł jej dosięgnąć.

            - Tak? Ale ja nie jestem nimi, a oni nie są mną! Nie przyszedłem tu po mętne filozoficzne wywody. Jeśli nie jesteś w stanie powiedzieć nic lepszego od pustych frazesów, to odejdź i zostaw mnie samego! Co mnie obchodzi świat? Dość już zrobiłem dla Edenii! I co za to dostałem? Nic. Słyszysz?! Nic!!!

            - W takim razie dlaczego nie porzucisz swoich towarzyszy? Po co tkwisz na tym zapomnianym brzegu? Czyż nie prościej byłoby rzucić miecz i uciec gdzieś, gdzie w spokoju mógłbyś pielęgnować swoją nienawiść? Po co tu przyszedłeś, śmiertelniku? Żebym dała ci rozgrzeszenie? Przykro mi. Mój lud umiera tak samo jak twój, ale ja nie mam zamiaru rozpamiętywać tego, co było.

            Edenianin milczał. Co mógł odpowiedzieć? Ogarnęło go rozpaczliwe uczucie przegranej. Idąc tu miał nadzieję…Na co? Że Shira sprawi cud? Nic i nikt nie miał takiej mocy. Nikt prócz władców Zarzewia, ale oni woleli wybrać haniebną niewolę, sprzedać się za żałosną namiastkę władzy.

            - Co zamierzasz?

            - Zginąć.

            Shira przymknęła powieki.

            - Za późno.

            Volund wzdrygnął się, jakby ktoś oblał go kubłem lodowatej wody. Nereida nigdy się nie myliła, zwłaszcza jeśli chodziło o losy śmiertelnych.

            - Co widzisz? - zapytał cicho.

            Shira otworzyła oczy i utkwiła je w twarzy Edenianina.

            - Mój drogi, nie jestem wszechwiedząca. Nie wolno mi wdzierać się w wyroki losu i cofać tego, co już zostało postanowione. Ale dam ci radę. Omijaj Stregesti, omijaj je, śmiertelniku, jeśli zależy ci na swoim kraju.

            - Nie mam pojęcia, co to jest Stregesti. Shira?

            Ale czarodziejka już zanurzała się powrotem w błyszczące fale oceanu.

 

                                                ***

                        „Dar bogów kryje w sobie płomienie

                        Co wzajem się równoważą

                        Który zwycięży - biały czy krwawy

                        Przyszłe zdarzenia pokażą

 

                        Rozpalasz biały - smutki rozpraszasz

                        I władasz dusz milionami

                        Krwawy rozniecisz - świat tonie w bólu

                        Rozbłyska wojny ogniami.

 

                        Strzeż się podarków od Nieśmiertelnych

                        Strzeż się, Dziedzicu Kamienia

                        Czy dość masz siły, by unieść ciężar 

                        Co wszystkie serca odmienia?

 

                        Jeśli upadniesz, upadną z Tobą

                        Ci, których chciałeś ocalić

                        Piękna Edenia, Róża Północy

                        Na wieki w gruzy się zwali.

 

                                                (Księga Zapomnianych Opowieści)

 

 

            Orion rzeźbił w glinie twarz swojej kuzynki Elenny, usiłując jak najwierniej oddać jej uduchowioną urodę. Muskał palcami pełne wargi, pieścił idealnie prosty nos, z uczuciem modelował gładkie czoło nad śmiałymi łukami brwi, mozolnie odtwarzał wysokie kości policzkowe, delikatny zarys podbródka, kształtne uszy...

Dziwne, ale nie potrafił się skupić. Ostatnie wydarzenia wytrąciły go z równowagi i nawet bezpieczny azyl pracowni nie mógł obronić księcia przed chmarą ponurych myśli. Elenna wychodzi za Yorica z Sivael. Edenianie są zadowoleni, bo taki sojusz oznacza pokój. Ojciec jest zadowolony, bo będzie mógł powrócić do wygodnego życia  w Tavolienn. Cóż znaczy dla nich nieszczęście jednej osoby? W końcu dla większości Elenna Mizar to tylko imię, pusty dźwięk pojawiający się czasem w balladach trubadurów. Za swój czyn doczeka się pewnie kilku westchnień i paru uwag w stylu „dzielna księżniczka”, wygłoszonych przy kuflu piwa albo podczas wymiany plotek w gronie znajomych.

            Orion lepiej od innych wiedział, jaką tragedią było dla Mizar to nieszczęsne małżeństwo. Zgodziła się, bo Andros siłą zmusił ją do udziału w egzekucji bohaterskich obrońców miasta Elanor. Jego syn bardzo wątpił, by widok torturowanych wpłynął na ocieplenie stosunków między oblubieńcami, ale ojciec dopiął swego - dziewczyna przestała się opierać.

            - Książę... - Szczupły, rudowłosy młodzieniec uchylił drzwi pracowni i nieśmiało przystanął w progu. Orion drgnął, a to, co jeszcze przed chwilą było twarzą Elenny, zmieniło się na powrót w bezwartościową glinianą bryłę. Z trudem opanował rozdrażnienie. Nienawidził, kiedy przeszkadzano mu w pracy.

            - Tak? - Lubił Vassara, więc pohamował gniew. Młody sługa nigdy by się nie ośmielił wtargnąć tu bez powodu.

            - Jakaś kobieta chce się z tobą widzieć, panie. Mówi, że to ważne.

            Orion popatrzył na swoje uwalane gliną ręce i brudną koszulę. Wzruszył ramionami. Błoto plami nawet wielkich. Skoro ta kobieta zadała sobie trud wejścia do Tavolienn, z pewnością nie ucieknie na widok usmarowanego rękawa.

            - Wprowadź ją.

            - Tutaj? - Szare oczy Vassara błyskawicznie obiegły niewielkie pomieszczenie. Wszędzie poniewierały się dłuta i młotki, pod jedynym oknem zwalono stos marmurowych bloków, a stół zalepiony był grubą warstwą tłustej gliny. Jego pan miał na czole smugę zaschniętego błota, potargane włosy i brudne szaty. Zdaniem Vassara nie godziło się, by książę przyjmował gości ubrany jak wyrobnik.

            - Vassarze, nie oczekujesz chyba, że będę się godzinami stroił dla jakiejś tam kobiety, która czegoś ode mnie chce? - Orion uniósł brwi. W tej chwili bardzo przypominał Elennę Mizar, z jej wyniosłą miną i dumnie uniesionym podbródkiem.

            Służący skłonił się i wyszedł. Po chwili w drzwiach stanęła czarnowłosa kobieta, a Orion zarumienił się jak uczniak. Co za dureń z tego Vassara! To nie była „jakaś” kobieta. To była ONA.

            - Dewa...

            Czarownica uśmiechnęła się wyrozumiale, udając, że nie dostrzega jego zmieszania. Nie zawracała sobie głowy dworskim ukłonem. W jej mniemaniu, ten akurat Dimarianin nie był go wart.

            - Witaj, książę.

            Orion wlepił wzrok w grudkę błota, która przylgnęła mu do cholewy. Dewa była przedmiotem jego westchnień, odkąd tylko zaczął zwracać uwagę na kobiety. Słyszał wprawdzie o jej nienawiści do rodu Dimara, ale nie chciał dać temu wiary. Zawsze była dla niego uprzejma, nawet kiedy - tak jak teraz - nie umiał w jej obecności sklecić sensownego zdania.

            W czarnych oczach czarodziejki błysnęła ledwie zauważalna drwina. Urocze małe książątko zakochane w złej wiedźmie! Jakież to zabawne.

            - Czy...czy ty... - zająknął się bezradnie. - To znaczy, po co przyszłaś?

            - Od kiedy to książęta Edenii witają gości tak niegrzecznie? - Posłała mu najbardziej uwodzicielski ze swych uśmiechów. Postanowiła nie bawić się w zwyczajowe uprzejmości i od razu przejść do rzeczy. Nigdy nie pozwoliłaby sobie na lekceważenie Jany, Dalanara czy nawet Mizar. Oni byli prawdziwymi dziedzicami Dimara, dumnymi, inteligentnymi i świadomymi swojej mocy. Ten tutaj umiał tylko babrać się w błocie, wyobrażając sobie, że jego wysiłki są komuś potrzebne. Nie był godnym przeciwnikiem. Niemal się wstydziła wciągać go do realizacji swoich planów. Ale cóż robić. Wszyscy popełniamy głupstwa. I wszyscy za nie płacimy.

            - Nie chciałem być niegrzeczny. Tylko... Dlaczego przyszłaś akurat do mnie? - Orion podniósł w końcu głowę, zatapiając w jej twarzy spojrzenie przejrzystych jasnozielonych oczu.

            Mimo wszystko poczuła coś na kształt wyrzutów sumienia. Był taki młody! Ale po chwili napłynęły wspomnienia. Dalanar na dziobie „Łowcy Burz”. Rimmon całujący ją na chwilę przed wejściem na pokład. Opuścił ją. Zginął. A ten tutaj stanowi element gry, którą nie ona zaczęła.

Ale którą ona rozegra do końca.

- Przyszłam, bo chciałabym cię o coś zapytać. Kochasz ją? - Ruchem głowy wskazała niedokończoną rzeźbę.

- Co?

- Pytam tylko, czy jest ci droga?

Orion zrobił zdumioną minę, wpatrując się w nieudany wizerunek Elenny. Jego nieostrożny ruch zeszpecił jeden z gładkich policzków, zostawiając na nim głęboką, podłużną rysę, która wyglądała jak blizna.

Po chwili się opamiętał. Nawet Dewa nie miała prawa zadawać mu takich głupich pytań.

- Jeśli przyszłaś tu wypytywać o Mizar, to tracisz czas - powiedział wyniosłym tonem.

Nie okazała śladu zniecierpliwienia.

- Pytam, bo mogłabym jej pomóc.

- Niby jak? - Orion roześmiał się gorzko. - Masz dość mocy, by wypędzić stąd ludzi?

- Ja nie. Ale ty masz. Albo możesz mieć.

Chłopak odwrócił wzrok i zagryzł wargi. Skąd wiedziała? Jak odgadła, o czym myślał wśród najczarniejszych nocnych godzin, kiedy sen nie chciał nadejść, a jawa stawiała przed oczami okropne wizje tortur, krwi i śmierci oglądanych za dnia?

- Dewo, wiem, że jesteś wyjątkowo zdolna. - Przemógł się i znowu spojrzał w bezdenną czerń jej oczu. - Ale teraz chyba nie do końca wiesz, o czym mówisz.

Spodziewała się takiej odpowiedzi. Wszyscy Dimarianie zdawali sobie sprawę, czym groziło igranie z mocą Zarzewia. Wpajano im tę wiedzę od najmłodszych lat. To dlatego Andros wolał raczej widzieć swój kraj na kolanach, niż sięgnąć po diabelski kamień i zaryzykować wywołanie chaosu, przy którym najazd Camill Ansh Dillir wydawał się fraszką.

- Czy wiesz, że nawet Dimar ledwo panował nad Zarzewiem? Chociaż „panował” nie jest dobrym określeniem. Raczej nie pozwalał, by ono zapanowało nad nim. Kim jestem, żeby próbować iść w jego ślady? Co ja umiem? Porozumieć się ze zwierzętami. Wysłuchać głosów Pradawnych. To potrafi każdy Edenianin. Nie byłbym w stanie utrzymać w karbach mocy amuletu, gdybym zechciał go użyć przeciwko jakiejkolwiek żywej istocie. Kara grożąca za złamanie zakazu bogów jest straszna, Dewo.

Prawie go nie słuchała. Mało ją obchodziły moralne dylematy tego szczeniaka. Skoro jego uczucie do Mizar nie jest dość silne, trzeba będzie się postarać o potężniejsze.

- Masz rację. - Przerwała mu, zanim zaczął śpiewkę o sprawiedliwości i pokoju na świecie. - Chciałam tylko pomóc. Przepraszam, jeśli cię uraziłam, książę.

Orion dał się schwytać w pułapkę czarnych oczu ocienionych długimi rzęsami. Była bardzo blisko, a on marzył o tym od dawna. A gdyby tak...Wystarczyło zrobić krok i znalazłaby się w jego ramionach.

Wargi czarodziejki drgnęły leciutko, niedostrzegalnie. Mężczyźni! Wszyscy są tacy sami - od młodzieniaszka po zgrzybiałego starucha. Gotowi przespacerować się do piekła i z powrotem w pogoni za piękną twarzą i gibkim ciałem.

 

                        ***

 

Od dziś będę należała do niego. Jak przedmiot, który kupuje ten, który jest w stanie zapłacić najwięcej. Może postawić go na honorowym miejscu albo roztrzaskać o ścianę - nikogo to nie obchodzi. W końcu transakcja odbędzie się w majestacie prawa.

Słyszałam, jak się o mnie kłócili - mój znienawidzony narzeczony i jego sprzymierzony z ostrinami sojusznik, który groził mu nową wojną, tym razem przeciwko Sivael. Liczyłam, że się o mnie pozabijają, ale koniec końców to Edenia za wszystko zapłaci. Vidar zażądał ogromnej sumy w złocie i perłach Vaileare. Mam nadzieję, że Srebrnooka odmówi udziału w tym ohydnym targu. Chociaż mnie to i tak nie pomoże.

Dziś odbędzie się ślub. Dostałam nawet suknię - arcydzieło edeniańskich krojczych w kolorze wieczornego nieba. Chciałam, żeby była czarna, ale wuj wpadł w szał i zagroził, że wyzna Yoricowi prawdę o Volundzie. Pokonali mnie. Jakże żałosnym stworzeniem jest kobieta! Miałam walczyć do końca, a oto stroję się w paradne szaty i udaję, że robię to dla innych - ze świadomością, iż ta ponura farsa nie ocali niczego.

Matka przysłała mi klejnoty. Nienawidzę ametystów. A co śmieszniejsze, ona o tym wie.

 

                        ***

- Matko...

Enolla Vilanna, wdowa po Dalanarze Żeglarzu, drgnęła i mocniej zacisnęła palce na aksamitnej purpurze kotary. Po raz pierwszy w życiu usłyszała w głosie córki coś na kształt prośby. Mizar nie miała w zwyczaju błagać, zawsze wprost emanowała chłodem i wyniosłą dumą. Nie były sobie bliskie, bo Elenna nazbyt przypominała wszystkich Dimarian. - skrytych, zamkniętych w sobie, okrywających osobiste radości i tragedie tym samym wzgardliwym milczeniem.

Enolla patrzyła przez okno na ogromny dziedziniec pałacu Tavolienn, na morze głów we wszystkich odcieniach ognia - od ciepłego brązu świeżych kasztanów, poprzez dostojną barwę mahoniu, kuszący blask wypolerowanej miedzi, aż po bezczelne lśnienie ciemnego złota. Poddani tłumnie przybyli na uroczystości ślubne, które w ich mniemaniu miały zakończyć krwawy konflikt z ludźmi.

Westchnęła i zmusiła się do spojrzenia na swoje jedyne dziecko. Po co przyszła? Czego chce? Pomocy, której nie mogła jej udzielić, choćby nie wiedzieć jak bardzo tego pragnęła?

- Czego ode mnie oczekujesz? - spytała twardo.

- Sama nie wiem. - Na oczach matki Mizar znów przeistaczała się z przerażonej dziewczyny w dziedziczkę Dimara. Podniosła głowę i wyprostowała plecy. - Wybacz, chciałam tylko...

Enolla uniosła brwi.

- Od dzisiaj nic już nie będzie wyglądało tak samo... - szepnęła Elenna. Przez jej twarz przemknął grymas bólu, by zaraz ustąpić miejsca chłodnej determinacji.

- Nigdy nie kochałam twego ojca. - Po chwili ciężkiego milczenia wdowa obojętnie wzruszyła ramionami. - Wy, Dimarianie, nie pozwalacie się kochać nikomu. Ale kiedyś, podobnie jak ty, stawiałam losowi butne żądania szczęścia i pomyślności. Byłam głupia. Życie księżniczki nie przypomina ludowej bajeczki. Jesteśmy towarem - kupuje się nas albo sprzedaje, sadza na tronach i oczekuje, że będziemy się ładnie uśmiechać. Chcesz rady? Nie trać czasu na daremny żal. Wyżre ci duszę i zmarnuje młodość. Nie ma nic głupszego niż litowanie się nad sobą.

Mizar milczała. Enolla pomyślała zniechęcona, że nigdy nie zdołają się porozumieć. Zupełnie jakby krew Dimara była murem oddzielającym potomków czarnoksiężnika od wszystkich innych istot.

 

                        ***

Zaskoczyli ich o świcie. Nikt nie zauważył, że oto nadciąga Śmierć, odziana w stalowe kolczugi i czarne płaszcze. Żaden z łuczników nie zdołał napiąć cięciwy, by chyżym bełtem opóźnić nadejście nieuniknionego.

Widać strażnicy ufali, że pradawny czar rzucony na zbocza wąwozu nie pozwoli odkryć obecności oddziału. Ich niedbalstwo niczego tak naprawdę nie zmieniło, jedynie przyśpieszyło katastrofę i uczyniło dramat odrobinę krótszym.

Volunda obudziły wrzaski i szczęk mieczy. Z przerażeniem ujrzał chmary wrogów zbiegających na dno jaru, wysypujących się spomiędzy drzew jak rozwścieczone wilki. Porwał się na równe nogi, sięgając po broń, którą odłożył ledwie godzinę temu. Serce w nim zamarło, kiedy wśród ludzi dojrzał zwaliste sylwetki ostrinów. Ich obecność oznaczała jedno - ci, którzy dadzą się wziąć żywcem, pożałują tego jeszcze przed zachodem słońca.

Wrogowie mieli przewagę liczebną, spotęgowaną w dodatku elementem zaskoczenia. Mimo to na dnie jaru zakotłowało się jak w gigantycznym garnku. Żaden z Edenian nie mógł liczyć, że bogowie i tym razem uratują go przed zagładą. Nie ma na świecie większego męstwa niż to, które rodzi desperacja.

Zanim skrzyżował miecz z potężnym ostrinem, zdążył ujrzeć, jak Erdin Dor Fagin pada przeszyty włócznią, jak młody Gavain Savallen wbija ostrze w gardło mężczyzny z morgensternem, jak Zarred szybkimi niczym myśl cięciami broni się przed atakami trzech przeciwników...

Stal uderzyła o stal, wydała jedyny w swoim rodzaju odgłos, odegrała kolejną nutę przeraźliwej wojennej symfonii. Ostrin odparł atak Edenianina z dziecinną łatwością i błyskawicznie zamachnął do cięcia, które z pewnością rozłupałoby Volundowi głowę, gdyby nie zdołał zastawić się klingą. Potworna siła uderzenia ugięła mu kolana. Zaryzykował pchnięcie w szyję. Korsarz uchylił się zwinnie. Zawirowali w przerażającym tańcu, pośród ryków bólu, wrzasków agonii i nieludzkiego wycia tych, którzy zabili i nie dali się zabić.

Po kilku minutach szaleńczego pojedynku Aeriel przestał atakować, oszczędzając siły na rozpaczliwą obronę. Ale niebieskawa skóra ostrina też pokryła się potem. Mimo że bardzo silni, korsarze nie byli niezwyciężeni, odczuwali zmęczenie i ból tak samo jak wszystkie inne rasy.

Volund skoczył, markując cios w ramię. Kątem oka ułowił błysk stali, uchylił się w ułamku sekundy. Ostrze musnęło mu włosy. Prostując się, ciął na oślep. Bardzo młody żołnierz armii Trójprzymierza wytrzeszczył oczy i jakby z niedowierzaniem złapał się za policzek, z którego buchnął strumień krwi. Aeriel nie miał czasu na triumf, bo ostrin wykorzystał okazję i z rozmachem chlasnął go przez pierś. Lśniąca karacena, mieniąca się w promieniach wschodzącego słońca niczym łuska smoka, pokazała, że nie została wykonana jedynie dla ozdoby. Cios, który powinien wypatroszyć Edenianina jak rybę, posłał go tylko na ziemię, pozbawiając tchu. Błyskawicznie odtoczył się na bok, o cal unikając przygwożdżenia do błotnistego gruntu. Miecz ostrina zarył się w grząską maź i zanim zdążył go wyrwać, by ponowić atak, Aeriel z całej siły wbił mu ostrze w pachwinę.

Olbrzym zaryczał, jego brzydka, szeroka twarz wykrzywiła się w grymasie niewyobrażalnego cierpienia, żółte oczy wylazły z orbit. Udało mu się jednak pchnąć mieczem powalonego i chwilowo bezbronnego wroga. Volund poczuł palący ból w ramieniu, a po chwili zwaliło się nań ponad dwieście funtów stalowych mięśni, starających się złapać go za gardło i udusić. Zdrową ręką sięgnął po sztylet, który zawsze nosił u pasa. Dłonie korsarza zaczęły miażdżyć mu krtań, ale paniczny strach i instynkt życia nie pozwalały się poddać, mobilizowały pokłady sił, o istnieniu których nie miał dotąd pojęcia. Śliskie od krwi palce namacały rękojeść kandżaru, wyszarpnęły zakrzywione ostrze. I chociaż oczy zachodziły mgłą, a płuca pękały z braku powietrza, Volund zdołał wbić dwunastocalową głownię w gruby kark pirata. Ostrin zacharczał i w końcu znieruchomiał, a Aeriel mógł wciągnąć do płuc odrobinę zbawczego tlenu. Krztusząc się i kaszląc, spróbował wydostać się spod trupa, by uniknąć zadźgania przez któregoś z rannych Sivaelczyków, pełzających wokół jak rozdeptane robaki.

W końcu udało mu się zepchnąć z piersi osobliwy balast  i  wstać, ale o dziwo, nogi zamieniły się w miękką i drżącą galaretę. Przez ułamek sekundy nie mógł się zdobyć na wyrwanie ostrza, które wciąż tkwiło w barku. Nie była to jednak odpowiednia chwila, by się nad sobą rozczulać. Ujął prostą drewnianą rękojeść i szarpnął. Ból powalił go z powrotem na kolana, wydarł z gardła przeraźliwy ryk. Poczuł, jak koszula i gruby, skórzany podkład karaceny momentalnie nasiąkają krwią. Zacisnął zęby.

W wąwozie trwała rzeź. Bitewne okrzyki stopniowo przeradzały się w wycie mordowanych. Konie, przerażone wrzaskiem i zapachem krwi, rzucały się dziko i mimo pęt próbowały ucieczki, tratując wszystko, co stanęło im na drodze. Veilantyf Aeriela, tresowany przez najlepszych masztalerzy w Tiriann i nigdy nie wiązany na noc, rżał przeraźliwie, kopał i gryzł, nie stosując w tym żadnych rozgraniczeń rasowych - na oczach właściciela strzelił kopytami Zarreda Dor Fagina, który przeleciał w powietrzu dobre dziesięć stóp i rozpłaszczył się na pniu ogromnej brzozy. Volund przez moment próbował nawiązać kontakt i skłonić czworonożnego przyjaciela do ucieczki, ale był zbyt słaby, a Veilantyf zbyt rozwścieczony, by odebrać sygnał. W końcu któryś z żołnierzy wbił szalejącemu zwierzęciu włócznię w bok. Koń wydał przenikliwy kwik bólu i zdumienia, po czym runął w galop, obalając walczących i depcząc rannych. Chwilę później wpadł w leśny gąszcz. Drzewce włóczni, zaczepiające o gałęzie i krzaki, przynaglało go do jeszcze szybszego biegu.

Volund wsparł się na mieczu i w końcu dźwignął na nogi. Mocno zacisnął dłoń na wykładanej srebrem rękojeści, śliskiej od krwi ostrina i własnej, buchającej z przekłutego barku. Łuski karaceny wbiły się w  ranę jak stalowe zęby, potęgując szalony ból.   Spostrzegł dwóch rozżartych piratów, biegnących ku niemu ze wzniesionymi mieczami.

W ostatniej chwili nawiedziła go absurdalna myśl, że w tych parszywych czasach nawet nereidy prorokują bzdury.

 

                        ***

Yoric pił.

Na rozległym tarasie Tavolienn, Pałacu Srebrnych Wież, ustawiono stoły, przy których goście raczyli się wybornymi specjałami edeniańskiej kuchni. Między kolumnami służący rozwiesili girlandy uplecione z różnobarwnych kwiatów, a dziedziniec błyszczał tysiącami oliwnych lamp.

Tavolienn wzniesiono na wzgórzu, dzięki czemu wystrzelał ponad miasto niczym siedziba królewny zza siedmiu mórz. Kształtem przypominał wydłużoną literę U, w której środek wbijał się wspaniały taras o misternych balustradach i marmurowych kolumnach, grubych jak pnie wiekowych dębów. Dachy czterech słynnych wież, opiewanych w balladach i strzegących głównej bryły pałacu, naprawdę powleczono srebrnymi płytkami, nieustannie polerowanymi przez armię służących. Dzięki temu w słoneczne dni skrzyły się oślepiającym blaskiem, widocznym z odległości wielu mil. Dziedziniec obiegały urocze krużganki o krzyżowych sklepieniach, zaś na jego środku królował wielki posąg Dimara, po mistrzowsku wyrzeźbiony w czarnym marmurze. Z tyłu rozciągały się malownicze ogrody Edenn, spływające ze wzgórza kaskadami najpiękniejszych roślin, jakie stworzyły ręce dobrej bogini Yomfrey.

Pałac Tavolienn, bez wątpienia śliczny i wygodny, nie miał żadnej wartości obronnej - niewysoki mur z ciosanego kamienia otaczający wzgórze był jedynie kolejną ozdobą oplecioną pędami dzikiego wina. Kiedy Yoric po raz pierwszy ujrzał czarującą budowlę, nie mógł się powstrzymać od wzruszenia ramionami. Ten naród sam się prosił o najazd i rzeź. Zamek Elsinor był w stanie wytrzymać oblężenie ogromnej armii. Tiriann wojska Trójprzymierza zdobyły w pół dnia.

Yoric pił.

Teraz, kiedy postawił na swoim, a dziewczyna siedząca obok należała do niego, przestał być taki pewny siebie. Mizar miała twarz jak z kamienia i ani razu nie spojrzała mu w oczy - nawet gdy wypowiadała słowa małżeńskiej przysięgi.  Co tak naprawdę zyskał? Śmiertelnego wroga, którego przykuł do siebie niewidzialnymi kajdanami. Czy ona zdoła mu to przebaczyć? Dawno temu przekonał się, że ludzie przywykają do wszystkiego, jeśli tylko da się im dość czasu. Ale Elenna nie była człowiekiem. Była Edenianką, potomkinią dumnego Dimara. A Yoric nie chciał jedynie jej ciała. Pragnął, by go kochała, śmiała się i płakała wraz z nim, urodziła mu dzieci i trwała u jego boku bez względu na to, co przyniesie los. Ta dziewczyna trzymała w rękach jego serce. Do tej pory żadnej na to nie pozwolił i nie chciał się do tego przyznać, ale ogarniało go zwątpienie. Co będzie, jeśli ona nigdy nie zapomni?

Yoric pił i rozmyślał.

Dzięki sprytowi Sinddara sprawa Sivarienn i dostępu do morza nie stała się przedmiotem negocjacji. Vidar był kiepskim obserwatorem i nie sądził, by małżeństwo z Mizar miało dla Yorica osobiste znaczenie. Podejrzewał raczej, że młody król chce tym sposobem umocnić swoją pozycję w podbitym kraju. Władca Villien skutecznie podtrzymywał to złudzenie, wyrzekając na niewdzięczność kuzyna i jego nadmierne umiłowanie władzy.  Żaden z nich nie mógł pójść w ślady Sivaelczyka, bo obaj mieli już żony, które jak na złość cieszyły się doskonałym zdrowiem. Przyjaciele podsunęli więc Vidarowi inną marchewkę - lwią część łupów wojennych i perspektywę bezcłowego handlu z południowymi sąsiadami - młodym i prężnym państwem Xirannon, oraz barbarzyńskim Ghird’Aerteth. Do tej pory kupieckie karawany musiały respektować sivaeliańskie podatki i prawo składu, bądź wędrować przez niedostępne góry Chridain, co zawsze wiązało się z ryzykiem, a zimą było zupełnie niemożliwe. Z kolei żeglugę po rzece Anir, przecinającej Chridain jak płynny nóż, utrudniały liczne porohy i zdradliwe wiry. Znajdowali się wprawdzie śmiałkowie ryzykujący karki w pogoni za złotem, ale tylko Xirannonczycy, którym wystarczyło zdać się na wartki prąd, docierali do miejsca przeznaczenia. A i to często jedynie w koszuli na grzbiecie. Układ z Sivael dawał szansę na ominięcie górskich pułapek, a droga przez państwo Yorica, choć o wiele dłuższa, była o niebo wygodniejsza.

Istniał jeszcze jeden układ, lecz o tym żaden ze świętujących nie ośmieliłby się mówić głośno. Vidar zażądał unii opartej na czymś więcej niż prostokątny kawałek pergaminu. Władca Endorish miał dwie córki i syna. Yoric wprawdzie nie posiadał dzieci, ale właśnie się ożenił. Miał jednak cichą nadzieję, że zanim którykolwiek z jego hipotetycznych potomków będzie zdolny do małżeństwa, sytuacja polityczna trochę się zmieni. Mieszanki ludzko-ostrinowskich genów nie wyglądały zbyt ładnie. I nie były miłe.

Późne popołudnie niepostrzeżenie zamieniło się w wieczór. A ten w noc. Yoric domyślał się, co musi przeżywać jego małżonka, ale alkohol skutecznie zagłuszał wszelkie skrupuły. Kiedy goście zaczęli się rozchodzić - ludzie, wymieniając półgłosem sprośne uwagi, Edenianie w posępnym milczeniu - Elenna wstała, skłoniła się przed wujem i odeszła, wciąż nie zaszczycając męża nawet jednym spojrzeniem. Yoric wychylił ostatni puchar i pospieszył za nią. Mieli dziś spać w zachodnim skrzydle, w którym ulokowano łupieżczych gości zza granicy, wyganiając dawnych właścicieli. Yoricowi dostał się wspaniały apartament lady Lyrii, nieformalnej żony Androsa. Nieformalnej, gdyż prawowita władczyni, matka Oriona i Sivy, ciągle żyła i miała się dobrze. Powiadano, że opuściła małżonka w wyniku kłótni o którąś z jego kochanek, a że była niesamowicie uparta, przeniosła się do małego zameczku na północy i nie zamieniła z królem słowa od dziesięciu lat. Yoric nie znał szczegółów, podejrzewał jednak, że kryła się za tym jeszcze grubsza afera, niż niosła wieść gminna.

Szedł szybko opustoszałym korytarzem, a jego kroki odbijały się echem od białych ścian i marmurowych rzeźb ustawionych w niezliczonych niszach. Szumiało mu w głowie. Cały dzień pił, a nie zjadł przy tym nawet okruszyny chleba. Zdenerwowanie i niepewność nie pozwalały mu na przełknięcie niczego, co nie dawało się nalać w kielich.

Wino odganiało wątpliwości. Mizar była tu i należała do niego. Lepiej niech się z tym pogodzi, bo poświęcił wiele, a nie miał w zwyczaju rezygnować ze swej własności.

Stała na środku salonu, wciąż w tej swojej granatowej sukni i brylantowym diademie. Włosy, nieskrępowane żadną wymyślną fryzurą, odcinały się ostro od ciemnego materiału, nabierając w świetle lamp ciepłej, cynamonowej barwy. Była bardzo piękna. I bardzo blada.

Wszystkie słowa, które układał w głowie na tę właśnie chwilę, wydały mu się naraz głupie i nieodpowiednie. Równie dobrze mógłby przemawiać do granitowej skały. Dlatego nie powiedział nic, tylko podszedł i zanurzył dłonie w ognistych lokach.

Cofnęła się gwałtownie. Po raz pierwszy tego dnia spojrzała mu prosto w oczy, a w ich fiołkowej głębi wyczytał rozpacz i wstręt. Chciał coś powiedzieć. Może przeprosić. Może coś wyznać. Ale zawahał się, a potem było już za późno. Bo ona przemówiła pierwsza.

- Nienawidzę cię. - To była dziecinna i głupia deklaracja, śmieszna pretensja dziewczynki, której odebrano ulubioną zabawkę. Ale głos należał do dorosłej kobiety, drgała w nim odraza i prawda. - Ty nędzny ludzki kundlu, nawet bym na ciebie nie splunęła, gdybyś nie kazał zabijać niewinnych dzieci. No to mnie masz. Ale oszczędź mi skamlenia i czułych dotyków, bo nie chcę dłużej być świętą męczennicą wielkiej sprawy. Oboje wiemy, po co tu jesteśmy i oboje wiemy, że będę się tobą brzydzić po kres swoich dni.

Yoric poczuł, że ogarnia go szał. Chciał... Chciał oddać cios, sprawić, by wiła się z bólu, zetrzeć z tej doskonałej twarzy pogardliwy grymas, choćby miał ją przy tym roztrzaskać na kawałki.

Uderzył. Alkohol i gniew zaćmiły mu umysł, pragnął już tylko ranić i poniżać, żeby poznała smak tego, co sam czuł. Elenna ciężko upadła na podłogę, ale to mu nie wystarczyło. Chwycił skraj sukni i rozdarł, obnażając ciało, o którym tak długo marzył, a które tak naprawdę nigdy nie będzie należało do niego.

Mizar była zaskakująco silna i broniła się z zaciekłością rozpaczy. Udało jej się trafić go łokciem w nos, potem przejechała paznokciami po policzku, pozostawiając krwawiące rysy. Ból tylko spotęgował jego wściekłość. Zamiast otwartej dłoni zaczął używać pięści. Krzyczała z bólu. Tego chciał. Tym próbował bronić godności. Bo jeśli chodzi o serce, nie było już czego bronić.

 

                        ***    

           

            Nigdy nie płaczę. Chociaż słyszałam, ze to pomaga. Może gdybym rozpłynęła się w żalu nad sobą, spłukała łzami upokorzenie i wstyd, poczułabym się lepiej.  Nigdy z rozmysłem nikogo nie skrzywdziłam. To niełatwe i pozostawia po sobie smak popiołu.

            Zrobiłam to celowo. Chciałam go ukarać. Za siebie. Za Volunda. Za Edenię. Wiedziałam, że mnie kocha, i że tym sposobem zranię go najdotkliwiej. Ale zemsta nie przyniosła oczekiwanego triumfu. Nawet nie dlatego, że zapłaciłam za nią pobiciem i gwałtem - bo czegóż innego można się spodziewać po człowieku? To on powinien się wstydzić, nie ja. A ból? Głupstwo. Ból ciała zawsze daje się jakoś znieść.

            Czasami nasze zdolności wydają się przekleństwem. Gdybym nie potrafiła odczuwać cudzych emocji, mogłabym bez reszty oddać się nienawiści. Dałaby mi siłę, której potrzebuję, żeby dalej żyć. Ale tak...

Usłyszałam w myślach jego krzyk. Brzmiał znajomo... Więc teraz jesteśmy równi - dwoje galerników, przykutych do siebie na statku dowodzonym przez rozpacz. Coś ty zrobił, Camil Ansh Dillir, coś ty zrobił... Dlaczego zignorowałeś moje ostrzeżenia? Zgotowałeś nam obojgu piekielny los. Poplątałeś nienawiść i litość, tak że sama już nie wiem, które z nas jest bardziej godne pogardy. Nie umiem ofiarować ci przebaczenia, tak jak ty nie potrafisz oddać tego, coś mi odebrał. Męczennica Mizar!  Jak to wspaniale brzmi! Tak wspaniale, że nie mogę nawet wejść na szczyt wieży i skoczyć. Dałoby to Edenianom powód do głupiej rebelii, która skończyłaby się krwawą jatką. Nie, mój mężu. Sam tego chciałeś, więc poznasz, jak smakuje miłość do twarzy, kiedy się nie wie, co leży głębiej  

                                               

                                    ***

            Harad z Grandorum wyszczerzył żółte zęby i spojrzał na garść edeniańskich jeńców, spętanych niczym barany przeznaczone na rzeź. Wszyscy byli poranieni, obdarci i cuchnęli brudem. Niektórzy nie mogli ustać na nogach. Ale żaden nie błagał o litość. Harad uśmiechnął się jeszcze szerzej. Na wszystko przyjdzie pora.

            Od walki w wąwozie minęło już pięć dni, a oni wciąż obozowali na wybrzeżu, przeszukując okoliczne lasy w poszukiwaniu zbiegów. Ludzie co rano przyjeżdżali z garnizonu w Nekell. Za nic nie chcieli przebywać blisko morza po zapadnięciu ciemności. Bali się dzieci Nereusa. Harad drwił sobie z czarów Shiry. I na morską wiedźmę znajdzie się w końcu sposób.

            Kapitan „Błyskawicy” splunął pod nogi. Edeniańscy rebelianci bili się dzielnie i niełatwo było któregoś wziąć żywcem. A on potrzebował wojowników. Rezultaty jego wysiłków okazały się jednak mocno niezadowalające. Ledwo ośmiu.

Ośmiu oberwańców, z których mniej niż połowa była w stanie obrzucać go spojrzeniami pełnymi nienawiści.

            - Co z nimi zrobisz? - spytał Ian McErdred, Sivaelczyk dowodzący oddziałem okupującym pałac i miasto Nekell. - Zgodnie z rozkazem króla Yorica, wszyscy powinni zawisnąć.

            Harad spojrzał na niego ze źle skrywanym szyderstwem. Ludzie wyobrażali sobie, że ostrinowie będą ich słuchać, bo Vidar z Endorish przyłączył się do Trójprzymierza. Tylko że on miał głęboko gdzieś zalecenia Vidara. A jeszcze głębiej dekrety Yorica z Sivael. Nikt nie będzie rozkazywał władcom mórz, a już na pewno nie jakiś tam Camil Ansh Dillir. Harad od początku robił, co chciał, a temu napuszonemu gówniarzowi z rozkoszą ukręciłby łeb, gdyby tylko nie potrzebował jego pomocy. Kto zresztą wie, co przyszłość przyniesie. Może marzenia o wypatroszeniu McErdreda i ozdobieniu tą pustą głową dziobu „Błyskawicy” spełnią się szybciej, niżby ktokolwiek przypuszczał.

            - Twój król jest w tej chwili dosyć daleko. - Ostrin zbliżył pokryte bliznami oblicze do twarzy McErdreda, tak że niemal zetknęli się nosami. Przerastał młodzieńca o głowę, a ogromnym dwuręcznym mieczem, który nosił u pasa, byłby z pewnością w stanie pociąć go na dzwonka. Nic dziwnego, że Ian dał krok w tył. - Jak chce, żeby jego rozkazy były wypełniane co do joty, to niech ruszy dupę i sam je wykona. Nie twoja sprawa, co robię ze swoją własnością.

            Jeden z leżących na ziemi rannych, mężczyzna o włosach pozbawionych rudego odcienia charakterystycznego dla edeniańskiej rasy, zabełkotał cos nieprzytomnie. Ohydna, jątrząca się rana barku nie pozostawiała wątpliwości co do jego przyszłych losów. Kiedy się było jeńcem ostrinów, nie należało się spodziewać czułej opieki. No, chyba że dowódca miał inne plany niż zwyczajowe tortury i wyrzucenie za burtę.

A jak na ironię, Harad plany miał.

            - Zabierzcie ich pod pokład i dopilnujcie, żeby żaden nie zdechł. A w szczególności ten złoty kogucik. Zabił mi siostrzeńca.

            Ian McErdred omal nie zaczął współczuć przywódcy rebeliantów. Na szczęście w porę się opamiętał.

- Skoro ty zabierasz ludzi, nie masz chyba nic przeciwko, że ja wezmę konie i broń?

Na wojnie należało dbać przede wszystkim o własne interesy. Każdy dobry żołnierz o tym wiedział.

            - Konie? A po co mi konie? Nigdy w życiu żaden ostrin nie zamienił starej, dobrej łajby na cztery kopyta. Ale o broni zapomnij. Te ryże sukinsyny mają świetnych płatnerzy, a oręż wyrabiany przez ludzi nie umywa się do ich mieczy. W Anorien dostanę za nie mnóstwo brzęczących pieniążków, więc odejdź, przyjacielu, zanim stracę cierpliwość, wezmę cię na pokład i przywiążę na noc do grotmasztu. Myślę, że Vaileare chętnie zaśpiewaliby ci kołysankę. - Roześmiał się z własnego dowcipu i „przyjacielsko” klepnął Sivaelczyka po ramieniu, aż chłopak z rozmachem usiadł na piasku. Kusiło go, by zerwać się i wbić sztylet w nagie plecy odchodzącego olbrzyma, jednak wiedział, że równałoby się to samobójstwu. Miał pod komendą osiemdziesięciu dragonów. Ostrinów było zaledwie pięćdziesięciu, ale w starciu z ludźmi każdy liczył się podwójnie. McErdred postanowił poszukać łatwych pieniędzy gdzie indziej. Tutaj nie byłyby łatwe.

            On i jego żołnierze stali bezradnie na brzegu, podczas gdy bryg „Błyskawica” uwoził jeńców oraz ich mienie ku nieznanej i mglistej przyszłości. Po rozbiciu oddziału Volunda prowincja Margolin pozostała praktycznie bez obrońców. A nie była to biedna prowincja. Chociaż teraz miała duże szanse na zostanie takową. Ian uśmiechnął się do własnych myśli. Co tam, kilka pogiętych hełmów i podziurawionych kolczug to nie taki wielki majątek! Wzdłuż wybrzeża leżały dziesiątki pałaców czekających na dzielnych wojowników Trójprzymierza. Głupotą byłoby pozwolić, by czekały zbyt długo.

 

                                    ***

            Volund ocknął się pod wpływem piekielnego bólu, który przeszywał mu ramię. Chciał krzyknąć, ale z obolałego gardła wydobył się jedynie chrapliwy skrzek. Leżał na jakichś deskach, które kołysały się pod nim, jakby żyły własnym życiem. I nie miał na sobie nawet skrawka ubrania.

Po chwili zorientował się, że ruchliwa powierzchnia to pokład statku, a nad nim pochyla się niebieskawa twarz o żółtych oczach, okolona sztywnymi brązowymi kudłami. Ostrin. A więc spełniły się najczarniejsze przewidywania. Przeżył i dostał się do niewoli, by wyzionąć ducha na torturach, o których w Edenii krążyły legendy.

            Próbował usiąść, ale korsarz brutalnie pchnął go z powrotem na deski. W polu widzenia pojawił się jego kompan, który bez ceremonii usiadł Volundowi na piersi i niezbyt delikatnie unieruchomił przetrącony bark. Aeriel odwrócił głowę i zerknął na źródło nieludzkiego bólu. Ramię było zaczerwienione i obrzmiałe, a z poszarpanej dziury, pamiątki po pirackim orężu, sączyła się śmierdząca wydzielina. Widywał już takie rany. Oznaczały zakażenie i amputację. Ewentualnie śmierć w męczarniach.

            Pierwszy z piratów wyciągnął nóż, który złowróżbnie zalśnił w słońcu. Volund odruchowo zacisnął powieki.

            Ale już po chwili oczy omal nie wyskoczyły mu z orbit, kiedy ostrze zagłębiło się w ranie, przecinając gnijące tkanki aż do kości. Czegoś podobnego nie wyobrażał sobie w najczarniejszych nawet wizjach. Najdziksze fantazje nie mogłyby go przygotować na taką kurację. Nie pamiętał już o godności rycerskiej, nakazującej mężnie znosić wszelkie cierpienie, tylko wył, wrzeszczał i rzucał się, nadaremnie próbując zepchnąć z siebie ciężkiego korsarza. Chciał stracić przytomność, umrzeć, odgryźć rzeźnickiemu medykowi palce albo sobie ramię.

            Ale zemdlał dopiero wtedy, kiedy pirat wylał mu ma ranę pół butelki rumu.

 

                                    ***

 



            „Błyskawica” żeglowała przez spokojne wody Zatoki Syren, a Harad z Grandorum czynił dalekosiężne plany. Nie ocalił tych ryżych chłystków jedynie po to, by wyżerali mu zapasy. Postanowił upiec na tym ogniu dwie pieczenie, jako że był osobą przedsiębiorczą i obdarzoną zmysłem praktycznym. Dwanaście dni po bitwie w wąwozie doszedł do wniosku, że czas, który dał jasnowłosemu Edenianinowi na przyjście do siebie, właśnie minął. Polecił więc strażnikom udać się do ładowni, gdzie - pomiędzy beczkami z samogonem, stosami łupów z Margolinu i szczurami - jeńcy lizali swoje rany. Ku ich wielkiemu zdziwieniu, warunki panujące pod pokładem nie były złe. Wprawdzie brakowało świeżego powietrza, a uciążliwe gryzonie ciągle próbowały podskubywać palce i uszy, jednak codziennie wyprowadzano ich na zewnątrz, nieźle karmiono i zmieniano opatrunki. W najgorszym stanie był Volund, który po operacji dokonanej za pomocą noża i bimbru przeleżał bez ducha trzy doby, trawiony straszliwą gorączką. Ale ostrinowie znali się na ranach. Nic dziwnego. Był to szalenie konfliktowy naród.

            Napoili go jakimś cuchnącym dekoktem - po pierwszej dawce zaczął wymiotować, po drugiej majaczyć, ale kiedy przyszła pora na trzecią, okazało się, że ramię zaczyna powracać do pierwotnego kształtu. A Aeriel do życia.

            Pierwszą osobą, którą ujrzał po odzyskaniu przytomności, był Zarred Dor Fagin. Młodzieniec siedział na stosie paradnych płaszczy i opierał się plecami o ogromną beczkę. Wyglądał, jakby przez te parę dni postarzał się o dwadzieścia lat.

            - Witamy z powrotem. - Uśmiechał się, ale był to uśmiech pozbawiony radości. Umarli mogli przynajmniej zaznać spokoju, oni spędzali każdą godzinę w potwornym napięciu, nie wiedząc, kiedy przyjdzie im pozazdrościć poległym towarzyszom.

            - Zarred - wychrypiał Volund nieswoim głosem. - Jak...

            - Jak to się stało, że tu jesteśmy? Zaokrętowali nas na tę krypę razem z galonami wódki. Jak chcesz, to możesz się nawet napić. My tym bez przerwy leczymy cielesne i duchowe cierpienia. - Młodzieniec czule poklepał beczkę i skrzywił się z bólu. Aeriel zauważył, że jego klatkę piersiową szczelnie owijają pasy przybrudzonego płótna, a lewe ramię, ujęte w dwie deszczułki, bezwładnie zwisa na temblaku zrobionym z kawałka koszuli.

            - To ten twój przeklęty koń - wyjaśnił dor Fagin, dostrzegając jego spojrzenie. - Połamał mi rękę na kawałki. I nadwerężył wszystkie żebra. Miałem wielkiego pecha. Gdyby wymierzył staranniej, gniłbym sobie spokojnie razem z Erdinem i resztą. A tak? Wielki wojownik Edenii został pokonany przez szkapę. Byłoby to nawet zabawne, gdyby nie okoliczności towarzyszące.

            - Ilu...

            - Razem z tobą? Czternastu. Z czego prawie połowa nie należy do naszego oddziału. To mieszczanie z Nekell. Diabli wiedzą, po co ich wzięli. Nie pytaj też, czemu Harad nas jeszcze nie wykończył. Tego nie wie nikt prócz bogów i jego samego.

            Od tego momentu Volund zaczął wracać do zdrowia i dzielić niepokój z towarzyszami niedoli. Ostrinowie nie byli rozmowni, nie chcieli odpowiadać na żadne pytania, a gdy porozumiewali się między sobą, używali zak-zidaru - twardego, najeżonego spółgłoskami języka Wysp. Jeńcy ciągle więc pozostawali w nieświadomości co do swoich przyszłych losów. Aż do dnia, kiedy Harad z Grandorum przysłał po Aeriela.

            Volund, Zarred i Kerwick z Moriany właśnie raczyli się bimbrem ze śliwek, wspaniałomyślnie ofiarowanym im przez piratów, kiedy sielską atmosferę zakłócił odgłos ciężkich kroków i chrobot klucza w zamku. Po chwili drzwi do ładowni z impetem walnęły o ścianę. W progu stanął półnagi ostrin z bojowym toporem na ramieniu. Zamaszystym kopniakiem usunął z drogi jakiegoś gapowatego szczura, który nie zdążył schować się pomiędzy beczkami. Zwierzę wydało przeraźliwy pisk bólu, a jego pogromca podszedł prosto do jasnowłosego przywódcy.

            - Ty. - Wycelował w niego grubym paluchem. - Kapitan chce się z tobą widzieć.

            Aeriel wysączył ostatni łyk śliwowicy i oddał kubek Kerwickowi. Potem powoli podniósł się na nogi. Czuł się już całkiem dobrze, chociaż w barku wciąż rwało, a ręka nie odzyskała nawet ułamka dawnej sprawności. Gdyby Harad w przypływie wisielczego humoru wręczył mu miecz i pozwolił zginąć z honorem, walka nie trwałaby nawet dziesięciu sekund.

             Kiedy wydostał się na pokład, oślepił go blask słońca. Na świecie ciągle trwało lato, urągając swą krasą poczynaniom ludzi i innych ras, usilnie starających się zamienić Gondwanę w śmierdzące pobojowisko. Wciągnął w nozdrza słony zapach morza. Wszyscy Edenianie kochali szerokie wody, twierdząc że w ich szumie można usłyszeć echo dawnych opowieści.

            Jednak Volund nie miał czasu na zadumę. Strażnik ruchem głowy wskazał mu forkasztel, skąd właśnie wyłonił się przywódca piratów we własnej, okazałej osobie. Aeriel ruszył w jego kierunku, czując, że znika gdzieś kojące działanie śliwowicy. Był wojownikiem i nie obawiał się śmierci, a przynajmniej nie tej szybkiej, na polu bitwy. Ale poznał już uczucie towarzyszące zagłębianiu się noża w żywe ciało, zaś  Harad z Grandorum z pewnością był w stanie wymyślić bardziej finezyjne sposoby zadawania bólu niż prostacki cios sztyletem.

            Spotkali się tuż obok fokmasztu i przez chwilę bez słowa mierzyli wzrokiem.

            - Ty jesteś Aeriel - powiedział w końcu ostrin.

            Volund skinął głową. 

            - W Elldorf zabiłeś mojego siostrzeńca, Sigrima. Ale to ci daruję, bo gówniarz próbował kiedyś zagrabić mi statek. Właściwie toś wyświadczył mi przysługę. 

            Edenianin milczał. Spodziewał się po korsarzu wielu rzeczy, ale z pewnością wdzięczność za uśmiercenie krewnego nie była jedną z nich. Nie sądził zresztą, by ta wdzięczność przyniosła mu wiele dobrego. I nie pomylił się.  

            - Ty i twoi kompani zachodzicie pewnie w głowę, czemu jeszcze nie wisicie na rei, oskórowani i wypatroszeni jak zajączki. - Harad uśmiechnął się paskudnie. - No to ci powiem. Jesteście mi potrzebni do zorganizowania rozrywki nieco innego rodzaju.

            - Jakiego? - Volund sam się zdziwił, że w jego głosie nie słychać było obawy, która skręcała mu wnętrzności. Rozrywki ostrinów rzadko bywały przyjemne dla oka. Nawet gdy się miało możność obserwować je z bezpiecznej odległości.

            - Nie słyszałeś? W Meridiath Derhim przywrócono walki gladiatorów. Drixar płaci sto trahimów od łebka. Jeśli, oczywiście, towar się nadaje. Ryżowłosi chodzą po pięćdziesiąt, bo mają opinię fatalnych wojaków, ale za buntowników z Margolinu z łatwością wyduszę trzy razy tyle.

            Volund nagle wszystko zrozumiał. Meridiath Derhim, osada na wyspie Jomsborg, była stolicą piratów i gniazdem najgorszego plugastwa, jakie nosiła Gondwana, a Drixar, niekoronowany król ostrinów, słynął ze swojego zamiłowania do krwawych widowisk. Wyrok śmierci, choć odroczony, pozostawał w mocy.

            - A mieszczanie? Czyżby ci umysł szwankował? Nie odróżniasz rymarza od rycerza? - spytał drwiąco. Rozdrażnienie pirata mogło oznaczać natychmiastowy zgon, ale i tak była to lepsza perspektywa, niż skonanie na Jomsborgu ku uciesze bandyckiej gawiedzi.

            - Ach, dla nich też znajdzie się mała rólka w moim przedstawieniu. Dla nich i dla ciebie.

            - Jakaż to niby?

            - Chcę, żebyś przywołał tu Srebrnooką.

            Harad wciąż się uśmiechał, co upodabniało go do starego, wyjątkowo złośliwego goryla szczerzącego kły tuż przed atakiem.

            - Mylisz mnie z Dimarianami. Oni potrafią rozkazywać Vaileare. Ja nie.

            - Kłamiesz, chłoptasiu. Twoja babka była syreną. Królową. Wszyscy o tym wiedzą. A koronowane rybeńki łączy niezwykle silna więź, czyż nie? Na wezwanie jednej stawią się wszystkie. Nawet ta stara wywłoka. Szczerze mówiąc, to Sigrim podsunął mi ten koncept. Kiedy zdechł. Wcześniej nawet o tobie nie słyszałem. Potem pół roku szukałem cię po całym wybrzeżu, mając szczerą nadzieję, że nie wsadzisz gdzieś swojej złotej główki. Chociaż pewnie bardzo bym po tobie nie płakał. Dimarianie to, owszem, wysokie progi, jednak myślę, że Vidar wypożyczyłby mi któregoś, gdybym ładnie poprosił. Najchętniej ugościłbym tu piękną Mizar...He he, ale ona nie dla mnie, trzymają ją dla Yorica...

            Volund bez ostrzeżenia skoczył mu do gardła. Zabić, zabić tę bestię, która ośmiela się wypowiadać imię Elenny, łączyć je ze znienawidzonym mianem, drwić z tego, co boli bardziej niż rany, niż śmierć.  

            Harad był silny jak tur, Aeriel mógł posługiwać się tylko lewym ramieniem, ale i tak zdołał zbić przeciwnika z nóg. Z hukiem zwalili się na pokład. Nie zważając na ból, zaczął okładać pirata pięścią. Mało brakowało, a byłby gryzł i drapał jak kobieta, byle tylko odegrać się na losie, który na krótko przyjął postać błękitnego olbrzyma o pokiereszowanej twarzy.

            Jednak po kilku sekundach to on zaczął zbierać cięgi. Harad szybko otrząsnął się z zaskoczenia i puścił w ruch kułaki twarde jak kamienie. Za którymś razem trafił w zraniony bark. Volund zawył z bólu. Korsarz zwinnie poderwał się na nogi, kopnął go w brzuch, potem poprawił prosto w twarz. Świat eksplodował jasną czerwienią, Aeriel plunął krwią i wybitymi zębami. Harad postawił mu stopę na gardle.

            - No no, nieźle! - Wierzchem dłoni otarł krew z rozkwaszonego nosa. - A mówią o was, żeście jak elfy, zdatni tylko do lutni i gładkich słówek. Szkoda nam wielkich ocząt księżniczki Edenii, co? Chcielibyśmy wyrwać serduszko Camill Ansh Dillir? - Mocniej przycisnął szyję Volunda do śliskich desek pokładu. - Nie tak szybko, chłoptasiu. Nie życzymy sobie przecież, żebyś nam tu zdechł. Nie po tym, jak dbaliśmy o twoje zdrówko. Zamartwialiśmy się, żeby ktoś nie poderżnął tego ślicznego gardziołka. Skoro już tu jesteś, to zrobisz, co ci każę albo mieszczuchy z Nekell posmakują słynnej gościnności Harada. A potem weźmiemy się za kamratków. Chociaż akurat oni bardziej przydaliby się Drixarowi. Jednakowoż - czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Ja też jakoś przeboleję stratę. Łeb czarownicy z pewnością sprzedam drożej niż paru wybrakowanych gladiatorów. Radzę wziąć to pod rozwagę, bo będę się z nimi bawił, aż ogłuchniesz od ich wrzasku.

            Korsarz cofnął nogę. Nie omieszkał przy tym przejechać podeszwą po zmasakrowanej twarzy wroga.

 

                                    *** 

 

 

            Gelford miał wyjątkowo ciężką noc.

            Przyczyn było kilka, a każda gorsza od poprzedniej. Po pierwsze, dostała mu się warta w ogrodzie, gdzie zapach róż i magiczna aura przyprawiały ludzi o okropny ból głowy. Po drugie, znów przepuścił cały żołd, i to właśnie wtedy, gdy żona listownie uraczyła go radosną nowiną o kolejnej ciąży. Siódme dziecko! W dodatku pewnie nie jego, bo wyruszył na wojnę przed pięcioma miesiącami, kiedy nic nie wskazywało, że wkrótce będzie miał na karku kolejnego bachora.

             Wzmiankowane wyżej utrapienia były jednak niczym w porównaniu z biegunką, której nabawił się po zjedzeniu nieświeżego boczku w objazdowym burdelu „Wesołe Golasy”. Kiedy stamtąd wychodził, rzeczywiście był golasem, bo dziewczynki oskubały go do żywego mięsa, ale raczej niezbyt wesołym. A teraz jeszcze ta cholerna galopka! Miał wielką ochotę cisnąć halabardę i zaszyć się w jakichś chaszczach, których nie brakowało w tym diabelskim miejscu. Czerwonowłosi lubili roślinki i zwykli przechadzać się po ogrodach bezmyślnie wgapieni w przestrzeń, niczym lunatycy albo wariaci. Ale przecież nawet oni nie robili tego nocą! Tymczasem Gelford musiał stać pod murem jak głupek, pilnując kwiatków, których nikt nie chciał ukraść i usiłując zignorować rozpaczliwe wezwania obolałych trzewi. W końcu stwierdził, że dłużej po prostu nie wytrzyma. Cichutko ruszył w najbardziej odległy kraniec ogrodu, gdzie, jak pamiętał, stał ogromny posąg Yomfrey, czczonej przez Edenian bogini urodzaju. Marmurowa Yomfrey miała gołe cycki, które podziwiała cała warta pałacowa króla Yorica. Teraz jednak ważniejszym było, że za posągiem rosły wyjątkowo dorodne rododendrony, między które nikt się raczej nie zapuszczał.

            Gelford uderzył się w kolano drzewcem halabardy i z bólu omal nie narobił w spodnie. Zaklął szpetnie, ale nie odważył się odłożyć broni w obawie, że mógłby jej potem nie znaleźć. Księżyc raczej  przeszkadzał niż pomagał, napełniając ogromny ogród złudnymi cieniami. Gdyby żołnierz był obdarzony większą wrażliwością, być może wyczułby, że coś jest nie w porządku. Że między roślinami panuje nienaturalna, martwa cisza. Ale zbyt zajmowała go troska o własne kiszki, by miał czas zastanawiać się nad takimi detalami.

            Dopiero kiedy zbliżył się do wizerunku bogini o ponętnych kształtach, uświadomił sobie, że gdy ostatnio podziwiał jej marmurowe krągłości, w podstawie cokołu nie było wielkiej dziury, z której w tej chwili sączyła się nikła poświata, prawie całkiem skrywana przez pnące róże i bujne hortensje. Gdyby przyszedł tu od strony pałacu, nie zauważyłby niczego.

            „Co za licho?” - pomyślał, w zaabsorbowaniu ciskając drogocenną broń na żwirową ścieżkę. Zdumienie i ciekawość sprawiły, że chwilowo zapomniał nawet o przyczynie nocnej pielgrzymki.

            Gelford miał swoje wady, o czym z pewnością mogłaby zaświadczyć jego ślubna małżonka, miał wady mniejsze i większe, ale tchórzostwo zdecydowanie do nich nie należało. Dlatego miast odwrócić się na pięcie i zaalarmować resztę wartowników, śmiało rozgarnął rośliny i postąpił naprzód. Jakaś wyjątkowo złośliwa róża chwyciła połę jego płaszcza w kolczasty uścisk. Z irytacją szarpnął materiał, nie bacząc na trzask wiotkich gałązek, z których niczym łzy sypnęły się płatki przekwitających kwiatów. Zaklął pod nosem. Niechcący narobił takiego rabanu, że cokolwiek siedziało w dziurze pod posągiem, z pewnością zostało już zaalarmowane. Sięgnął do pasa po rękojeść sztyletu.

            Po chwili zaklął jeszcze raz. Dziura wcale nie była zwykłą dziurą. Była wejściem. W słabym świetle dostrzegł wąskie schodki prowadzące, zdawałoby się, na samo dno piekieł.

            Dopiero teraz się zawahał. Nie miał ze sobą pochodni, bo kapitan Nyar zabronił strażnikom patrolującym nocą Edenn używać świateł. Ostatnia głupota, ale podobno był to  rozkaz  samej Elenny Mizar. Gelford życzył jej w tym momencie, żeby król Yoric lał sukę jak najczęściej. Jego zdaniem był to najlepszy sposób, by wyleczyć tę wyniosłą dziwkę z wielkopańskich min i głupich zachcianek.

            Czy mógł mieć nadzieję, że czerwonawe światełko nie zgaśnie, kiedy najbardziej go będzie potrzebował? I co znajdzie tam, na dole?

            Rozsądek nakazywał się wycofać i wrócić z posiłkami. Najlepiej za dnia. Z drugiej strony, coś go tam ciągnęło, jakaś nieprzeparta siła kazała zrobić krok...A potem jeszcze jeden...

            Zanim zdołał rozważyć wszelkie za i przeciw,  już schodził w czerwonawą czeluść.

 

                                                            ***

            Dewa ocknęła się ze snu i usiadła pośród rozrzuconej pościeli. Odruchowo sięgnęła ręką na drugą stronę łoża, spodziewając się dotknąć śpiącego Oriona. Jej dłoń natrafiła na chłód prześcieradeł. Była sama.

            Wstała, nie zawracając sobie głowy ubieraniem. W komnacie było duszno od zapachu perfum i oparów kadzideł, które paliła wieczorem na cześć Eirenosa, mrocznego opiekuna magów.

            Gdzie podziewał się młody książę?

            Wzruszyła ramionami. Wróci. Mógł sobie być odpornym na zaklęcia Dimarianinem, ale w tej chwili znajdował się całkowicie w jej władzy.

            Szybko porzuciła myśli o synu Androsa. Mimo duchoty wstrząsnął nią dreszcz na wspomnienie snu, który nawiedził ją tuż przed powrotem do realnego świata. Coś się działo, tam, w pałacu na wzgórzu. Czarodziejka już wcześniej wyczuwała sygnały, tchnienie potężnej magii powoli napełniającej powietrze nad dachami Tiriann. Podeszła do drzwi wychodzących na balkon i otworzyła je gwałtownym szarpnięciem. Przez chwilę patrzyła na uśpione miasto, po czym jej wzrok powędrował do wież Tavolienn, osrebrzonych księżycowym światłem.

            Nagle ogarnął ją strach przed tym, co być może sama sprowokowała. Przeczucie nadchodzącej katastrofy wzywało do opamiętania. Nie była do końca pewna, czy zdoła wziąć na swoje barki odpowiedzialność za to, co budziło się w głębi pięknego pałacu na szczycie wzgórza.

            Bezwiednie skrzyżowała ramiona na piersiach, jakby chciała się w ten sposób obronić przed ponurymi myślami. Słysząc odgłos otwieranych drzwi, szybko cofnęła się w głąb sypialni.

            Strzeliła palcami, zapalając świece umieszczone w srebrnym świeczniku na komodzie. Orion zamrugał, oślepiony na chwilę tą niespodziewaną iluminacją.

            - Gdzie byłeś? 

            Chłopak cisnął płaszcz na najbliższe krzesło i podszedł do kochanki, chcąc zamknąć ją w uścisku. Dewa cofnęła się szybko.

            - W pałacu?

            Orion posłał jej zdziwione spojrzenie. Zainteresowanie czarodziejki było czymś tak niezwykłym, że właściwie powinno mu pochlebić. Nie był jednak na tyle naiwny, by przypisać je zazdrości.

            - Nie, poszedłem się przejść. Ostatnio jakoś nie mogę spać. 

            Dewa wbiła wzrok w jego twarz, jakby chciała wyczytać z niej prawdę.

            - Słuchaj, o co ci tak naprawdę chodzi?

            - O nic. - Spuściła powieki i potrząsnęła głową. - Wybacz, zaczynam się zachowywać jak wariatka.

            - Czy...czy ty może...

            - Tak? - Natychmiast poderwała głowę w pełnym napięcia oczekiwaniu.

            - Nic...wracajmy lepiej do łóżka. Jutro rano muszę być w pałacu. Ojciec mnie wzywa. Chociaż chyba nawet bogowie nie wiedzą po co.

            Zimny podmuch wiatru wdarł się do pokoju przez otwarte drzwi i zgasił świece, pogrążając ich w mroku.

 

                                    ***

            Andros jednym haustem wychylił kolejny kubek wina. Było to do niego tak niepodobne, że Orion i Siva ukradkiem wymienili zdumione spojrzenia. Ojciec prawie nigdy nie pił, a jeśli już, to czynił to wytwornie i w niewielkich ilościach. Tymczasem teraz wyglądało na to, że ma zamiar w rekordowym czasie opróżnić całą beczkę.

            Jedyną osobą, której niezwykłe zachowanie władcy wydawało się zupełnie nie obchodzić, była Mizar. Siedziała sztywno wyprostowana, ze wzrokiem wbitym w posadzkę, nawet nie próbując udawać zainteresowania niecodziennym rodzinnym spotkaniem.

            Wszyscy obecni starannie omijali temat sińców i zadrapań wciąż szpecących jej twarz. To, jak król Yoric potraktował żonę w noc poślubną, stało się tajemnicą poliszynela, smakowitą plotką powtarzaną po kątach. Nikt nie okazał wyniosłej księżniczce współczucia, a znaleźli się i tacy, którzy sugerowali, iż musiała sobie na to zasłużyć.   

            Zresztą Elenna nie sprawiała wrażenia osoby potrzebującej czyjejkolwiek litości. Nie skarżyła się, nawet pełną gniewu reakcję Oriona zbyła wzruszeniem ramion. Coraz bardziej odsuwała się od rodziny i współziomków, z premedytacją zrywając ostatnie kruche więzy łączące ją z dawnym życiem – jakby chciała się zawczasu przygotować na przeraźliwie samotną egzystencję u boku swego Camill Ansh Dillir.

            Ostatnio zaczęła zachowywać się dziwnie - całymi dniami leżała w łóżku, zapatrzona w  sufit, a nocami błądziła po zamku niczym lunatyczka, budząc popłoch wśród żołnierzy Trójprzymierza, którzy w pierwszej chwili brali ją za zjawę. Niektórzy szeptali, że straciła rozum.

            - Z pewnością zastanawiacie się, po co kazałem wam tu przyjść. - Andros ostrożnie odstawił na wpół opróżniony kielich i powiódł wzrokiem po twarzach trojga ostatnich potomków Dimara. Dwoje odpowiedziało pytającymi spojrzeniami identycznie zielonych oczu. Elenna nadal wpatrywała się w podłogę.

            - Wszyscy wiecie, co spoczywa w krypcie pod posągiem Yomfrey - kontynuował ostrożnie.

            Tym razem Mizar także na niego spojrzała.

            - Chciałbym was teraz o coś zapytać. Mam nadzieję, że odpowiecie mi szczerze. Czy któreś z was kiedykolwiek myślało o...

            - Wszyscy o tym myśleliśmy - przerwała mu Elenna. W jej fiołkowych oczach zapalił się gniewny błysk. - I nie mów mi, wuju, że TY o tym nie myślałeś.

            - Elenno! - Andros poderwał się z krzesła i chwycił dziewczynę za ramię. - Ty...ty chyba nie...

            - Czy gdyby tak było, powiedziałabym ci o tym? - zaśmiała się drwiąco. -  Ale jeśli moje „nie” miałoby cię uspokoić, to... masz je.

            Puścił ją i na moment ukrył twarz w dłoniach.

            - Ciebie jednej nie mógłbym za to winić - wymamrotał.

            Orion i Siva spuścili oczy.

            - Rzecz w tym - Andros opanował się z wysiłkiem - że coś niedobrego wisi nad tym miejscem. I nie mówię o armii Trójprzymierza, która niczym stado wampirów pije naszą krew. Dlatego przypominam jeszcze raz - jesteśmy tylko Strażnikami.  Żadne z nas nie ma dość wiedzy ani woli, by pokierować Zarzewiem. Nasze czasy... To nie są dobre czasy. Ani na naukę, ani na próbę sił. Elenno!

            Dziewczyna z ociąganiem spojrzała mu w oczy. Stary król ujął jej dłonie i łagodnie skłonił, by wstała.

            - Moje dziecko - powiedział cicho. - Z pewnością uznasz, że jestem żałosny, prosząc o wybaczenie. Mimo to...przepraszam. Zmarnowałem ci życie, bo nie miałem dość odwagi i zdolności, żeby ochronić mój lud...

            - Przestań! - Mizar wyrwała ręce i cofnęła się, jakby nagle zamienił się w węża. - Na wszystkich bogów, wuju, chociaż raz w życiu zachowaj się jak król!

            Podbiegła do stołu, chwyciła puchar i z całej siły cisnęła nim o drzwi.

            - Nic, co powiesz, nie ma już dla mnie znaczenia, nie rozumiesz?! Tylko ja zapłaciłam za to, że jestem kim jestem! Ja muszę wyjechać do tego okropnego kraju, z człowiekiem, którego nienawidzę! Edenia spływa krwią, ponosząc ciężar kontrybucji i nieustających grabieży! A ty...ty mówisz, że nie miałeś dość odwagi! Co z ciebie za król?! Masz rację, jesteś żałosny!

            W jej oczach pojawiły się łzy. Odwróciła się i wybiegła z komnaty, z hukiem zatrzaskując za sobą ciężkie drzwi.

            - Nie słuchaj jej, ojcze! - zawołała Siva, której zielone oczy płonęły tajoną wściekłością. - Zawsze robiła z siebie męczennicę! Jest księżniczką, zamążpójście dla dobra Edenii to jej obowiązek! Ten durny Sivaelczyk był gotów wycofać stąd całą swoją armię! Wystarczyło, żeby kiwnęła palcem! Ale nie, nasza Mizar musiała zademonstrować, jaka to z niej uciśniona dziewica!

            - Dziecko, jesteś jeszcze taka młoda... - westchnął Andros, z trudem opanowując irracjonalną chęć wymierzenia córce siarczystego policzka.

            ...- więc się zamknij - dokończył Orion, który chyba po raz pierwszy w życiu podzielał myśli i uczucia swego ojca.

 

                                                ***

            - Co teraz?

            Zarred podał przyjacielowi mokrą szmatę, by mógł obmyć z krwi pokiereszowaną twarz. Volund wyglądał przerażająco. Wargi miał opuchnięte, lewy policzek obdarty do żywego mięsa, a na czole purpurowiał mu paskudny guz.

            - Masz na myśli moją niezrównaną urodę? - zadrwił, z trudem wypowiadając słowa. Językiem zbadał stan swoich zębów. Większość tych, których pirat nie zdołał mu wybić, chwiała się, jakby miała lada moment podzielić los towarzyszy zaśmiecających teraz pokład „Błyskawicy”. Nie zmartwił się. Potomkom syren zęby odrastały przez całe życie. Jeśli, rzecz jasna, trwało dostatecznie długo.

            - Do diabła z twoją urodą! - Zarred najwidoczniej nie był w nastroju do żartów. - Pytam, co masz zamiar teraz zrobić?

            Volund ukrył twarz w mokrym, śmierdzącym pleśnią skrawku materiału. Pytanie było z gatunku tych trudnych. Zdradzić czy skazać na śmierć trzynastu niewinnych Edenian? Nie był pewien, czy ta przeklęta wojna jest warta takiej ofiary. Niech to diabli, niczego już nie był pewien.

            - Zarred...

            - Hę? 

            - Jesteś gotów umrzeć w męczarniach ku chwale ojczyzny?

            Chłopak długo milczał.

            - Nie wiem - odpowiedział w końcu. Bardzo cicho.

            - Więc przestań zadawać durne pytania.

 

                                                ***

            Od kilku dni nie mogę spać.

            Słyszę, jak szepczą po kątach. Mizar męczennica. Mizar lunatyczka. Mizar  wariatka.

            W powietrzu unosi się coś, co zmusza wuja do szukania pociechy w kielichu, a Oriona wygania poza mury. Powinnam chyba się o nich martwić, tylko że wcale mnie już nie obchodzą. Czy to znaczy, że jestem zła? Ufałam im. Wierzyłam, że jesteśmy rodziną - nie najszczęśliwszą i niezbyt zżytą, ale jednak. Dlaczego więc na mnie zrzucili cały ciężar? To okropne, bo czasem chciałabym, żeby oni też cierpieli. Może wtedy byłoby mi lżej.

            Yoric, mój mąż z przymusu, także niczego nie ułatwia. Za każdym razem, kiedy patrzę mu w oczy, widzę w nich żal, wstyd i prośbę o wybaczenie. Siva ma rację, zrobiłby dla mnie wszystko. Moja głupia kuzynka nie rozumie jedynie, że wycofanie sivaelskiej armii teraz, kiedy chroni kraj przed najgorszymi instynktami Vidara i jego ostrinów, przyniosłoby więcej szkody niż pożytku.

            Wszystko to razem sprawia, że chciałabym zniknąć, o niczym nie myśleć, nic już nie czuć... 

            Dziesięć dni temu przyszła wieść z Margolinu. Camill Ansh Dillir rozbili ostatni oddział buntowników. Nikt nie przeżył.

            Jego już nie ma. Powtarzam sobie te słowa jak modlitwę, a co zabawniejsze, przynoszą mi ulgę. Sama myśl, że miałabym spojrzeć mu w oczy, teraz...

            Boję się, że naprawdę popadam w obłęd. Nocą, kiedy nadaremnie próbuję zasnąć, słyszę w ciemności szepty. Pod powiekami pojawiają się dziwne obrazy - wizje nieograniczonych możliwości. A gdyby tak... Mogłabym wreszcie być wolna. Uciec gdzieś daleko, gdzie nikt nie słyszał o Elennie Mizar. Zacząć nowe życie. Zaznać odrobiny radości. Tylko te ponure opowieści o mrocznej stronie... O zamianie w coś, czym z pewnością nie chciałabym się stać. Może wyjazd do Sivael to nie taki zły pomysł? Przecież samotność to moja stara przyjaciółka. Z pewnością tam nie będzie gorzej. Nie może być.

            Jeśli zostanę... To, co spoczywa w krypcie pod posągiem Yomfrey, w końcu mnie złamie.

 

                                                ***  

            Pokładem „Błyskawicy” wstrząsnął kolejny ryk bólu. Volund zamknął oczy i odwrócił głowę, ale nie mógł uczynić nic, by wrzask czeladnika piekarskiego z miasta Nekell przestał przewiercać mu mózg. Napiął mięśnie w daremnej próbie zerwania sznurów, którymi przywiązano go do masztu. W barku znów nieznośnie zakłuło. Mimo to pewnie rozdarłby Harada na strzępy. Gdyby mógł.

            Pirat stał kilka kroków dalej, beznamiętnie obserwując,  jak piekarczyk krzyczy i wije się na „królewskim tronie” - najeżonym dwucalowymi szpikulcami narzędziu tortur ustawionym na śródokręciu.  Nagie ciało chłopaka spływało krwią. Aeriel poczuł mdłości na myśl o stalowych cierniach wbijających się w miejsca najbardziej wrażliwe na ból, rozrywających delikatne tkanki...

            Harad odwrócił się i drwiąco uniósł brwi.

            - Będzie zdychał dobrych parę dni, unurzany we własnym gównie i zżerany przez gangrenę. Myślisz, że wiedźma jest tego warta?

            Próbował nie słuchać. Odkąd ostrin zaczął  tę ohydną grę, czuł nieustający, nieprzeparty wstręt do własnego tchórzostwa. Młody Dorihan był trzeci w kolejności. Volund widział już efekty łamania kołem i szczury. Choćby żył całą wieczność  i tak nie zdołałby zapomnieć krzyku nekelskiego bakałarza, związanego jak zwierzę i wciśniętego do wielkiej beczki razem z dziesiątkami wygłodniałych gryzoni.

            Czuł, że dłużej tego nie wytrzyma, zwłaszcza że Harad napomknął, iż niedługo zabierze się za Zarreda. Młody wojownik nadrabiał miną, usiłując dodać odwagi przywódcy i sobie, ale Volund już dawno zrozumiał, że nie będzie w stanie biernie obserwować męki przyjaciela. Gdyby to wszystko dotyczyło tylko jego,  może zdołałby przetrzymać tortury. Może.

            - Przestań! - wrzasnął, gdy wódz piratów sięgnął po ciesielską siekierę i uderzył obuchem w przedramię Dorihana, wprost przybijając je do podłokietnika. Rozległ się okropny trzask pękającej kości. Stalowe kolce przeszyły rękę na wylot, wystrzeliły spod skóry razem ze strumyczkami krwi. Piekarczyk zadławił się wrzaskiem, by po chwili zawyć jeszcze przeraźliwiej. - Przestań, zrobię to!

            Harad spojrzał uważnie na śmiertelnie bladego Edenianina, a potem błyskawicznym ruchem wydobył sztylet i podciął torturowanemu gardło.

            - I tak nic by już z niego nie było - zawyrokował pogodnie. 

            Volund dopiero teraz zrozumiał, czym jest prawdziwa nienawiść.

 

                                                ***

            Morze było niespokojne, silne podmuchy wiatru gnały ku brzegowi spienione fale, które z hukiem rozbijały się o kamienisty brzeg. Volund usiadł na jednym z mokrych głazów, ignorując fontanny słonej wody moczącej mu ubranie. Czuł odrazę do samego siebie i zadania, które miał wykonać. Nigdy by nie przypuszczał, że wredny los zmusi go do zostania pospolitym zdrajcą.

            Zamknął oczy i skupił się na wywołaniu obrazu czarodziejki.  „Przybądź, Shiro, wnuk Arghanny potrzebuje twojej pomocy” - szeptał w myślach, błagając jednocześnie, by stał się cud i nereida zdołała wyrwać się z pułapki. 

            Przez długą jak wieczność chwilę nic się nie działo. A potem ujrzał, jak ciemne dotąd fale rozjaśnia nikła poświata. Z wody wynurzyła się smukła postać Srebrnookiej, zwabionej czarem starszym niż Gondwana, każącym spieszyć na pomoc każdemu, w którego żyłach płynęła krew morskich królów.

            - Morze ma dzisiaj smak krwi - powiedziała, zbliżając się do brzegu. - Wieszczy śmierć. Plączą się nici żywota... Wszyscy mamy do odegrania jakąś rolę w teatrze dziejów, choć znaczymy nie więcej niż ziarenka piasku. Widzę, żeś swoją zaczął już czytać i wolałbyś, by kto inny został w niej obsadzony...

            Aeriel zerwał się z krzykiem. Zdrada wydała mu się nagle czymś gorszym od tortur i śmierci. Jak mógł skazać na zagładę istotę wartą tysiące zwyczajnych istnień?

            - Nie, Shiro, ucie...

            Nie dokończył. Spomiędzy kamieni trysnął strumień niebieskiego ognia i błyskawicznie podzielił się na tysiące malutkich płomyków, które oplotły czarodziejkę jak sieć. Ostrinowie mieli swoje sposoby na magię Vaileare. Mimo to morze wokół Shiry zagotowało się, jakby próbowało rozerwać ognistą klatkę więżącą jego panią. Volundowi ziemia umknęła spod nóg. Potężny podmuch cisnął nim o kamienie, ledwo zagojony bark boleśnie zetknął się z twardym podłożem. Na chwilę przestał cokolwiek widzieć. Wokół na różne głosy wrzeszczeli ostrinowie Harada, porażeni mocą żywiołu. Aeriel zerwał się na równe nogi, a po chwili zatoczył jak pijany, gdy lodowata woda cięła go w twarz niczym setki miniaturowych noży. Na wpół oślepiony, wpadł na czyjeś plecy. Bez namysłu rąbnął pechowca pięścią, omal nie łamiąc przy tym kości śródręcza.

            - Ty zdradziecki psie! - ryknął zaatakowany, na którym cios nie zrobił widać wrażenia. Po głosie Edenianin rozpoznał Helgrima, bosmana „Błyskawicy”. Innych obserwacji poczynić nie zdołał, bo ostrin zrewanżował się uderzeniem, po którym wszystko rozpłynęło się w czerni. 

            Obudził się z paskudnym bólem głowy i uczuciem, że stało się coś bardzo złego. Otworzył oczy, ale niewiele to dało. Nadal otaczał go gęsty mrok. Odruchowo spróbował unieść dłoń, by obmacać obolałą czaszkę. Próba doprowadziła do odkrycia, że obie ręce są przemyślnie przytwierdzone do spętanych w kostkach nóg. Jednym słowem, nie mógł poruszyć niczym oprócz głowy, w której zdawały się harcować stada dzikich bestii.

            Mimo to zmusił się do spojrzenia w bok, skąd dochodziły dzikie ryki i szydercze gwizdy. Zdołał dojrzeć jedynie odblask ognia na skałach.

            Ogarnęło go uczucie rozpaczliwej bezradności. Tylko dzięki niemu ostrinowie świętowali teraz zwycięstwo nad odwieczną przeciwniczką, chroniącą dotąd Vaileare jak niewidzialny płaszcz. Shira, istota czerpiąca swoją moc z wody, na lądzie była żałośnie bezbronna.

            Z wysiłkiem przekręcił się na brzuch i dotknął policzkiem zimnych kamieni. Ziemia zabije nereidę w przeciągu kilku godzin. Żeby żyć, potrzebowała morskiej energii. Załkał bezgłośnie. Zarred miał rację, kiedy mówił, że Edenianie nie mają szans, że są zbyt słabi, by przetrwać. Miłość, litość, przywiązanie - wszystko to było dobre, kiedy na świecie panował spokój, a oni przechadzali się w cieniu drzew, dyskutując o budowie wszechświata. Wojna z ludźmi pochłonęła wszystko w co wierzył, roztrzaskała kolorowe lusterko, w którym dotąd oglądał siebie jako rycerza bez skazy. Tchórz i zdrajca - oto, kim naprawdę był. Zadygotał z wściekłości na niesprawiedliwość losu. Jeżeli droga nienawiści jest tą jedynie słuszną,  pójdzie nią. I niech diabli porwą głupie skrupuły, które uczyniły z Edenian niewolników. 

 



Dewa była zajęta przymierzaniem nowej sukni, kiedy wystrojony w królewską liberię posłaniec doręczył jej wiadomość. Szybko przebiegła wzrokiem kilka linijek starannego pisma, po czym ze zdziwieniem uniosła brwi. Coś podobnego! Królowa Zarozumialców Mizar chciała się z nią spotkać w ogrodzie Edenn, na chwilę przed zamknięciem bram. No, no. Unikała czarodziejki, odkąd usłyszała ponurą przepowiednię na temat swoich losów. Dewa nie była wieszczką, ale z przyjemnością wyprorokowała smarkuli najgorsze katastrofy, które jej przyszły wtedy do głowy. Co zabawniejsze, większość okazała się prawdą.

            Rzuciła swemu odbiciu krytyczne spojrzenie. Tak, czerwień to zdecydowanie jej kolor, tylko te rękawy... Może lepiej byłoby kazać je zwęzić. W końcu nie jest głupią dzierlatką gotową do wszelkich wyrzeczeń, byleby tylko wydać się atrakcyjną. Szerokie rękawy... Owszem, wyglądały efektownie, lecz były piekielnie niewygodne.

            Do zmierzchu pozostało sporo czasu, ale miała w planach wizytę u znajomego zielarza i nie widziała powodu, dla którego miałaby te plany modyfikować. Szybko zmieniła strój na bardziej odpowiedni i sięgnęła po płaszcz z kapturem. Właściwie wcale go nie potrzebowała, wieczory w Tavolienn wciąż były bardzo ciepłe, ale lubiła szelest wełny ocierającej się o bruk. Uśmiechnęła się do siebie. W baśniach i legendach magowie zawsze skrywali pod kapturami swoje twarze i złe intencje.

            Zbiegła po schodach do przestronnej sali wejściowej. W domu nie było żywej duszy, ponieważ w przypływie dobrego humoru dała służbie wychodne. Zaczęła nucić pod nosem jakąś zapomnianą melodię. Na chwilę przystanęła przed ogromnym lustrem. Posłusznie odbiło smukłą postać spowitą w czerń.

            Za którą stał wysoki mężczyzna w średnim wieku, wystrojony w bure łachmany.

            Dewa odwróciła się gwałtownie.

            - Wciąż jesteś najbardziej apetyczną czarownicą po tej stronie Chridain - powiedział z uśmiechem, w którym czaiła się ironia.

            - Vertingir. - Chwilowo nie była w stanie wymyślić lepszego powitania.

            - Raven. Tym razem.

            Wzruszyła ramionami. On używał wielu imion. Każdy, kto parał się magią, wcześniej czy później natykał się na dziwnego, szarookiego przybysza nie wiadomo skąd, który uwielbiał mówić zagadkami i wtrącać się w cudze sprawy.

            - Czego chcesz? - Kiedy widziała go po raz ostatni, wyglądał o wiele starzej. Podejrzewała, że miał tyle samo twarzy, ile nosił imion. Właściwie nikt nie miał pojęcia, kim był naprawdę.

            - Tego samego, co ostatnio. Powstrzymać cię przed zrobieniem głupstwa.

            - To nie było głupstwo! - syknęła. Miała ochotę cisnąć mu w twarz jakieś paskudne zaklęcie, ale wiedziała, że to na nic. Kimkolwiek był, nie mogła się z nim równać.

            - Ależ tak! Gdybyś podążyła za swoim czarującym przyjacielem, nie podziwiałbym dziś tych pięknych oczu. Czego ty tak naprawdę szukasz? Zemsty? Dalanar jest tam, gdzie twój kochanek. Na dnie morza. Spróbujesz unicestwić morze, Dewo?

            Czarodziejka zaczęła bawić się zapinką płaszcza, chcąc ukryć narastający strach. 

            - Bogowie! - Vortingir pokuśtykał w stronę schodów i usiadł na najniższym stopniu. - Jak ja nie lubię Edenian. Bez obrazy, ale cały problem z wami polega na tym, że nie macie poczucia humoru. Ludzie są pod tym względem o niebo bardziej atrakcyjni.

            Przez chwilę zastanawiała się, czy powinna usiąść obok niego, czy po prostu wyjść.

            - Siadaj! - warknął. Wzdrygnęła się. Czyżby umiał czytać w myślach?  

            - Śmiertelnicy - kiedy go posłuchała, natychmiast powrócił do swego uprzejmie drwiącego sposobu bycia - od wieków zastanawiają się nad kwestią, kto decyduje o ich życiu. Bogowie? A może Przypadek? Tak czy owak lubią myśleć, że istnieje wolna wola, dzięki której mogą czuć się ważni.

            Nic się nie zmienił. Ciągle gadał od rzeczy, zamiast otwarcie wyłożyć, po co wlókł się do Tiriann, zamiast siedzieć tam, gdzie jego miejsce. Gdziekolwiek to było.

            - Skoro nalegasz... - powiedział uprzejmie, chociaż nie wypowiedziała swoich myśli na głos. - To, co zamierzałaś rozpętać, przerasta twoje siły. Ktoś mądry powiedział, że kiedy zaglądasz w otchłań, ona w tym samym czasie spogląda na ciebie. Oboje wiemy, że nie o zemstę ci chodzi, ale o władzę. Nie szukaj takiej władzy, bo możesz się nią zadławić. A tego przecież nie chcesz. Czy Edenia upadnie, to dla mnie sprawa drugorzędna. Ty masz trzymać się od tego z daleka. Baw się dalej księciem Orionem, snuj intrygi, kłam i spiskuj, ale Zarzewie zostaw w spokoju.

            - A jeśli nie posłucham? - spytała wyzywająco.

            Roześmiał się, błyskając białymi zębami, zupełnie nie pasującymi do pooranej zmarszczkami twarzy.

            - Oboje wiemy, że jesteś za mądra, by iść w ślady Mizar i stać się męczennicą. Nawiasem mówiąc, jej ciągłe skamlenie zaczyna działać mi na nerwy. Liczyłem na to, że spadkobiercy Dimara odziedziczą po swoim przodku trochę więcej charakteru. No, ale jest jeszcze młoda. Wszystko przed nią.

            Całkiem niespodziewanie pochylił się i wycisnął na jej wargach płomiennego całusa. Czarodziejce zawirowało w głowie, na moment musnęła ją świadomość czegoś nieskończenie potężnego, co po chwili rozpłynęło się w trwożnym zdumieniu.

            - Wybacz. Zawsze miałem słabość do pięknych kobiet. - Nie wyglądał na skruszonego. W szarych oczach dostrzegła kpiące iskierki. Przyszła jej do głowy absurdalna myśl. Varuna, prastary bożek chaosu, wojny i burzy, czczony niegdyś na południu, był znany z niezliczonych miłostek i dziwacznego poczucia humoru.

            - To największy komplement, jaki kiedykolwiek usłyszałem - zachichotał.  - Wiedziałem, że jestem w tym dobry, ale żeby zaraz bóg?

            Nigdy w życiu nie czuła się bardziej głupio.

 

                                    ***

            Ulice Tiriann były dziwnie wyludnione. Nic dziwnego, odkąd ludzie zajęli miasto, rdzenni mieszkańcy woleli ukrywać się po domach i nie włazić im w oczy bez ważkiej przyczyny. Mimo że w armii Trójprzymierza panowała żelazna dyscyplina, uliczne awantury, a nawet morderstwa, wcale nie były rzadkością. Żołnierze nie mogli liczyć na zwyczajowe rozrywki wśród istot, którym obce były rozpusta i pijaństwo. Edenianie lubowali się w starych księgach, uczonych dysputach i opowieściach dawnych wieków. Trudno się było spodziewać, że rycerze Trójprzymierza nagle porzucą hazard, wino i dziwki, i zaczną przesiadywać w bibliotekach. Chwilowo pozbawieni zajęcia, włóczyli się więc po ulicach - butni, bezczelni, chętnie demonstrujący swoją przewagę zastraszonym mieszczanom.

            Dewa nie przejmowała się niebezpieczeństwem, które niósł ze sobą zmierzch. Przeciwnie, z przyjemnością dałaby lekcję pokory kilku Camill Ansh Dillir. Jednak mijający czarodziejkę mężczyźni spuszczali oczy i szybko schodzili jej z drogi. Najwidoczniej stawała się sławna. Zastanawiała się przez moment nad założeniem kaptura, ale nie miała zbyt wiele czasu na przyjemności. Wizyta Vortingira popsuła jej plany, a po zamknięciu bram strażnicy z pewnością nie wpuściliby jej do Edenn. Zwłaszcza teraz, kiedy w jednej z sadzawek odkryto żołnierza z poderżniętym gardłem. Winnych skrytobójstwa oczywiście nie odnaleziono, ale po powieszeniu kilku przypadkowych pechowców Yoric podwoił warty.

            Czarodziejka zagłębiła się w plątaninę uliczek Vildinny, najbogatszej dzielnicy i serca Tiriann. Spojrzała w górę, na Drogę Stu Stopni, która wiodła wprost do bram królewskiego pałacu.

            „Ech, robię się za stara na wspinaczki” - pomyślała. Schody były strome i zanim dotarła do celu, zdążyła się porządnie zasapać. Wartownicy obrzucili ją niechętnymi spojrzeniami, ale nie próbowali zatrzymywać. Nic dziwnego. Wieści o nowej kochance księcia Edenii zdążyły się już rozejść.

            Zanim znalazła się w ogrodzie, słońce niemal całkiem zniknęło za horyzontem. Mizar czekała na nią w umówionym miejscu, obok posągu królowej Jany. Była sama.

            - Zastanawiałam się, czy przyjdziesz.

            Dewę przez chwilę ogarnęło coś na kształt współczucia, kiedy przyjrzała się córce Dalanara.

Dziewczyna była strasznie blada, a podkrążone oczy wydawały się zbyt wielkie w jej wymizerowanej twarzy.

            - Czego chcesz? - spytała przesadnie wrogo, chcąc zagłuszyć niemiłe myśli.

            - Ja...

            Księżniczka wyraźnie się zawahała. Dewa wzruszyła ramionami.

            - Wasza wysokość. - Szyderczo zaakcentowała tytuł, który nic dla niej nie znaczył. - Przyszłam tu, bo mnie o to prosiłaś. Najłatwiej byłoby mówić wprost. Zdziwisz się może, ale jestem gotowa pomóc. Jeżeli, rzecz jasna, nie zażądasz gwiazdki z nieba.

            - Jestem w ciąży.

            Trzy słowa zawisły pomiędzy nimi na niewidzialnej nitce ciszy.

            - Eeee... - zająknęła się czarodziejka. Chyba po raz pierwszy w życiu nie wiedziała, co powiedzieć.

            - I cóż stąd? - spytała po chwili.

            - Nie chcę go.

            Dewa zmarszczyła brwi i zapatrzyła się na majestatyczną postać Jany, na jej kamienną twarz o wystających kościach policzkowych i surowo zaciśniętych ustach. Część jej duszy radowała się wizją ostatecznego triumfu nad dziećmi Dimara. Elenna stała na skraju przepaści, wystarczyło lekko ją popchnąć, by spadła i w dodatku pociągnęła za sobą Sivaelczyka. Czarodziejka mogłaby wtedy wykorzystać szczeniackie uczucie Oriona do własnych celów.   Zrobiłby dla niej wszystko i jeszcze więcej. Siva nie zdołałaby mu przeszkodzić, była jeszcze niemal dzieckiem, a Andros już się nie liczył. Gdyby nie ostrzeżenie Vortingira...

            - I liczysz, że coś z tym zrobię?

            Kiedy się w końcu odezwała, jej głos drżał powstrzymywanym gniewem. Nie wściekała się na córkę Dalanara, lecz na siebie. Nie miała odwagi przeciwstawić się rozkazom tajemniczego maga o szarych oczach. Czy o tym właśnie mówił? O wolnej woli, która być może jest jedynie wytworem wyobraźni śmiertelnych?

            Elenna skuliła się, jakby oczekiwała, że Dewa za chwilę ją uderzy.

            - Jak możesz być takim tchórzem?

            Nikły rumieniec powlekł wymizerowaną twarz księżniczki. Zaczęła bezwiednie bawić się bransoletką z bursztynów, której nigdy nie zdejmowała z nadgarstka. Czarodziejka nie miała pewności, ale podejrzewała, że ozdoba jest prezentem od Aeriela.

            - Powiem wprost. Jeśli naprawdę tego chcesz, przyślij po mnie jutro. Przygotuję, co trzeba i przyjdę. Ale zanim zrobisz coś, czego nie będziesz mogła odwrócić, dobrze się zastanów. Nad tym, co stracisz i co masz zamiar zyskać. Czasami jedno nie jest warte drugiego.  

            - Czuję się...zdrajczynią - wyznała Mizar. W jej głosie był bezbrzeżny smutek.

            Dewa uśmiechnęła się pogardliwie.

            - Zdrada - rzekła z wyższością - jest pojęciem względnym. Obym nie miała racji, ale wydaje mi się, że jeszcze się kiedyś o tym przekonasz.

 

                                                ***

            Po jej wspaniałej urodzie nie został najmniejszy ślad. Delikatna skóra wyschła i popękała od palących promieni słońca - teraz z okropnych ran sączyła się zielonkawa wydzielina. Splątane włosy z sekundy na sekundę traciły złoty połysk, przybierając brzydki odcień zeschłych wodorostów. Srebrzyste oczy zachodziły mgłą.

            Shira, czarodziejka oceanów, umierała na zapomnianym brzegu, mając za całe towarzystwo bandę ostrinów i garstkę Edenian, którym kazano patrzeć na jej śmierć.

            Volund ponuro spoglądał na morze, skąd dobiegał pełen przejmującego bólu śpiew dzieci Nereusa opłakujących swoją królową. Nigdy w życiu nie czuł się gorzej. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że popełnił straszny błąd. Nikogo tak naprawdę nie ocalił, bo cóż zyskali jego towarzysze? Dni? Miesiące? Na Jomsborgu czekała ich bezsensowna walka, która wcześniej czy później musiała skończyć się śmiercią. Cała różnica w tym, że on sam umrze jako zdrajca.

            - To nie twoja wina - powiedział cicho Zarred. Płakał, wcale nie wstydząc się łez i ignorując rechoty piratów wytykających go palcami. - Ja...mówiłem, że wytrzymam, ale tak naprawdę modliłem się, żebyś to zrobił. Wszyscy się modliliśmy.

            Aeriel milczał.

            - Chciałem to powiedzieć już wtedy, gdy wzięli Gaurina, ale wstydziłem się. Więc jeżeli uważasz, że stchórzyłeś, to nie jesteś sam.

            - Zarredzie, wiem, co chcesz powiedzieć, ale wcale mi tym nie pomagasz. Spójrz na nią. Świat utraci dzisiaj kogoś o wiele ważniejszego niż my wszyscy razem wzięci. Dlatego, że ja...           

            „Volundzie”.

            Głos w jego głowie był cichszy od szeptu, przypominał szum muszli przyłożonej do ucha.

            „Volundzie... Wszystko ma swój czas. Nawet my, dzieci Nereusa, rodzimy się i giniemy, jeśli tego właśnie chcą siły, na które nie mamy wpływu. Ale są rzeczy warte, by dla nich umrzeć, choć nie od nas zależy, czy zdołamy je tym ocalić. Pamiętaj, co ci mówiłam. O Stregesti. Pojedyncze istnienia nie mają zazwyczaj wpływu na oblicze świata, jednak bywa, że czyjś obcas trąca mały kamyk i porusza lawiny rujnujące miasta. Ty jesteś obcasem. Bacz, gdzie stąpasz, śmiertelniku.”   

            Głowa czarodziejki opadła na ramię, a ciało zwiotczało i zwisło w więzach, którymi ostrinowie przywiązali ją do pala wbitego w kamienisty grunt. Gdzieś w oddali uderzył piorun, zwiastun nadchodzącej burzy. Volund ukrył twarz w dłoniach i poddał się rozpaczy. A cóż on mógł, żałosny pionek przesuwany po szachownicy niewidzialnymi rękami?

            I nawet nie był pewien, czy owe ręce nie należą przypadkiem do jakiegoś wszechmocnego szaleńca.                              

 

                                                            ***

 

            Była jak sen o koniu, jak czworonożny ideał o długiej, łabędziej szyi, na którą wdzięcznie spływała srebrzystobiała grzywa. Chociaż w kłębie nie mierzyła więcej niż pięć stóp, mała, dumnie uniesiona głowa i wspaniała odsada ogona sprawiały, że wydawała się większa. Wyraźnie zarysowany kłąb, prosta linia grzbietu, idealnie ukształtowane nogi bez śladu typowych końskich wad, suchość tkanki znamionująca szlachetną krew... I rzadka maść - płynne złoto z domieszką srebra, bo natura, oprócz białej grzywy i ogona, obdarzyła klacz szeroką łysiną i skarpetami na wszystkich czterech nogach. Radość każdego miłośnika koni, radość tym większa, że zwierzę miało być podarkiem. Dla istoty tak samo pięknej, tylko tysiąckroć cenniejszej... 

            Yoric czule poklepał klacz po wdzięcznie wygiętej szyi. Okazała się warta tygodni poszukiwań i bajecznej sumy, którą za nią wyłożył. Stojący nieopodal koniuszy wprost pękał z dumy, jakby zniewalająca uroda  zwierzęcia była jego osobistą zasługą.

            - Jest wspaniała - przyznał Sinddar. Klacz zastrzygła zgrabnymi uszami i wetknęła pysk w dłoń króla Sivael, domagając się kolejnej porcji chleba.

            - Nigdy nie widziałem podobnej maści. Wyglądasz jak pszenna bułka, którą ktoś posmarował lukrem - zażartował, zwracając się do zwierzaka.

            - Edenianie nazywają je „isabelle”. Podobno na cześć jakiejś księżniczki, która uwielbiała takie konie.

            Sinddar chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił. Przez chwilę obaj głaskali i poklepywali klacz, której te hołdy zdawały się sprawiać niekłamaną przyjemność.  

            - Kiedy jej powiesz? - zapytał w końcu władca Villien.

            - O czym?

            - Yoricu, nie rób ze mnie idioty. Od tygodni widzę, jak się męczysz. Nie chciałem nic mówić, w końcu twoje małżeńskie problemy to nie moja sprawa, ale chyba nadszedł czas, żebyś coś z tym zrobił. Nie możesz w nieskończoność odkładać wyjazdu. Twoja matka śle posłów, a i ja już zbyt długo tu siedzę. Pora wracać do domu, bracie.

            Yoric gestem nakazał koniuszemu opuścić stajnię. Ujął klacz za kantar i odprowadził do boksu, a potem znacznie dłużej majstrował przy drzwiczkach, niż tego wymagało zasunięcie jednego rygla.

            Sinddar wziął głęboki wdech. To, co miał zamiar powiedzieć, nie było łatwe, ale ktoś musiał. A jako że w pobliżu nie było królowej wdowy, pozostawał tylko on sam. Może to i lepiej. Matka Yorica nie zawahałaby się zwymyślać swego królewskiego syna, co z pewnością skończyłoby się dziką awanturą i kolejnym skandalem. W końcu nie na darmo mówiono, że to ona trzęsła Sivael, zanim jej mąż zszedł z tego świata.

            - Słuchaj...Co się stało, to się już nie odstanie. Nie naprawisz tego, próbując osłaniać Edenian. Najwyżej wywołasz nową wojnę, a to nikomu nie wyjdzie na dobre.

            - Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłem. - Yoric zacisnął pięści i utkwił ponure spojrzenie w klaczy, która spokojnie chrupała siano. - Bogowie, wolałbym stanąć sam naprzeciw armii wrogów, niż spojrzeć jej w oczy tamtego poranka. Co mnie opętało? Nic mnie nie usprawiedliwia, Sinddarze, nic...

            - Ale jesteś królem, do cholery! Możesz jej dawać gwiazdki z nieba, proszę bardzo, jednak pod warunkiem, że twoje własne podwórko na tym nie ucierpi. Elenna jest twarda. Chyba nawet sama jeszcze nie wie, jak bardzo. Nie pozwól, by zrobiła z ciebie głupca. One są w tym naprawdę dobre, uwierz mi. Czekaj! - Uniósł dłoń, widząc, że Yoric chce coś wtrącić. -  Wiem, wiem. Są inni. Otóż gówno prawda. Kobieta zawsze będzie kobietą, nieważne, czy to ostrinka, elfka czy diablica z Ozen. Pozwolisz - wejdzie ci na głowę, zasłoni oczy i wepchnie w przepaść.  

            - Czyżby to twoje własne doświadczenie przez ciebie przemawiało? - zadrwił Yoric po chwili milczenia.

            - Avelynn to miła dziewczyna. - Usta Sinddara wykrzywiły się w parodii uśmiechu. - Zwłaszcza wtedy, gdy jest daleko. Ale nie sądzę, żebyś miał w planach odesłanie żony do diabła, tak jak ja to zrobiłem.

            Yoric milczał.

                                                ***

 

            Inny świat. Te słowa nasuwają się same, kiedy spoglądam na grube mury z szarego kamienia. Ciągle jest mi zimno. Spędzam dnie skulona w fotelu przy kominku, a i tak ciągle dygocę, przenikana chłodem, którego nie znają białe mury Tavolienn. Już nigdy nie zobaczę kolorowych ogrodów i zachodu słońca nad srebrnymi wieżami.

            Ludzie nazywają mnie odmieńcem, a służba boi się wchodzić do moich komnat. Uprzedzenia. Rozumiem ich. W końcu Edenianie także nienawidzą Camill Ansh Dillir, z ochotą zamykając oczy na oczywistą prawdę - że mamy ze sobą więcej wspólnego, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Rządzą nami te same instynkty. Miłość. Nienawiść. Strach. Wspólna wszystkim rasom żądza przetrwania. Mimo wszystko.

            Yoric obchodzi się ze mną jak z kruchą porcelanową figurką. Jakby się bał, że przy najlżejszym wstrząsie rozpadnę się na milion kawałków. Ale ja mam to już za sobą - pragnienie śmierci zawsze w końcu przegrywa z lękiem przed nieznanym.

            Teraz jest nas troje. Parodia szczęśliwej rodziny, budząca pusty śmiech. W myśl ludzkiego sposobu postrzegania świata powinnam teraz zamienić się w matkę żyjącą dla dobra dziecka. Tyle że mnie zupełnie nie interesuje dobro córki króla Sivael. Mówiąc po ludzku - gwiżdżę na to. A jednak będę o nią dbać. Los dał mi do ręki broń. Dewa miała rację, a ja byłam głupia. To dziecko jest mieczem broniącym Edenii przed ludzką żądzą krwi i złota. Dziedzicem Dimara.

             

                                                  ***

            - Ogrody Edenn są z pewnością bardziej efektowne, ale przyznasz, pani, że widok z tego klifu godzien jest zapamiętania.

            Elenna drgnęła i ciaśniej otuliła się płaszczem. Odesłała damy dworu, bo ich bezmyślne ględzenie działało jej na nerwy. Miała nadzieję, że wszyscy uszanują jej pragnienie izolacji. Oczywiście termin „wszyscy” nie obejmował Runaavy. Szarooki mag nie stosował się do dworskich zwyczajów, a rozkazy demonstracyjnie ignorował. Szczerze mówiąc, był chyba jedynym mieszkańcem Elsinor, który nie traktował jej jak osobliwej przedstawicielki nieznanego gatunku fauny.

            Nie odpowiedziała, bo to by oznaczało przyznanie mu racji. Zamek Elsinor wzniesiono na szczycie potężnej granitowej skały, o którą z hukiem rozbijało się morze. Spojrzała w przepaść otwierającą się pod stopami. Było w tym jakieś dzikie, przejmujące piękno - poszarpane, mokre krawędzie podwodnych raf, spienione fale na próżno próbujące utorować sobie drogę w głąb stałego lądu i czerwone wieże Elsinoru, strzelające w niebo niczym krwawa korona wieńcząca pięć wieków ludzkiego dążenia do wielkości.  

            - Zimno dzisiaj. -  Nie wydawał się obrażony jej milczeniem. Może zresztą już się do niego przyzwyczaił. Ostatnio rzadko miała ochotę na konwersację. A już z pewnością nie z tym cynicznym młodzieńcem, który świdrował ją wzrokiem, jakby chciał przeniknąć najskrytsze myśli.

            Wzruszyła ramionami. A czy w tym kraju kiedykolwiek bywało inaczej?

            - Nie znam się na kobiecych sprawach, ale czy nie powinnaś, pani, odpoczywać? To może...

            Uniosła brwi.

            - Nie wiedziałam, że u ludzi urodzenie dziecka traktuje się jak chorobę.

            - Chorobę? Nie. To raczej radosne wydarzenie.

            Nie cierpiała zawoalowanej nutki drwiny, która zawsze czaiła się na dnie jego pozornie życzliwych wypowiedzi. A jednak w dziwny sposób pobudzał ją do działania, myślenia, czucia...

            - Dziękuję za objaśnienie, co to znaczy być człowiekiem - powiedziała sucho. Porywisty wiatr zerwał jej z głowy kaptur, wplótł się we włosy, złośliwie cisnął w oczy rude pasma.

            - Twój mąż wraca dziś do domu. - Z irytującą uwagą śledził ruchy jej rąk usiłujących uporządkować zniszczoną fryzurę.

            Elenna spojrzała mu prosto w oczy. Kąciki jej ust drgnęły w ledwie dostrzegalnym uśmieszku.

            - Cóż, nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko skorzystać z twojej lekcji człowieczeństwa i radować się połączeniem szczęśliwej rodziny.

 

                                                ***

 

            Tłum wył i wrzeszczał. Pierwsze szeregi widzów napierały na prowizoryczne trybuny, które trzeszczały niebezpiecznie, grożąc zawaleniem. Volund wywinął morgensternem, usiłując rozwalić czaszkę przysadzistego Anorienczyka uzbrojonego w topór. Niebieskie oczy człowieka rozszerzyły się przerażeniem. Zrobił niezdarny unik, a potem rozpaczliwie zamachnął się do ciosu, który nie mógł trafić. Zbyt ciężka broń w zbyt niewprawnych dłoniach. Aeriel pewnie by go żałował. Gdyby mógł sobie na to pozwolić. Gdyby litość nie była towarem, którego ostatnio brakło w składzie sumienia.

            Pierwszy celny cios morgensterna zgruchotał przedramię niezdarnego gladiatora, jakby było suchym patykiem. Anorienczyk zakrzyczał - cienko, przeraźliwie, zupełnie jak kobieta. Na trybunach rozległ się przejmujący ryk, który przeszedł w mrożącą krew w żyłach mantrę. „Zabij! Zabij!”.

Zabił.

 

                                    ***

Meridiath Derhim nigdy nie usypiało. Noc nie służyła tu do odpoczynku, a dzień nie przynosił nowych obowiązków – wyjąwszy chwile, kiedy wilki Drixara wypuszczały się na kolejne łupieżcze wyprawy. Być może wynikało to z faktu, że ostrinowie prawie w ogóle nie sypiali. Mieszkańcy południa słusznie przyrównywali ich do rekinów, strasznych morskich bestii trawiących życie na poszukiwaniu świeżej krwi. Złowrogie imię przywódcy piratów budziło zgrozę wśród mieszkańców wybrzeża. Matki straszyły nim niegrzeczne dzieci, a minstrele wykorzystywali w każdej balladzie, w której potrzebny był naprawdę czarny charakter.

Drixar w głębi duszy lubował się ową ponurą famą i ze swej strony robił wszystko, by co jakiś czas przypomnieć lądowym szczurom, kto jest prawdziwym władcą morza.

Pan na Jomsborgu siedział właśnie w kapitańskiej kajucie fregaty „Orkan” – jedynej kochanki, której nigdy nie zdradził – i z widoczną niechęcią spoglądał na Harada z Grandorum, który rozparł się na krześle i beztrosko popijał śliwowicę z wielkiego niczym dzban pucharu. Drixar nie lubił kapitana „Błyskawicy”. To uczucie nie miało jednak wpływu na interesy. Wręcz przeciwnie, współpraca układała się idealnie. Jak dotąd.

- Król Yoric wyjechał do Elsinoru, ale jego wojska wciąż trzymają za mordę większość miast Edenii – relacjonował Harad pomiędzy kolejnymi łykami bimbru. – Małżeństwo z Mizar nic w tym względzie nie zmieniło.

- A ja słyszałem, że on stracił dla niej rozum.

- Najwidoczniej nie cały, skoro udało mu się tak ładnie zdusić rebelię.

Drixar wstał.

- Vidar obiecał mi udział w łupach. Gówno mnie interesuje, kto się tam z kim ożenił albo rozwiódł. Wybrzeże miało dostać się nam i z prawdziwą przyjemnością przypomnimy o tym zakichanym królikom Trójprzymierza.

Harad uśmiechnął się paskudnie. Lubił, kiedy jego braciszka ogarniał taki nastrój. Wszyscy wtedy bali się Drixara. Nic dziwnego, obawiał się go nawet ich wspólny ojciec, zanim pierworodny go raz na zawsze od tej obawy uwolnił – przy wydatnej pomocy ostrego kordelasa. Harad się nie bał. Bracia nienawidzili się od zawsze, co w rodzinach ostrinów było raczej regułą niż wyjątkiem, jednak łączyła ich niezwykle silna więź – wzajemna zależność. Drixar nie mógłby się obyć bez  szkutników z Verborgu, a tam niepodzielnie władał jego brat. Harad z kolei swobodnie korzystał z jomsborskiej floty, za co musiał oddawać część zdobytych łupów, ale i tak opłacała mu się ta współpraca.

- Ech, marzę o tym, żeby oni się zaczęli między sobą gryźć – warknął Drixar. – Żebyśmy mogli zająć Villien...

- Ja wolałbym raczej dobrać się do Sivarienn – mruknął Harad. – Wyobraź to sobie...Endorish na wyciągnięcie ręki, Yoric w szachu... Przy pomocy Vidara stworzylibyśmy flotę, jakiej nigdy jeszcze nie było.

- To mi o czymś przypomina. Za Shirę zapłacę ci dwa tysiące trahimów. W złocie. Za gladiatorów nie dam nic. Są gówno warci, czterech już ziemię gryzie. Zdechli jak kundle. Nawet nie potrafili utrzymać w garści miecza.

Harad zmarszczył brwi.

- Mówiłem ci, że to mieszczuchy. Jednak reszta to buntownicy z Margolinu, umieją się bić. Że nie wspomnę o Volundzie, kochanku nadobnej Mizar i wnuku Arghanny, królowej syren. On sam jest wart najbiedniej dwieście trahimów. Już to zresztą udowodnił, rozwalając kilku twoich „niepokonanych” wojowników.

Drixar szybko zerknął na nachmurzoną twarz brata. Z rozkoszą wyryłby na tej szpetnej mordzie kilka dodatkowych karbów, ale w obecnej sytuacji nie przyniosłoby to niczego dobrego.

- Za niego dam sto, ani trahima więcej.

- Sto pięćdziesiąt. Dorzucę ci za to kilkoro Vaileare, których trzymam w sieci pod dziobem „Błyskawicy”. Śpiewacy zrobili się ostatnio cholernie nieuważni.

- Poczekaj, niedługo otrząsną się po śmierci czarownicy. Podejrzewam, że jeszcze dadzą się nam we znaki.

- Umowa stoi?

- Stoi. Przyjdź jutro na walkę. Huriatha wrócił. Będzie na co popatrzeć.

 

                                    ***

 

Szybko zaczęli rozpoznawać, kiedy należało się szykować do walki. Słynne jaskinie Jomsborgu, od niepamiętnych czasów wykorzystywane jako więzienie, chłonęły i wzmacniały dźwięki niczym pudło olbrzymiej gitary. Zarred przytulił policzek do krat, napawając się, być może po raz ostatni, cudownym widokiem gładkiego morza. Gladiatorzy cieszyli się pewnymi przywilejami – ich celą nie był stęchły loch, tylko olbrzymia grota wydrążona przez morze w czasach, kiedy poziom wody był o wiele wyższy niż obecnie, a lądy stanowiły jedynie nikłą cząstkę teraźniejszej Gondwany. Wylot jaskini starannie okratowano, zamykając więźniom wyjście na świat, ale nie pozbawiając ich możliwości podziwiania krajobrazu. Z góry, od strony Meridiath Derhim słychać było wzbierający ryk – jednomyślny chór łaknących krwi ostrinów, korsarzy trzech zjednoczonych królestw i wszelkich awanturników, którzy mieli dość odwagi, by zapuszczać się pomiędzy ten dziki i nieobliczalny lud. Zarred zdziwił się, gdy jeden z tutejszych niewolników, Orenzylczyk imieniem Rahman, wyjaśnił mu, iż na Jomsborgu przebywa dwakroć więcej renegatów - ludzi, sylwanów, a nawet Morenian - niż rdzennych mieszkańców Wysp. To właśnie oni budowali kamienne domy, gospody i lupanary. Ostrinowie rodzili się, żyli i umierali na morzu – ich domami były smukłe okręty, na których w mgnieniu oka mogli przenieść się w dowolny zakątek oceanu.

- Piękny dzień – odezwał się Kerwick z Moriany, stając obok młodego Edenianina, by także rzucić okiem na morze.

- Chcesz powiedzieć, „piękny dzień na śmierć”? – zakpił chłopak, chociaż żołądek zaciskał mu się w węzeł na myśl o kolejnej rzezi, w której będą musieli wziąć udział.

- A choćby nawet. Wolę umierać w blasku słońca niż w deszczu i błocie.

-  Ciekawe, co tym razem wymyślą? Miecze? Topory? Gęsie pióra?

- Nie boicie się, że w końcu napuszczą nas na siebie nawzajem? – spytał Volund, zbliżając się do nich i machinalnie poprawiając na biodrach szeroki skórzany pas.

- Wszyscy jesteśmy własnością Drixara – odezwał się siedzący w kącie Ekbert Tovaldsen, ćwierćostrin, który trafił do jaskini gladiatorów po wielce niefortunnej partyjce kości, gdzie stawką była jego osoba. – A ten łotr nigdy nie marnuje własności w taki głupi sposób. Mówiłem wam już sto razy – to hazard. Nasi właściciele zakładają się między sobą o ciężkie pieniądze, a my wyrzynamy się ku ich uciesze. Bądź żalowi.

W milczenie, które zapadło po tych pełnych ponurej prawdy słowach, wdarł się brutalnie jęk zawiasów, zwiastujący nadejście strażników. Volund szybko odwrócił wzrok od pobielałej twarzy Zarreda.

Większość z dwudziestu gladiatorów będących w posiadaniu Drixara, pana na Jomsborgu, wykazywała przerażającą apatię wobec losu. Kazano im zabijać, więc zabijali, troskę o moralny wydźwięk całej sprawy pozostawiając innym. Aeriel nie mógł się powstrzymać od myśli, że ostrinom udało się dokazać niezwykłej sztuki – zamiany istot myślących w posłuszne bydło. Czy oni także przeistoczą się w końcu w bierne maszyny, których nie przeraża już nic i nic nie wzrusza? Jeśli, rzecz jasna, uda im się pożyć dostatecznie długo. Chwilami miał ochotę to wszystko zakończyć. Nie uchylić się na czas przed ciosem topora, zrezygnować z uniku na widok błysku uniesionego miecza...

Ale tam, na górze, świat zyskiwał całkiem inny wymiar. Każdy oddech wydawał się cudem, każde uderzenie serca wartością cenniejszą niż perła na dnie. Dopiero stając twarzą w twarz ze śmiercią zdajemy sobie sprawę, czym tak naprawdę jest życie i jak bardzo jest nam drogie.

- Ty.

Volund poczuł, że krew odpływa mu z twarzy. Stary, przygarbiony brzemieniem przeżytych lat strażnik, ostrin ochrzczony przez więźniów mało oryginalnym mianem Garbusa, wskazywał palcem na Zarreda i uśmiechał się złośliwie. W jego mętnych, żółtawych oczkach Edenianin dojrzał błysk niezdrowej radości.

- I ty. – Paluch Garbusa wycelował prosto w jego pierś.



 

                                    ***

- Nie mamy się czym martwić – mruknął Zarred, odbierając z rąk zbrojmistrza miecz i kolczugę. – Zobaczysz, uwinę się raz dwa, dla ciebie nic już nie zostanie. Ludzie są zbyt powolni, a ostrinowie za głupi, żeby nas wysłać w ostatnią podróż.

Volund nie odpowiedział. Paskudny uśmieszek Garbusa nie dawał mu spokoju. Ta kreatura wiedziała coś, o czym oni nie wiedzieli. Strach ścisnął mu serce. Nie bał się o siebie – od śmierci Shiry przestał uważać się  za osobę, której strata dotknęłaby świat – ale myśl, że ten chłopak, ostatni przyjaciel, jaki mu został, miałby umrzeć – teraz, tutaj, w taki sposób...

Miecz był doskonale wyważony, lekki i najwyraźniej nowy. Machnął nim kilka razy, wyprowadzając pchnięcie i próbując paradę. Doskonała broń. Poczuł się odrobinę pewniej. Zarred miał rację, ludzie nie mogli się z nimi równać pod względem refleksu i doskonałej intuicji, która pozwalała przewidzieć ruch przeciwnika, zanim zdążył go wykonać.

Zerknął na podwójne wrota prowadzące na arenę. Były zamknięte, więc nie mieli pojęcia, co czekało ich po drugiej stronie. Cokolwiek to było, z pewnością nie oprze się trzem stopom doskonałej stali i żelaznej determinacji.

Wrota zaczęły się uchylać. Cal po calu. Niesłychanie wolno. O wiele za szybko. Zarred przestał udawać beztroskę; na jego młodzieńczej twarzy malowało się teraz potworne napięcie, które było odbiciem obawy szalejącej w duszy Aeriela. Łatwo jest mówić o bohaterstwie, kiedy się siedzi przed ciepłym kominkiem. Żadna znana mu ballada nie wspominała o strachu pulsującym w żyłach na podobieństwo trucizny. Ani jedna.

Zerwał się do biegu w momencie, kiedy drzwi uchyliły się na tyle, by otwór mógł pomieścić ciało mężczyzny. Zarred zrobił to samo, o mgnienie oka wcześniej. Był bliżej...Był pierwszy.

Aeriel wybiegł w oślepiający blask słońca w chwili, kiedy miecz już opadał na odsłoniętą rudowłosą głowę. Miał wrażenie, że wszystko dzieje się niesłychanie wolno... Bo jakże inaczej mógłby dojrzeć, że rogi na hełmie ostrina są inkrustowane srebrem... Że głownię miecza uformowano w  kształt węża z otwartym pyskiem, z którego wystają długie kły... Że piasek areny ma piękny, nieskalany krwią złocisty kolor, przywodzący na myśl sielskie plaże Margolinu...

Z czym porównać dźwięk żelaza uderzającego o czaszkę? Ten tępy, głuchy odgłos, chrobot klingi ocierającej się o kość, miękkie plaśnięcie w momencie wyrywania ostrza z wnętrza głowy, w której jeszcze przed chwilą kłębiły się setki myśli?

Nie zdawał sobie sprawy, że krzyczy, dopóki nie zapiekło go w gardle. Bez cienia trzeźwej myśli, bez planu, rzucił się w stronę olbrzyma, który odepchnął od siebie martwe ciało Zarreda i błyskawicznie zwrócił się przeciwko nowemu wrogowi. Czas raptownie przyspieszył i Volund przestał dostrzegać głupie szczegóły. Ogarnął go szał, zły towarzysz i kiepski doradca. Zapomniał o szermierczej finezji, niczym szarżujący byk próbując za wszelką cenę zetrzeć na miazgę znienawidzonego przeciwnika.

Otrzeźwił go przenikliwy ból. Ostrin dobrze wykorzystał jego głupotę. Gdyby Aeriel nie miał na sobie kolczugi, walka zakończyłaby się momencie, gdy koniec miecza przejechał po jego żebrach. Zabolało jak diabli, jednak ostrze nie zdołało przeciąć stalowych ogniwek. Zgiął się wpół, ale sparował błyskawiczny atak wymierzony w głowę. Widok zbroczonej krwią klingi spowodował nową falę wściekłości. Tym razem nie dał się jej ogarnąć. Jeszcze jeden błąd mógł go kosztować życie.

Jego przeciwnik rzeczywiście był olbrzymem, nawet biorąc pod uwagę niezwykłe rozmiary przedstawicieli ostrinowskiej rasy. Od siły ciosów Volundowi szybko zdrętwiało ramię, a ciało okryło się potem. Nie poddawał się jednak. Ten potwór zarąbał jego najlepszego przyjaciela. Zasługiwał na śmierć.

Nie mógł się równać z wrogiem pod względem siły, postanowił więc zaufać swojej zwinności. Uskakiwał i cofał się, unikając ciosów, zamiast je parować. Jego jedyną szansą było zmęczenie przeciwnika, by w końcu popełnił błąd. Ostrze ostrina migotało wokół zwinnej sylwetki Edenianina, ze świstem przecinając powietrze. Zamach. Unik. Cięcie. Parada. Pełen niezamierzonego wdzięku piruet, taniec milimetry od śmierci, muskającej włosy niczym najczulsza z kochanek. Zwód. Atak. Unik. Unik. Cięcie na odlew, na ślepo, z zaciekłością rozpaczy. Krople krwi ciągnące za ostrzem, spadające na złoty piasek jak upiorny deszcz. Ból. Mgnienie oka, gdy dwie klingi, wykonując idealnie figurę koszmarnego baletu, dosięgły żywego ciała.

Ostrin zacharczał, krew z przeciętego gardła buchnęła mu na piersi. Upadł na kolana, pewnie nawet nie zdając sobie sprawy, że jego wróg wyje, trzymając się za twarz rozpłataną ostatnim celnym ciosem. Że z niedowierzaniem wpatruje się w dłoń, na którą spadła ohydna, spływająca krwią kulka. Oko o szarej tęczówce.

 

                                    ***

 

Moc. Tężejące w powietrzu tchnienie. Zbliża się. Pochłonie wszystko.

Dewa drżała, mimo że obejmowały ją ciasno ramiona  Oriona, mimo że była najlepszą czarodziejką Tiriann. Mimo że chroniła ją krew Niewidzialnych i błogosławieństwo Valatei, Wiecznej Strażniczki Ludu.

Moc. Serce Edenii.

Teraz zrozumiała, co chciał jej przekazać Vortingir. Są siły, z którymi nie można igrać, bez względu na to, kim się jest.

Ostatnio ciągle nawiedzały ją potworne sny pełne krwi i śmierci. Nie wspominała o tym nikomu z wyjątkiem Oriona, który nieraz budził się przerażony jej krzykiem.

- Znowu ten sen?

- Jesteś...Jesteś pewien, że To jest bezpieczne?

- Dewo, do Zarzewia mają prawo tylko potomkowie Dimara. Elenna wyjechała, a ja nie mam zamiaru z niego korzystać. W Edenii źle się dzieje, owszem, ale nie aż tak źle. Yoric naprawdę złagodził represje. Myślę, ze w końcu wszystko się jakoś ułoży. Może to mało patriotyczne, ale wolę, żeby mój kraj podlegał zwierzchnictwu Trójprzymierza, niż wykrwawiał się w powstaniach, które z góry są skazane na porażkę.

- Nawet sobie nie wyobrażasz...

- Czego? – pytał, całując jej włosy. W takich chwilach dziwiła się, jak w ogóle przyszło jej na myśl, by wykorzystać jego oddanie dla zemsty.

- Jaką To ma moc... Najczarniejsze, najskrytsze pragnienia...Wychodzące na wierzch naszego jestestwa... Potworne sny zmienione w rzeczywistość... Życzenia rzucone w przestrzeń, ot tak, puste słowa... stające przed nami... Tak się boję...

- Nie masz czego! My naprawdę wiemy, jaka moc ma Zarzewie. Może być użyte tylko do budowania. Wiesz, legenda o Białym i Czerwonym Płomieniu. Nikt jeszcze nie ośmielił się rozpalić Ognia Zniszczenia.

- Orionie, byłam taka głupia...Marzyłam o...

- O zemście? No, mój stryj faktycznie nie był sympatyczny. Myślał tylko o sobie i swoich mrzonkach. Wrota Bogów! Ostatnie Wybrzeże! Dalanar powinien był raczej zatroszczyć się o Elennę. Ale to nie znaczy, że ty jesteś zła. Widzisz? Nie uciekłem na wieść, że chciałaś mnie uwieść z niskich pobudek. Powiem ci coś w sekrecie. Ja bardzo chciałem być przez ciebie uwiedziony. I co ty na to?

Uśmiechała się, by dodać mu otuchy. Ale pod powiekami wciąż widziała obrazy przedstawicieli wszystkich ras Godwany, upiorów o oczach wypełnionych żądzą posiadania i władania, kroczących po trupach tych, którzy stanęli im na drodze.

 

                                    ***

 

         A gdy się wreszcie spotkali – rycerz  i smutna dziewczyna

                        Iskra nadziei rozbłysła, czas się na chwilę zatrzymał

         Odnajdywali na nowo cud, co się ciągle powtarza

         Jakby się przedtem podobny nigdy nikomu nie zdarzył

          Ufali gwieździe – zwodnicy, że wspólną wieczność im wróży

A wieczność była sekundą, co nigdy się już nie powtórzy

 

***

             Dostrzegł ją w momencie, kiedy jego przeciwnik padł na piasek areny. Trywialny gest, który nie wiedzieć kiedy stał się nawykiem. Sztych miecza, uderzenie morgensternem, cios topora. Śmierć – sprowadzona do rangi profesji. Nie ma miejsca na współczucie i zgrozę, gdy się jest ślepym narzędziem rozrywki.

Ona. Dawno zapomniana. Marzenie tego, który dawno stracił zdolność pogrążania się w marzeniach. Pierwsza i jedyna.

            Przez te wszystkie lata nauczył się nie rozpamiętywać tego, co było, zanim jego światem stała się klatka, gdzie podróżował od miasta do miasta wraz z garstką obcych stworzeń, których twarze pojawiały się i znikały, niegodne nawet tego, by ich portrety zawisły w galerii pamięci.

            A przecież od chwili, kiedy Erthain Reed odkupił jego istnienie od wdowy po Drixarze, władcy Jomsborgu, minęły tysiące dni wypełnionych krwią, tysiące nocy, gdy nie mogąc zasnąć, marzył o zemście na królu Sivael i jego zbrodniczych sojusznikach, którzy zmienili jego życie w piekło.

            O niej jednej nie chciał pamiętać. Cóż by jej powiedział, gdyby się spotkali? Nic nie pozostało z tamtego Volunda, czemu więc miałby się łudzić, że ona ciągle jest dziewczyną, którą darzył miłością?

            Tłum mieszkańców Ragnesil, letniej rezydencji władcy Sivael, monotonnie skandował jego przezwisko, co w uszach Aeriela brzmiało jak ponura drwina. „Jednooki Sokół”. Co za patetyczny idiotyzm. Szczęśliwie wyparł z pamięci ogółu jego prawdziwe imię. Wątpił zresztą, by ktokolwiek się nim jeszcze interesował. Zwłaszcza ta rudowłosa piękność, siedząca w loży wyściełanej purpurowym aksamitem. Przez jedną, krótką jak mgnienie chwilę chciał, żeby go rozpoznała, by jej doskonała twarz drgnęła uczuciem, żeby...

            W duchu wyzwał siebie od durniów. Nie mogła go poznać – monstrum o twarzy pokrytej okropnymi bliznami, z włosami, w których już dawno pojawiły się szerokie pasma siwizny. Pusty oczodół zasłaniał czarną przepaską, co przyczyniło się do nadania mu tego kretyńskiego przydomku, zapuścił też brodę. W przeciwieństwie do niego, ona nic się nie zmieniła. Jej uroda wciąż zapierała dech w piersiach. Jakże łatwo byłoby uwierzyć, że zaledwie wczoraj całował te czerwone wargi w pachnącej różami altanie  ogrodów Edenn...

            Schylił się i podniósł garść piasku, by chociaż trochę oczyścić ręce z lepkiej krwi. Kiedy podniósł głowę, królewska loża była pusta.

 

                                                ***

            Nie chciałam tu przyjeżdżać. Nie lubię Ragnesil, chyba nawet bardziej, niż zamku w Elsinorze. A pomysł, by rocznicę naszego ślubu uczcić wielkim festynem połączonym z walkami gladiatorów, uważam za dość ponurą ironię. Ale on się uparł. Dobrze więc.

            Wszelkie rocznice skłaniają mnie do refleksji. Może to moja edeniańska krew – ciągle nie mogę wyzbyć się wiary, że czas to osobliwe koło, które wodzi nas wciąż po tych samych ścieżkach, a tylko my jesteśmy zbyt głupi, by dostrzec w pyle drogi ślady własnych stóp.

            Miałam jakieś złe przeczucia odnośnie tej podróży. Muszę wyznać, że w mojej nudnej, monotonnej egzystencji odnalazłam ów osobliwy rodzaj spokoju, który jest przywilejem śpiących. Z niechęcią myślę o przebudzeniu. Musiałabym zmierzyć się z prawdziwym życiem, które wciąż czyha na mnie gdzieś tam, za murami. Odgłosy świętowania dochodzą aż tutaj. Jest w nich coś, co mnie niepokoi. Łatwo byłoby uwierzyć, że wiwaty na cześć Yorica to w istocie ryki wściekłości.

            - Elenno.

            Czy ta kobieta nigdy nie da mi spokoju? Od początku traktowała mnie jak jeden z życiowych błędów swego syna, z czym zresztą byłabym skłonna się zgodzić. Gdyby zależało mi na jej aprobacie, pewnie miałabym ciężki orzech do zgryzienia. Jest w niej coś, co przypomina mi matkę. Może to ten wyraz twarzy, odpychająca oziębłość, z jaką traktuje wszystko, co odrywa ją od spraw, które są dla niej ważne. Ale Gloria, w przeciwieństwie do Enolli, jest szczerze przejęta troską o dobro swego kraju. To chyba jedyna cecha, którą w niej podziwiam.

            - Tak, pani?

            Mój ukłon jest jeszcze bardziej zdawkowy niż jej. Ma takie same lodowate oczy jak Yoric i ten sam sposób noszenia głowy – jakby wszyscy wokół urodzili się tylko po to, by jej służyć. Po siedmiu latach wciąż mnie to irytuje.

            - Ufam, że nie zabraknie cię na obchodach rocznicy?

            - Nie za bardzo mamy co świętować, my dwie, nieprawdaż?

            W oczach Glorii pojawia się stalowy błysk. Drażnienie jej sprawia mi osobliwą przyjemność. Tak rzadko mam okazję wyrazić swoje prawdziwe uczucia.

            - Nie obchodzi mnie, co sobie myślisz, Edenianko. Skoro Yoric musiał wyjechać, to ty reprezentujesz królestwo. Chociaż... Doprawdy, kiepska z ciebie królowa. Ale skoro zależy ci na ogłoszeniu twego kuzyna Oriona nowym Namiestnikiem, radziłabym nie drażnić mego syna.

            - Skąd pomysł, że mi zależy? Edenia wyrzekła się mnie dawno temu.

            Gloria uśmiecha się lekko. Wiedźma. Zna moje słabości równie dobrze jak swoje własne.

            - Czy naprawdę muszę uczestniczyć w tej rzezi? Dlaczego ludzie tak bardzo kochają bestialstwo?

            - Nigdy się niczego nie nauczysz? Bestialstwo czyni z nas zwycięzców. Litość cechuje przegranych.

            - Zapamiętam – syczę. – Możesz być tego pewna, Glorio.

                                    ***

            - Przygotowaliśmy wiele atrakcji, Najjaśniejsza Pani. Walki gladiatorów, polowanie i bal to jedynie początek. Wycieczka do serca Stregesti...

            - Czego? – Królowa wydawała się nieobecna duchem. Traktowała go tak od zawsze, co nie przeszkodziło mu w rzuceniu się do jej stóp i wyznaniu miłości, kiedy nadużył wina na jednej z dworskich fet. Nyar jeszcze dziś rumienił się na wspomnienie chwili, gdy granatowe oczy Elenny zmroziły go bezmiarem lodowatej pogardy.

            Nie ucieszyłby się, gdyby wiedział, że Mizar już nazajutrz o tym nie pamiętała, pochłonięta swoim własnym nieszczęściem i żalem do całego świata. Przez kilka dni oczekiwał aresztowania i wyroku, spodziewał się bowiem, że królowa doniesie nań mężowi. Gdy nic takiego się nie wydarzyło, odetchnął z ulgą i przysiągł sobie trzymać się z daleka od pięknych oczu tej czarownicy.

            - Stregesti. – Runaava pojawił się za plecami królowej niczym złośliwy duch i niedbale położył łokieć na oparciu krzesła, tuż przy jej głowie. – Kapitanie, czy nie powinieneś być teraz ze swoimi żołnierzami? A gdyby ktoś planował zamach na nasze życie? Albo życie królowej matki? Bez dozoru te świnie na pewno się uchlają, zamiast ofiarnie strzec naszego bezpieczeństwa.

            Nyar zmierzył go wściekłym spojrzeniem.

            - Czyżbyś wątpił w moc swoich czarów, magiku? – odgryzł się, ale po chwili opuścił lożę.

            - Co to jest, to Stregesti? – spytała Elenna obojętnie. Zrobiło jej się niedobrze na myśl, że za moment będzie musiała patrzeć, jak piasek areny obryzguje krew nieszczęśników, których zmuszano do bezsensownej walki. Dobrze chociaż, że zgodnie z własnym życzeniem nie musiała znosić niczyjego towarzystwa. Reszta dworu gnieździła się na nieosłoniętych baldachimem trybunach nie dalej jak kilka stóp od niej, na karku nieomal czuła oddechy strażników, ale te kilka łokci czerwonego aksamitu otaczające jej krzesło dawały nikłe złudzenie prywatności. Runaavą się nie przejmowała.

            - Tak w dawnych czasach zwano wzgórze, gdzie teraz stoi zamek Ragnesil. Całe Sivarienn należało niegdyś do ludu Syren, czczącego boginię Tangaronę, wielką rybę, która podobno urodziła świat. Na Stregesti stała jej świątynia, czemu trudno się dziwić zważywszy, że kiedyś niepodzielnie królowało tu morze.

            - Ach, tak. I cóż to niby za atrakcja?

            - Może twój mąż pragnie ci coś w ten sposób uświadomić?

            - Cóż takiego?

            - Że jedni upadają, by inni mogli zająć ich miejsce?

            - Nie sądzę, by chciało mu się jeszcze trudzić. Zdaje się, że już dawno przeniósł swe zainteresowanie na godniejsze persony.

            - Nie wydajesz się tym zmartwiona, Najjaśniejsza Pani.

            Elenna wzruszyła ramionami. Przed nim nie musiała niczego udawać. I tak wiedział swoje.

            - Nie można żałować czegoś, co od początku było nam obojętne, nieprawdaż?

            - Czy aby na pewno?

            Gniewnie zmarszczyła brwi.

            - Chyba za dużo sobie pozwalasz, kuglarzu.

            Jego odpowiedź zagłuszył ryk trąb. Mizar skrzywiła się z niechęcią. Te niepotrzebne i fałszywie brzmiące fanfary wciąż budziły jej niesmak. Ludzie nie umieli docenić dostojnego piękna ciszy. Wrzeszczeli i hałasowali, jakby bali się dopuścić do głosu własne myśli.

            Już wcześniej postanowiła, że nie będzie patrzeć na walki. Zamknęła oczy i zaczęła nucić w myśli starą pieśń o Neamrath, Bogini Zachodzącej Gwiazdy. Już po chwili do świadomości napłynęły obrazy nocnego nieba nad Edenią, powietrza przesyconego zapachem jaśminu, tęsknej pieśni słowika wpadającej do pokoju przez szeroko otwarte okno...

            - „Neamrath tańcząca na krawędzi nieba

          Widzę Twe odbicie w srebrnym lustrze wód

            Czuję Twoje tchnienie w ciepłych wiatru szeptach

            Kiedy błogosławisz Dimarianów ród...”

Misternie tkany czar prysł niczym mydlana bańka. Zniknął obraz spokojnego ogrodu, uszy na powrót wypełniły się zawodzeniem tłumu i głuchym łomotem mieczy uderzających o pawęże.

            - Ty diable! – syknęła, ciskając Runaavie wściekłe spojrzenie. – Wynoś się stąd!

            - Nie chciałbym za nic, żebyś straciła takie widowisko. – Uśmiechnął się bezczelnie. – Popatrz, sam Jednooki Sokół walczy dla ciebie.

            Mimo woli zerknęła na arenę. Dwaj zakuci w zbroje gladiatorzy nacierali na siebie z furią, błyskawicznie wymieniając ciosy. Byli wprost nieludzko szybcy. Jak elfy. Albo Edenianie.

            Zagryzła wargi. Czyżby Yoric złośliwie wybrał do walki jej rodaków, by przypomnieć niesfornej żonie o losie Róży Północy? Nie zdziwiłaby się. Ostatnio ich rzadkie spotkania wypełniały wzajemne oskarżenia, obelgi i demonstracje niechęci. Obsesyjna miłość króla Sivael zmieniła się w równie obsesyjne pragnienie dręczenia i upokarzania kobiety, która odmówiła mu prawa do swego serca i ciała. I jeśli kiedyś robił wszystko, by go pokochała, teraz nie ustawał w wysiłkach, by spotęgować jej nienawiść.

            Zadygotała z odrazy, kiedy jeden z walczących wykorzystał potknięcie przeciwnika i wbił ostrze pomiędzy blachy jego pancerza. Ranny krzyknął i upadł na kolana. Zwycięzca odrzucił tarczę i w geście triumfu uniósł w górę zbroczony krwią miecz. Wypełniające trybuny ludzkie wilki zawyły przeraźliwie, domagając się, by dokończył dzieła. Pokonany wsparł się rękami o ziemię i na czworakach próbował odpełznąć jak najdalej od zbliżającego się końca. Z przebitego ramienia buchała krew, ściekając po zbroi dziesiątkami wąziutkich strumyczków. Triumfujący gladiator wbił miecz w piasek i dobył mizerykordii. Elenna znów zamknęła oczy.

            Kiedy odważyła się uchylić powieki, ciałem pokonanego wstrząsały przedśmiertne drgawki, a Jednooki Sokół teatralnym gestem ściągał z głowy hełm, by ukazać światu poorane bliznami oblicze. Z mimowolna ciekawością Mizar wpatrzyła się w tę odrażającą, obcą twarz. A potem przyszło olśnienie i wydarło jej z gardła jęk przerażenia.

 

                                                ***

 

            Strażnik, którego zadaniem było pilnowanie wejścia do Domu Gladiatorów, nie był specjalnie zdziwiony widokiem zamaskowanej damy, która bez słowa wcisnęła mu do rąk pękatą sakiewkę. Szlachetnie urodzone niewiasty, te bogate, rozpuszczone dziwki, nieraz szukały zapomnienia w ramionach „bestii” zabijających się ku ich rozrywce na arenach i w domach gier. Nie raz i nie dwa bogacił się, prowadząc je przez ciemny dziedziniec, a potem schodami w dół, do kwater wojowników. Dzisiaj chichotał w duchu na myśl, jak też zachowa się owa szlachetnie urodzona ladacznica, kiedy Jednooki wypchnie ją za drzwi. A zrobi to. Jako jedyny z gladiatorów gardził zarówno prostytutkami, jak i arystokratkami skuszonymi jego złowrogą sławą. Strażnicy podejrzewali go nawet o skłonności do własnej płci, ale nigdy nie dał najmniejszego dowodu, który by owe podejrzenia potwierdzał. Jedyną pasją Sokoła zdawało się być zabijanie.

            Strażnik wyjął pęk kluczy, wybrał ten właściwy i włożył do masywnego zamka. Nieznajoma z uwagą śledziła jego poczynania; przez otwory w masce dojrzał przelotnie błysk w jej oczach, kiedy skrzypnęły dawno nie oliwione zawiasy.

            „Poczekaj, lafiryndo” - pomyślał. - „Zaraz wylecisz stąd z piskiem i pretensjami, a ja być może nawet zdołam rozpoznać, czyją to słodką buzię skrywają kaptur i maska”.

            Takie informacje nieraz już okazywały się przydatne, jeśli dama miała, na przykład, zazdrosnego męża.

            Kobieta, ciągle milcząc jak zaklęta, wśliznęła się do celi gladiatora. Strażnik przystanął u załomu korytarza, oczekując, że za chwilę rozlegnie się walenie w drzwi pomieszane z wrzaskami wystraszonej arystokratki. Ale nic takiego się nie wydarzyło. W podziemiach panowała cisza, z rzadka tylko przerywana czyimś przekleństwem lub jękiem.

            „Co za burdel!” - Wartownik splunął z niesmakiem, świecąc sobie pochodnią pod nogi, by nie potknąć się na nierównościach kamiennej posadzki. Jak wszyscy porządni ludzie brzydził się zgnilizną toczącą sivaelski dwór.

 

                                                            ***

 

            Volund obudził się, słysząc zgrzyt zawiasów. W celi panowały nieprzeniknione ciemności, ale w krótkim błysku pochodni dzierżonej przez strażnika dostrzegł zarys zakapturzonej postaci, którą po chwili na powrót pochłonął mrok. Słyszał przyspieszony oddech przybysza czającego się pod drzwiami, jakby bał się postąpić naprzód.

            - Panie? – Cichy niczym trzepot motylich skrzydeł szept sprawił, że natychmiast poderwał się z posłania. Kolejna dziwka, która przyszła tu wiedziona ciekawością bądź pragnieniem mocnych wrażeń.

            - Nie wiem, kim jesteś, ale wynoś się – warknął, czując jak ogarnia go dobrze znane obrzydzenie.

            - Volundzie, to ja... – Kobieta głośno przełknęła ślinę. – Elenna.

            Na sekundę stracił zdolność ruchu. To niemożliwe. To sen albo kolejna sztuczka Erthaina, który się go bał i lubił dręczyć. Ona nie mogłaby... Nie zdołałaby tu przyjść.

            Uświadomił sobie, że drżą mu ręce. Jemu, niezwyciężonemu bohaterowi areny.

            Usłyszał szelest płaszcza. Ta, która tytułowała się Elenną, po omacku próbowała go odnaleźć, ale on nie był w stanie jej w tym pomóc. Nie zniósłby, gdyby... Ciepła ręka dotknęła jego piersi.

            - Nie poznajesz mnie? – W jej głosie były łzy, prośba i nadzieja tak intensywna, że nieomal namacalna.

            Bez namysłu zdarł jej z głowy kaptur, zanurzył dłonie we włosach. Palce natrafiły na gładki materiał maseczki. Kobieta ściągnęła ją szybkim, nerwowym ruchem.

            Pozwolił, żeby ręce stały się jego okiem, żeby patrzyły na tę drogą twarz, tak jak to przez króciutką, niezapomnianą chwilę robił na arenie, zanim znikła z trybuny niczym senne widziadło.

            - To ty...naprawdę ty...

            Elenna przesuwała dłońmi po nagich plecach ukochanego, licząc w ten sposób blizny, które zostawiły ostatnie lata, kiedy ona sama pędziła żywot królowej Elsinoru. Każde dotknięcie, każdy oddech zwracał jej złotowłosego rycerza z tych cudownych dni przed najazdem, gdy wyobrażała sobie głupio, że nic nie jest w stanie ich rozdzielić.

            - Narażasz się na ogromne niebezpieczeństwo. – Volund usiłował odzyskać zimną krew, chociaż tak naprawdę chciał zatrzymać ją jak najdłużej.

            Mizar nie odpowiedziała, objęła go tylko mocniej, jak gdyby bała się, że ją odepchnie.

            - Myślałam, że nie żyjesz – szepnęła w końcu – że nigdy cię już nie zobaczę i do końca swoich dni będę tylko... duchem.

            - On by cię zabił, gdyby się dowiedział.

            - Myślisz, że mnie to obchodzi? Cóż warte jest moje życie? Przedmiot, zabawka – oto, kim dla niego jestem...kim zawsze byłam. Ale teraz...

            W niedokończonym zdaniu zawarła całą rozpacz i bunt, do których była jeszcze zdolna. Teraz, kiedy przewrotni bogowie zwrócili jej Volunda, nic nie zdoła znów stanąć między nimi – nawet potęga Sivael, nawet Edenia, dla której żywiła już tylko podszytą nostalgią litość.

            - Czas jest naszym wrogiem. – Na moment odsunęła się od Aeriela, by odzyskać zdolność chłodnej kalkulacji, którą przez ostatnie lata doprowadziła do perfekcji. – Na dworze jest pełno szpiegów, w końcu któryś odkryje prawdę, a za kilka dni Yoric wróci, żeby zabrać nas do Elsinor. Kiedy tu dotrze, nie będę w stanie nic zrobić. Erthain Reed jest nieprzekupny, nie zdołam zebrać sumy, która zdołałaby go skusić. Strażnicy to co innego. Oferuję im zapłatę pozwalającą żyć wygodnie... Dopóki zbiry Yorica ich nie dopadną. Ale ludzie z natury są zbyt głupi i chciwi, by rozważyć wszystkie konsekwencje swoich uczynków.

            - O czym ty, do diabła, mówisz? – szepnął, zagarniając ją znów w ramiona. Bał się mieć nadzieję, bał się, że za chwilę strażnik załomocze do drzwi, a nocna wizyta okaże się jedynie sennym marzeniem.

            - O ucieczce – szepnęła z mocą. – O tym, że my też zasługujemy na szczęśliwe zakończenie...choćby to miało oznaczać koniec wszystkiego.

            „Zmieniła się” – pomyślał, wdychając lawendowy zapach jej włosów. Ale on też się zmienił. Oboje nieświadomie upodobnili się do tych, między którymi przyszło im spędzić ostatnie siedem lat – do ludzi. To, co przeżyli, pozostawiło niezatarte ślady – widzialne i niewidzialne zapisy w księdze żywota. Przeczytają je kiedyś, jeśli zdradziecki los da im po temu okazję.

            Pocałował ją. „Nim minie złoty sen, nim przyjdzie śmierć, nie pozwól, by chwila, dla której się zrodziłeś, przeszła obok ciebie niezauważona, nie wyśpiewawszy pieśni napisanej przez bogów”.

            Tej nocy oboje słuchali tej pieśni, w którą boski śpiewak wplótł strach, rozkosz i zgrzytliwą nutę wyrzutów sumienia, zagłuszoną natychmiast przez czysty sopran nadziei.

 

                                                            ***

 

            Nadmorski pałac Ragnesil, wznoszący się na wzgórzu zwanym niegdyś Stregesti, tonął w nieprzeniknionych ciemnościach. Służba, zmęczona całodzienną harówką, spała głęboko w swoich kwaterach na parterze. Tylko wartownicy z nocnej zmiany przechadzali się po dziedzińcu, błyskając pochodniami i przerywając głęboką ciszę wymianą haseł i odzewów.

            Elenna przebrała się w męski strój, który należał do Yorica. Jej mąż wkładał go, kiedy wyruszał na polowania, więc nie różnił się niczym od odzienia prostych rycerzy. Zbyt luźne spodnie ściągnęła skórzanym pasem, a kiedy owinęła stopy kawałkami swojej najlepszej sukni, wysokie skórzane buty do konnej jazdy przestały ocierać jej pięty. W głowie wirowały tysiące myśli, a nerwy naprężyły się jak struny, potrącane boleśnie przez każdy głośniejszy dźwięk.

            Już miała wymknąć się na korytarz, kiedy cichutki głosik osadził ją w miejscu, pokrywając plecy zimnym potem.

            - Mama?

            W drzwiach, łączących komnatę z pokojem księżniczki, stała Arvalen, jej córka, przecierając pulchnymi łapkami zaspane oczy. Oczy koloru lodu.

            Mizar przemocą zdusiła burzę uczuć rodzącą się gdzieś w głębi jestestwa. Jeśli wszystko się uda, nigdy już nie zobaczy Arvalen. Jeśli nie - tym bardziej. Dziewczynka zawsze była dla niej tylko JEGO córką, konsekwencją tamtej ohydnej nocy w Tavolienn. Teraz, kiedy Elenna stanęła przed szansą odzyskania wszystkiego, co się dla niej liczyło, nagle dostrzegła w tej  dziecięcej buzi uderzające podobieństwo do własnego oblicza.

            - Gdzie idziesz, mamusiu? Mogę iść z tobą? - Arvalen ufnie wyciągnęła rączki, jakby ponad sześć lat obojętności ze strony matki niczego jej nie nauczyło.

            Elenna poczuła, że się dusi.

            - Zaraz wrócę - szepnęła, po raz pierwszy i ostatni w życiu biorąc małą na ręce. Dziewczynka objęła ją za szyję i zbliżyła śliczną buzię do jej twarzy. - Poczekaj na mnie. Możesz dzisiaj spać w moim łóżku, jeśli tylko chcesz.

            - Naprawdę? A opowiesz mi bajkę?

            - Oczywiście. - Elenna przytuliła córkę, zanim ułożyła ją w ogromnym łożu. - Piękną bajkę o księżniczce, która żyła długo i szczęśliwie.

            Arvalen bez protestów pozwoliła przykryć się adamaszkową kołdrą. Jej matka straciła cenne minuty, czekając, aż dziewczynka znowu zaśnie. Kiedy zarzucała na ramię podróżną torbę, do której spakowała kilka niezbędnych drobiazgów i całe złoto, które zostało po przekupieniu dozorców Domu Gladiatorów, ręce drżały jej niczym w ataku febry. Zły omen.

            Przekradając się w stronę sekretnego przejścia, czuła się jak złodziejka. Nie z powodu wyrzutów sumienia na myśl, że złamała przysięgę małżeńską, że ucieka z kochankiem, skazując na zagładę to, o co walczyła przez ostatnie siedem lat. Tylko...

            „Opowiesz mi bajkę?. Tak, kiedy wrócę, opowiem ci piękną bajkę”.

            Jej ojciec nigdy nie dotrzymał obietnicy.

 

                                                ***

            Ponura nowina dotarła doń, zanim zdołał przekroczyć bramy Ragnesil. Elenna Mizar, jego żona, kobieta, którą kiedyś kochał, zniknęła trzy dni temu w niewyjaśnionych okolicznościach. Nie widział jej żaden z wartowników, a wszystkie dworki przysięgały, że ich pani jak zwykle udała się na spoczynek, nie dając nikomu najmniejszego powodu do podejrzeń. Szpiedzy usiłowali go zbyć nieistotnymi bzdurami, jak wizyta u złotnika czy konna przejażdżka w towarzystwie jakiegoś fircyka. Zdesperowany i rozwścieczony jak nigdy w życiu, Yoric rozkazał wezwać Runaavę, ale mag stawił się na wezwanie dopiero wtedy, kiedy dowodzący oddziałkiem straży sierżant zagroził mu wtrąceniem do lochu i zamknięciem w objęciach żelaznej dziewicy.

            Runaava wykręcał się od jednoznacznej odpowiedzi, co stało się z królewską małżonką. Naciskany, wyznał jedynie, że opuściła pałac z własnej woli, w dodatku nie sama. Król był pewien, że kuglarz wiedział więcej, niż mówił, ale nie sposób było tego udowodnić bez zastosowania radykalnych środków, a temu z pewnością sprzeciwiłaby się królowa matka.     Drobiazgowe śledztwo przeprowadzone przez zaufanych szpiegów wykazało, że tej właśnie nocy zniknął jeden z gladiatorów należących do Erthaina Reeda i trzej strażnicy, których zadaniem było do podobnych zniknięć nie dopuszczać.

            Yoric szalał. Dawno przestało mu zależeć na Mizar – siedem lat pożycia nauczyło go, że ona nigdy nie zapomni i nie przebaczy. Ale, do diabła, należała do niego, była królową Sivael i matką jego córki. Co to za władca, który pozwala ukraść sobie żonę?

            Dwa dni później wszyscy szpiedzy, donosiciele i łowcy nagród w trzech zjednoczonych królestwach wypełzli ze swych nor, by ruszyć w pościg za wiarołomną księżniczką Edenii. Komunikat brzmiał jasno: dziesięć tysięcy sztuk złota dla tego, który dostarczy królowi głowę Elenny Mizar. O reszcie ciała nie było wzmianki.

 

                                                ***

 

            „Panna morska”, koga należąca do kompanii handlowej „Bradneck i Gerlind” posuwała się wzdłuż wybrzeża w tempie iście ślimaczym. Kapitan Bradneck, najstarszy syn przedsiębiorczego kupca z Alimeiry, zajęty był głównie łajdaczeniem się z trzema nierządnicami, które zabrał na pokład w Ragnesil. Funkcję dowódcy spełniał tak naprawdę bosman Ere, Anorienczyk z pochodzenia, który nie miał nic przeciwko dodatkowemu zarobkowi, jakim było wzięcie na pokład kilku pasażerów. Spośród nich osobliwie wyróżniała się pewna para. Kobieta byłaby uderzająco piękna, gdyby nie szpeciły jej krótko obcięte włosy i brudna twarz. Mężczyzna musiał stoczyć w życiu niejedną bitwę, ponieważ jego oblicze pokrywały głębokie blizny i brakowało mu prawego oka.

            Koga, której ładownię po brzegi wypełniały worki z koszenilą z południowego Sivael, zmierzała do Enorii, największego i najbardziej ruchliwego portu Villien. Pogoda na szczęście sprzyjała, gdyż nie nadszedł jeszcze czas jesiennych sztormów. Niestety wiatr nie był aż tak łaskawy. Uparcie wiał z północnego zachodu, co znacznie opóźniało podróż. Ere jednak nigdzie się nie śpieszył. Koszenila się nie psuła i nie wydzielała paskudnej woni, w przeciwieństwie do solonych śledzi, których smród unosił się w ładowni jeszcze długo po tym, jak pozbyli się ich w Ragnesil.

            Gdyby bosman wiedział, kogo tak lekkomyślnie przyjął na pokład , z pewnością nie byłby tak kontent i prawdopodobnie bardziej by mu się śpieszyło. O ile nie kazałby po prostu wyrzucić niebezpiecznych pasażerów za burtę.

            Początkowo Elenna planowała ucieczkę w głąb lądu i przeprawę przez Morenię, aż do traumorskich stepów, gdzie z pewnością nikt by ich nigdy nie odnalazł. Ale napotkała niespodziewaną przeszkodę – żelazny upór Volunda, który za nic nie chciał opuścić Północy. Podróż do Edenii była szaleństwem, zwłaszcza tak powolnym i niepewnym środkiem transportu jak statek handlowy. Jednak jej argumenty Aeriel zbył wzruszeniem ramion.

            - Będą nas ścigać jak sfora wygłodniałych wilków. Nigdy nie zdołamy przedostać się przez granicę, a lud Morenn nie zaryzykuje dla nas konfliktu z Sivael. Niewidzialni aż za dobrze wiedzą, co spotkało Różę Północy. Jeśli mam dać głowę, to przynajmniej na własnym podwórku.

            Bała się myśleć, co się wtedy z owym podwórkiem stanie. Volund się zmienił, ale i ona nie pozostała naiwną dziewczyną sprzed najazdu. W głębi duszy przeczuwała, że jeśli dotrą do Tiriann żywi, królowie Trójprzymierza jeszcze o nich usłyszą.

 

                                    ***

            Dopadli ich o zachodzie słońca. Zwinny bryg i trójmasztowy szkuner. Pierwszy z nich Aeriel rozpoznał od razu i targnęła nim nienawiść. To była „Błyskawica”. Na grotmaszcie drugiego powiewała bandera z białymi liliami Endorish.

            Na odgłos gongu na pokład wyległa cała, nieliczna zresztą załoga „Panny morskiej”, łącznie z kapitanem i jego kurtyzanami.

            - Cholerni piraci – sarknął Ere, kiedy Bradneck spytał idiotycznie, co się właściwie dzieje. – Żądają stu trahimów opłaty od każdego kursu. I żeby było zabawniej, robią to w majestacie prawa. Hej, wy tam! – warknął na grupkę pasażerów, którzy przypadli do sterburty i wlepili w zbliżające się jednostki przerażone oczy. – Jazda do ładowni. Nie chcę mieć dodatkowych kłopotów z tytułu waszej parszywej obecności na statku handlowym.

            Elenna i Volund byli pierwszymi, którzy rzucili się w stronę otwartego luku.

            - Jeśli o nas wiedzą, to nie pomoże – tchnęła Mizar, kiedy tylko ogarnął ich wilgotny mrok.

            Bez słowa odnalazł jej dłoń i mocno zacisnął na niej palce. Dobrze by było się łudzić, ale oboje zdawali sobie sprawę, że to na nic. O zniknięciu królowej Sivael musieli do tej pory dowiedzieć się wszyscy mieszkańcy zjednoczonych królestw. Piraci prawdopodobnie dostali rozkaz przeszukania każdej łódki, tratwy czy chociażby kłody drewna, która pływała po tych wodach.

            - Słońce zachodzi... – szepnął jakby do siebie.

            Zrozumiała w lot.

            - A ostrinowie?

            - Będziemy się tym martwić, kiedy przyjdzie czas.

            - Co to? Co wy robicie? – wykrztusił jeden ze współpasażerów, kiedy Elenna zderzyła się z nim na wąskim trapie. – Bosman...

            Nie odpowiedziała. Przebiegła przez pokład lekko jak motyl, kierując się w stronę dziobu.

            - Ej, ty! – wrzasnął Ere, ale dziwna kobieta zdawała się go nie słyszeć. Pirackie okręty, oba pod pełnymi żaglami, wprost frunęły nad wodą, szybko zmniejszając dystans pomiędzy nimi a przeładowaną kogą.

            Elenna wspięła się na dziobową rzeźbę półnagiej dziewczyny i uczepiona gładkiego, śliskiego drewna, ryzykownie zawisła nad wodą. Z jej gardła dobył się śpiew, od którego ludziom ścierpła skóra.

            - To nie kobieta, to Vaileare! – wrzasnął któryś z majtków, w panice nie zwracając uwagi na niedorzeczność takiego stwierdzenia. – Zabijcie tę czarownicę, zanim ściągnie na nas nieszczęście!

            Kilku marynarzy rzuciło się w stronę dziobu, ale cofnęli się na widok obnażonego miecza i strasznej twarzy Volunda, który zabiegł im drogę. Ostatnie promienie zachodzącego słońca oblały statek falą czerwieni. Głos Mizar przeszedł w modulowany krzyk, a po chwili z wody nadeszła odpowiedź. Niesamowita, tęskna pieśń morskiego ludu.

            Ludzie zamarli



jakby jakaś niewidzialna siła przykuła ich do pokładu. Kapitan Bradneck pierwszy zaczął bełkotać pod nosem i toczyć wokół błędnym wzrokiem. Morze, dotąd gładkie niczym olbrzymie lustro, zaczęło się marszczyć i wzdymać. Mizar raptem urwała pieśń. Jej ręka omsknęła się po śliskim drewnie i Edenianka omal nie runęła w wodę. W ostatniej chwili przytrzymała ją zbawcza dłoń Aeriela. Oboje z pomieszanym z fascynacją strachem patrzyli, jak ich towarzysze podróży jeden po drugim niezdarnie przełażą przez reling i skaczą w morze.

            Towarzyszący „Błyskawicy” szkuner raptem zboczył z kursu. Nagły poryw wiatru uderzył w żagle. Statek przechylił się i przez moment balansował pod nieprawdopodobnym kątem, po czym przewrócił się, posyłając w niebo gejzer spienionej wody.

            „Błyskawica” wykonała spektakularny zwrot, ale rychło okazało się, że zbiegowie nie mają co liczyć na łatwą ucieczkę. Wiatr się wzmagał, grożąc, że koga podzieli los szkunera.

            - Elenno, ster! – wrzasnął Volund, kiedy powietrze wypełnił łopot żagli. „Panna morska” zatańczyła na falach jak znarowiony koń.

            Mizar rzuciła się w stronę mostku. Aeriel z impetem wyrżnął o pokład, który rozhuśtał się pod stopami niczym jakaś przerażająca dziecinna zabawka. Narzędzia i liny przesuwały się po śliskich deskach, zamieniając się w grad niebezpiecznych pocisków. Volund cudem uniknął zgniecenia przez beczkę na wodę, która przetoczyła się obok, ochlapując go zawartością od stóp do głów.

            - Pośpiesz się, Elenno! – wymamrotał, gramoląc się niezdarnie na nogi.

Śpiew Vaileare przeszedł w przeraźliwe zawodzenie, któremu wtórowały ogłuszające trzaski. Ostrinowie z „Błyskawicy” próbowali magią odpędzić rozwścieczony morski lud. Ale tym razem nie byli na lądzie, a ich przeciwnicy mieli miażdżącą przewagę. Kiedy Volund znów był w stanie spojrzeć na morze, zobaczył, że bryg od stępki po czubki masztów spowija błękitna poświata. Wzdrygnął się. Srebrnoocy potrafili być niesłychanie okrutni, kiedy wpadał im w ręce znienawidzony wróg. A Harad z Grandorum niewątpliwie się do takich zaliczał.

Koga chwyciła wiatr w żagle i skoczyła naprzód niczym dźgnięta ostrogą. Aeriel z ulgą odwrócił wzrok od ostatniego aktu dramatu, w którym główna rolę grał pan na Verborgu. Na mostku, dzierżąc ster pewną dłonią, stała Elenna Mizar, jego miłość, którą odzyskał, i której nic mu już nie odbierze.

                                    ***

- Czeka nas ciężka przeprawa.

- Villien to nie Sivael, nikt nie zwróci na nas uwagi. Damy sobie radę. Ludzie są...ślepi.

- A co potem? Kiedy dotrzemy do Tiriann? Volundzie? Co będzie z Edenią?

- Z Edenią! – Dorzucił drew do ogniska i usiadł obok. Jego twarz skrywał cień, ale i tak wiedziałam, że maluje się na niej gorycz i gniew.

- Elenno, pora, by spadkobiercy Dimara przypomnieli sobie, czyja krew płynie w ich żyłach.

Poczułam, że gdzieś w głębi mego jestestwa rodzi się bunt. Nie o to mi chodziło, kiedy godziłam się na życie u boku Yorica.

- Powstanie przyniesie tylko rzeź! Wiesz o tym! Na Neamrath, Volundzie, co się z nami stało? Nie możemy...

- Nie? A jak myślisz, co uczyni teraz twój mąż? Wróci spokojnie do Elsinoru i przyzwyczai się do życia bez ciebie? Elenno, najdalej za miesiąc w Edenii rozpęta się piekło – z naszym udziałem albo i bez niego. Skoro wojna jest nieunikniona, ja mam zamiar wziąć w niej udział.

Milczałam. Miał rację, za późno było na skrupuły i próby ratowania tego, co się da. Zbyt dobrze znałam Yorica i jego mściwy charakter. Nie mogąc dosięgnąć mnie, bez wahania uderzy we wszystko, co jest mi drogie.

- Volundzie...

- Tak? – Objął mnie ramieniem. Ciągle zdumiewałam się cudem bycia przy nim. Jakbym odnalazła zagubioną część duszy.

- Boję się o Oriona. Że może zrobić coś...

- Myślisz o Zarzewiu? A jakie, do diabła, ma to teraz znaczenie? Przyczyniliśmy się właśnie do wybuchu nowej wojny, Elenno. Jesteśmy odpowiedzialni za wszystko, co się stanie. Czy on to zrobi? Pewnie tak, jeśli ludzie nie pozostawią mu wyboru. My swojego dokonaliśmy. Widzisz, kiedyś byłem gotów brać na barki odpowiedzialność za moich rodaków, walczyć, by oni mogli żyć w spokoju. Teraz mam zamiar bić się obok nich, nie za nich. Dość mam roli szlachetnego rycerza. Wcale nie jestem szlachetny. Zdradziłem Shirę, zabijałem dla rozrywki, ukradłem mężowi żonę i matkę córce. Ale uciekać nie zamierzam. To by oznaczało, że sięgnąłem dna i stałem się...człowiekiem. Chciałbym tylko...

Wiedziałam, co pragnie powiedzieć i ogarnął mnie gniew.

- Chciałbyś, żebym schowała się na końcu świata i czekała w pokorze, aż dotrze do mnie wieść o twojej śmierci? Nigdy! Ja także mam dość odgrywania roli nieszczęśliwej księżniczki! Albo wyjedziemy razem, albo wcale.

Nie odpowiedział. Siedzieliśmy tak, osłonięci ciemnością na villieńskim pustkowiu, zżerani przez strach i wyrzuty sumienia, do których żadne nie chciało się przyznać. Mimo wszystko nie potrafiłam się zdobyć na żal, że jestem z nim, chociaż początek naszej wspólnej drogi znaczyły już trupy załogi „Panny morskiej”, a szanse na długie i szczęśliwe życie zdawały się mrzonką.

                                                ***

Zielone oczy Sivy płonęły, kiedy patrzyła wyzywająco w twarze ojca i brata.

- Armia Sivael maszeruje na Tiriann, statki z Endorish przybiły do brzegu nieopodal Elldorf, a Sinddar mobilizuje wojska. Czy wy niczego nie rozumiecie? Elenna, ta suka z Ozen, uciekła od Yorica, który ma zamiar wdeptać nas za to w ziemię. Ani walka, ani układy niczego tym razem nie ocalą! W każdym mieście stacjonują garnizony ludzi, zdławią w zarodku wszelki bunt. Nie mamy wyboru, chyba że chcecie spokojnie się przyglądać, jak nasz kraj umiera za tę dziwkę i jej kochanka!

- Nie weźmiesz Zarzewia. – Głos Oriona emanował chłodem. – Będzie, jak Neamrath zechce, ale nie pozwolę na wykorzystanie amuletu.

- Ojcze?

Andros popatrzył na córkę mętnym wzrokiem. Mimo wczesnej pory był już kompletnie pijany.

- Nie... Nie możemy do tego dopuścić, kwiatuszku – wybełkotał. – Nikt nie wie, co by się wtedy stało.

Brat i siostra odwrócili wzrok od jego obrzmiałej twarzy i drżących rąk. Nie mogli się spodziewać wsparcia od tej żałosnej karykatury dawnego króla. Po haniebnej zdradzie Mizar pozostali sami. I tylko oni mogli podjąć decyzję.

- Dewa mnie ostrzegała. Przed tym, co może się wydarzyć, jeśli to zrobimy.

- Dewa! Zawsze ona! A cóż ta wiedźma może wiedzieć o Zarzewiu? Bogowie stworzyli je, by chroniło Edenię. Niech więc ją ochroni! Orionie, kiedy dotrze tu Yoric, po Tiriann zostaną tylko gruzy! Nie rozumiesz?! Nie mamy żadnego wyboru!

- Mamy. Będziemy walczyć. A jeśli to nie pomoże, to...

Młoda kobieta potrząsnęła głową. W jej oczach zabłysły łzy.

- Wtedy nie będzie już czego ratować – szepnęła głucho.

Odwróciła się i skierowała do drzwi. Jej kroki odbijały się echem od ścian wielkiej sali, gdzie nie przychodził już nikt prócz Androsa, który siadał na tronie i pił, rozpamiętując dawną chwałę Edenii.

                                    ***

Dewa ocknęła się, kiedy Orion gwałtownie szarpnął ją za ramię.

- Wstawaj! Nie ma czasu do stracenia! Coś się dzieje, powietrze aż się skrzy od magii!

Zaklęła i odrzuciła prześcieradła. Miał rację, od razu usłyszała szum przechodzący stopniowo w głuchy łomot, przypominający bicie olbrzymiego serca. Bum. Bum. Bum.

- Musisz mi pomóc! To Siva! Podejrzewałem, że mnie nie posłucha i ukryłem  Zarzewie w podziemiach Tavolienn. Jak je znalazła!?

Czarodziejka pośpiesznie narzucała na siebie ubranie.

- Czy ona przypadkiem już go kiedyś nie dotykała? Pamiętasz tego żołnierza z poderżniętym gardłem? Tego, za którego Sivaelczyk kazał powiesić twego służącego?

Pamiętał. Vassar był niewinny, nie miał z zabójstwem nic wspólnego, a mimo to zginął haniebną śmiercią, ponieważ na niego padł los.

- Podejrzewałam, że zobaczył coś, czego nie powinien był ujrzeć. Ale myślałam, że to Mizar... To ona miała najwięcej powodów, by TO wziąć. Jeśli Siva dotykała amuletu, stworzyła więź... Nie ma miejsca, w którym mógłbyś go przed nią schować.

- Co teraz? – spytał, kiedy pędzili ulicą w stronę pogrążonego w ciemności pałacu.

- Nie wiem. Jeśli Siva straciła rozum i rzeczywiście posłuży się tym przedmiotem, nie zdołam jej powstrzymać. Nikt nie zdoła.

                                    ***

Podziemia Tavolienn były prawdziwym labiryntem. W najłatwiej dostępnych komorach przechowywano żywność i beczki z winem, do najgłębszych, wydrążonych w litej skale przez tajemniczy lud, o którym słuch zaginął daleko przed przybyciem na te ziemie Edenian, nie schodził nikt. Nie zbudowano ich z myślą o przetrzymywaniu i torturowaniu więźniów, chociaż wśród ludu krążyły słuchy, że królowa Jana kazała zamykać tam nieszczęśników wrogo nastawionych do jej ludzkiego małżonka. Lochy sięgały daleko poza obręb pałacu i stanowiły istną plątaninę, w której łatwo było się zgubić. Jeden z korytarzy prowadził prosto pod posąg bogini Yomfrey, gdzie przez długi czas spoczywało Zarzewie, i nim właśnie Orion prowadził teraz Dewę, która dygotała jak liść na wietrze.

Wiedział, dlaczego się bała. On też słyszał zew, kuszące wezwanie do wzięcia sobie tego, czego najbardziej pragnął. Przyśpieszył kroku, niemal wlokąc za sobą potykającą się czarodziejkę.

W złudnym blasku pochodni cienie na nierównych ścianach ożywały, szepcząc opowieść o nieśmiertelności i potędze. Dewa po raz kolejny potknęła się i omal nie upadła. Zaklęła z furią, a w chwilę potem gardłowym głosem wykrzyczała coś w języku, którego Orion nie rozumiał. Szum w uszach na moment zelżał, słodkie głosy przemieniły się w złowrogi syk.

- Nie słuchaj ich! – zawołała. – Musimy się śpieszyć, długo tak nie wytrzymam.

Książę poczuł się tak, jakby ktoś obudził go z ciężkiego, niemiłego snu. Objął czarodziejkę ramieniem. Wiedział, że żadna magia nie ochroni go przed nim samym, ale ufał, że obecność kochanki pomoże mu przezwyciężyć mroczną połowę duszy.

- Pochodnie gasną – mruknął.

- Nie o pochodnie się martwię. – Strzeliła palcami, pomiędzy którymi błysnęły zielonkawe ogniki. – Światło to nasz najmniejszy problem.

Zdecydowanie większy sam zagrodził im drogę.

 

                                    ***

- Są o dzień drogi od miasta Vingareth. Najdalej jutro przekroczą granicę. Jeśli tego właśnie pragniesz, poprowadzę twoich ludzi.

Yoric z niedowierzaniem spojrzał na Runaavę, czarownika i zdeklarowanego wielbiciela Mizar. W szarych oczach młodzieńca dostrzegł drwinę. „Wygląda tak, jakby nieszczęście innych niezmiernie go bawiło” – pomyślał nagle. Nigdy nie lubił Runaavy, ale jego matka darzyła kuglarza dziwną estymą i nie pozwalała przepędzić z dworu. Co dziwniejsze, magik wyraził chęć przyłączenia się do armii Yorica natychmiast po ogłoszeniu mobilizacji. Część wojsk zaokrętowano na statki i wysłano, by wspomogły Vidara na wybrzeżu, część pod wodzą samego króla od dwóch miesięcy maszerowała przez Villien. Początkowo Yoric miał wątpliwości, czy pozostali władcy Trójprzymierza wyrażą zgodę na kolejną kampanię przeciwko Edenii. Jednak wizja całkowitej eksterminacji niegdysiejszego mocarstwa i rozbioru jego ziem pomiędzy agresorów była zbyt kusząca, by którykolwiek z nich zdecydował się ją odrzucić. Yoric uświadomił sobie, że przez siedem lat był jedynym murem chroniącym Edenię przed całkowitą zagładą. I to dla kogo? Dla dziwki, która nigdy nie miała dlań dobrego słowa, a przy pierwszej okazji porzuciła bez cienia żalu.

Jakże był głupi! Jak ślepy!

- Vingareth? Jak daleko jesteśmy?

- Dwa, góra trzy dni ostrej jazdy – odpowiedział za Runaavę kapitan Nyar, jadący obok króla w charakterze adiutanta.

Yoric przez chwilę walczył z pokusą. Nic nie pociągało go bardziej niż wizja własnoręcznej zemsty na niewiernej żonie. Jednak był kimś więcej niż zdradzonym mężem. Był królem, a królowie nie uganiają się po lasach w poszukiwaniu wiarołomnych kobiet. Dysponują ludźmi, którzy takie zadania wykonują za nich.

- Odejdź! – warknął na Nyara, który natychmiast spiął konia i pokłusował naprzód, na czoło pochodu.

- Dlaczego nagle zdecydowałeś się gadać? I skąd wiesz, gdzie ona jest? Żaden z sivaelskich czarodziejów nie mógł tego odkryć. Chcesz mi wmówić, że dysponujesz mocą, której oni nie mają? Ostrzegam, jeśli łżesz, własnymi rękami wypruję ci flaki i zatkam nimi kłamliwą gębę.

Kąciki ust maga drgnęły w ledwo dostrzegalnym uśmieszku.

- Z pewnością nie byłoby to przyjemne – odparł swobodnie. – Aczkolwiek gdybym zdradził, skąd wiem, gdzie szukać Elenny, i tak byś mi nie uwierzył. A dlaczego ci to mówię? Nagły przypływ patriotycznych uczuć, rzecz jasna. Jestem lojalnym poddanym mego władcy. Czyli twoim, Najjaśniejszy Panie. – Wykonał przesadny ukłon, niemal dotykając nosem końskiej grzywy.

- Poprowadzisz moich ludzi. – To nie było pytanie, to był rozkaz. Runaava uniósł brwi.

- Nie pojedziesz z nimi?

Yoric zmierzył go ponurym spojrzeniem. Jeszcze chwila, a każe powiesić tego zuchwałego łajdaka i niech diabli biorą Mizar i jej kochanka. Raptem stanęła mu przed oczami twarz żony, taka, jak ją pierwszy raz ujrzał w pałacu Tavolienn, wiele lat temu.

- Wezwij tu generała Keldona – powiedział cicho. – I ani słowa o tym, że zamierzam opuścić armię.

 

                                    ***

 

- Siva – wykrztusił Orion przez ściśnięte gardło. – Siostrzyczko...

Dziewczyna uśmiechała się niemal czule. Na jej piersi Zarzewie płonęło, rozjaśniając mroki korytarza jak złowiona w sieć gwiazda.

- Popatrz. – Dotknęła kamienia palcami, a jej uśmiech zmienił się w dziki grymas. – Słucha mnie. Tylko mnie. Ocali Edenię, powiedział mi to. Nic nam już nie grozi. Słyszę myśli... Znam wasze marne, przyziemne myśli i brudne pragnienia. To one was zabijają, nie ja. Ja niosę dobro. Gdyby Mizar w głębi duszy nie była zwykłą ladacznicą, nie groziłaby jej teraz nędzna śmierć. On powinien był wybrać mnie. Ja bym go nigdy nie opuściła! Nigdy! Ojciec był słaby, szukał zapomnienia, więc mu je dałam. A ty... Chciałeś miłości wiedźmy. Masz ją. Więc zejdź mi teraz z drogi.

Orion czuł zawroty głowy, ale strach przed mocą Zarzewia ustąpił, wyparty przez przerażenie innego rodzaju. Zrozumiał. Siva przy pomocy amuletu bawiła się z nimi wszystkimi w upiorną grę „uważaj, czego pragniesz”.

- Jak długo, Sivo? Ile czasu igrasz naszym losem niczym bezmyślne dziecko?

- Na początku chciałam tylko, żeby Yoric mnie zauważył... Ale on widział jedynie ją. Teraz to już bez znaczenia. Oboje mają, na co zasłużyli.

- Odłóż to na miejsce! – wrzasnął, tracąc panowanie na sobą. – Ty głupia dziewczyno, nie rozumiesz? Gdyby nie twoje dziecinne pragnienie odwetu na Elennie, nic by się nie wydarzyło!

- Tego niestety nie możemy wiedzieć na pewno – mruknęła Dewa. Przesunęła się obok niego i stanęła twarzą w twarz z córką Androsa.

- Nigdy nie zdołasz zapanować nad Zarzewiem. Nie rozumiesz? Ono już cię omamiło. Wydaje ci się, że czynisz dobro, a tak naprawdę niszczysz wszystko dookoła. Chcesz pokonać ludzi? Edenianie ulegną magii amuletu tak samo jak oni. Zapanuje chaos! Przestań bawić się w bogi... Orionie, nie!!!

Książę usiłował wykorzystać okazję i rzucił się ku siostrze, chcąc zerwać jej z szyi klejnot Dimara. Siva wrzasnęła, kamień z trzaskiem eksplodował oślepiającym światłem. Orion zwinął się z bólu i upadł, krztusząc się krwią i wrzaskiem. Czarodziejka wykrzyczała zaklęcie, kolejny szkarłatny promień odbił się od niewidzialnej zapory, którą wyczarowała wokół młodego Edenianina. Zielone oczy Sivy zwęziły się w szparki, kiedy obróciła głowę w jej stronę.

- Odejdź, wiedźmo, dopóki jeszcze możesz.

- Nie zabijesz go – wycedziła Dewa, sama dziwiąc się swojej głupocie, która kazała jej zostać na miejscu, zamiast usłuchać mądrej rady. – Zarzewie nigdy nie uśmierci Dimarianina.

- Ale potrafi sprawić, że sam zapragnie umrzeć.

- Żebyś mogła zostać jedyną panią klejnotu? Taak. Bardzo szlachetnie. Gdybyś przypadkiem zapomniała, to jest twój brat.

- To zdrajca. Poniesie karę. Tak samo jak ty.

Dewa spodziewała się ataku, a mimo to gwałtownie poleciała do tyłu i z rozmachem uderzyła plecami w kamienną ścianę. Siva wrzeszczała coś, ale oszołomiona czarodziejka nie mogła zrozumieć słów. Znów siłowała rzucić zaklęcie blokujące Zarzewiu dostęp do własnych myśli, ale odkryła, że nie potrafi go sobie przypomnieć. Po co tu przyszła? Teraz istniał tylko nieodparty impuls rozkazujący podnieść się na nogi. Kim jest ten mężczyzna wijący się na kamieniach jak rozdeptany robak? To wróg, śmiertelny wróg. Tych, którzy stają na drodze sprawiedliwości, dosięgnie ostrze słusznego gniewu. Ona jest ostrzem. A ręka, która nim włada? Nie... To ona jest ręką, ręką uzbrojoną w sztylet sprawiedliwości... Skąd ten strach? Coś ciepłego spływa po dłoni, bezwładny ciężar na kolanach nie pozwala wstać. Ciemność rzednie, czerwony blask przestaje boleśnie kłuć oczy... Gdzie ona jest?! I... kim jest?

Zamrugała. Przez cienki materiał sukni czuła na plecach wilgotne zimno kamiennego muru. Coś ciężkiego i lepkiego zgniatało jej nogi. Poruszyła się, usiłując zrzucić to na ziemię.  

Korytarze. Siva. Zarzewie.

Strasznie bolała ją głowa i nie mogła pozbierać myśli, ale przez otępienie zaczęły przebijać się lodowate igiełki strachu. Ręce jej drżały, kiedy w myślach szeptała zaklęcie. Mdły blask zielonkawego Światła Czarodziejów słabo rozświetlił podziemia. Zerknęła w dół i zaczęła krzyczeć.

 

                                    ***

- Wy do granicy? A po co? Widzę, że wasza kobieta jest Edenianką, ale teraz nawet oni opuszczają ten przeklęty kraj. Nie słyszeliście? Tam powstanie, tumult. Król Yoric maszeruje na Tiriannę, a ostrinowie z Wysp palą i grabią wybrzeże od Ganny aż do wschodniego Anorienu. Zawróćcie, zanim ogarnie was pożoga, cny rycerzu. Bierzcie kobietę i uciekajcie, choćby do


samego Unvaederleannan. Chociaż słyszałem, że nawet elfy się zbroją i schodzą z Białych Gór do puszczy Eldiran. Idźcie stąd. Idźcie... Wszędzie wam będzie lepiej niż w Edenii. Czy nie słyszycie zewu? Czerwonowłosi walczą magią... Nie pokonacie samych siebie. Dlatego zawróćcie. Zawróćcie!

Elenna z przerażeniem słuchała słów wędrownego żebraka, którego spotkali na gościńcu u stóp gór Lotaniel, będących naturalną granicą pomiędzy Villien i Zerralan, najpiękniejszą prowincją dawnej Edenii. Ona też to czuła, ona wiedziała... A teraz słowo stawało się ciałem.

Zerknęła na Volunda, ale jej ukochany miał twarz jak z kamienia. Czyżby on też zadawał sobie pytanie, czy to wszystko by się stało, gdyby nie zdecydowali się na desperacką ucieczkę, by być razem?

Aeriel szarpnął wodze i ominął wiekowego włóczęgę. Konie ukradli nieopodal Vingareth, villieńskiego miasteczka słynącego z wyrobu przedniego sukna. Dla Elenny zwabienie wierzchowców było czymś tak naturalnym jak oddech. Siodła i ogłowia nabyli na targu. A teraz okazywało się, że Edenia powstała, zanim przekroczyli jej granice. Przynieśli zagładę wszystkiemu, co było im drogie, i to z pełną świadomością konsekwencji. Naraz w pełni zrozumiała, dlaczego Volund nie zgodził się na ucieczkę w stronę Morenii. On wiedział. Wykorzystał jej miłość dla zemsty na dawnych wrogach. Powinna go nienawidzić. Tylko że w głębi duszy ona też wiedziała. I zgodziła się.

„Czy to Zarzewie? Czy można winić amulet Dimara za to, jacy tak naprawdę jesteśmy? On tylko wydobywa z nas prawdę.” – pomyślała z rozpaczą, zmuszając swoją klacz do biegu.

Zbliżał się wieczór, kiedy podkowy wierzchowców zastukały na pierwszych kamieniach. Oto minęli pogórze i zbliżali się do prawdziwego wyzwania – Lotaniel, chociaż niezbyt wysokie, były zaraz po Chridain najdzikszymi i najbardziej nieprzyjaznymi górami Gondwany. W pewnym momencie Mizar jęknęła i przycisnęła dłonie do skroni.

- To Runaava – mruknęła, kiedy Volund zasypał ją pytaniami. – Przeklęty zdrajca. Idzie za nami pościg. A on się śmieje. Śmieje!

                                    ***

            Szaleńczy bieg do reszty wykończył wierzchowce, które okryły się pianą i zaczęły ustawać. Granica leżała tuż za linią gór, ale żadne nie łudziło się, że zdołają ją przekroczyć. Pogoń następowała im na pięty. Liczny oddział - dwudziestu, może nawet trzydziestu ludzi gnało dnem wąwozu z łomotem podków. Ktoś krzyknął, wskazując dwie samotne sylwetki na szczycie wzniesienia.

            Elenna uderzeniem pięt poderwała klacz do cwału.  Volund szarpnął cugle i ruszył za nią. Zjechali z pochyłości w kolejny jar. Krótki odcinek względnie równego szlaku pozwolił na moment odsadzić się od prześladowców, ale po chwili drogę zagrodziło kolejne wniesienie. Z przerażeniem spojrzeli na ścieżkę, która pięła się ostro w górę, ginąc między pierwszymi drzewami prastarego lasu, okrywającego Lotaniel niczym zielone futro.

            - Słuchaj! - Elenna nagle wstrzymała konia, który z ulgą zwolnił do szarpanego kłusa. Czuła, jak zajeżdżone zwierzę dygocze w męce, w milczeniu błagając ją o zmiłowanie. - Ta ścieżka wiedzie prosto przez góry, aż do nizin Zerralan! Ty... Jedź! - wybuchnęła nagle. - To ja cię w to wciągnęłam! Yoric nie zrobi mi krzywdy, ale ty... Nie przeżyję, jeśli przeze mnie...

            W jej ogromnych fiołkowych oczach dostrzegł błaganie. I strach, który powiedział mu o wiele więcej, niż mogłyby to uczynić jakiekolwiek słowa.

            Wybuchnął krótkim, gorzkim śmiechem.

            - Bogowie, nigdy nie umiałaś kłamać! Nie nauczyło cię tego nawet życie na tym parszywym zamku! Nie zrobi ci krzywdy! Wiesz dobrze, że za nami jedzie Śmierć. Za obojgiem. Każde wtedy decydowało za siebie, więc albo zdołamy dotrzeć tam - wskazał ścieżkę wijącą się nad urwiskiem - albo...

            Elenna bez słowa zeskoczyła z konia. Dostrzegł na jej twarzy znajomy wyraz głębokiego skupienia. Dawno temu - tak dawno, że dziś wydawało się to jedynie snem - bawiła go, przyzywając w ten sposób ptaki. Siadały jej na ramionach, posłuszne niczym przyjaciele królewny z bajki.

            Przeczuwając, co zamierza, szybko zeskoczył z umęczonego wierzchowca. Mizar zamknęła oczy i ścisnęła rękami skronie. W tej samej chwili zwierzęta rzuciły się do panicznej ucieczki w dół zbocza, na spotkanie ścigających. W dole dało się słyszeć przeraźliwe rżenie i głośne przekleństwa,  którym zawtórował okropny łomot - to karogniada klacz Mizar runęła ze skały prosto w przepaść.

            - Musimy zejść ze szlaku! -  Aeriel chwycił Elennę za ramię, ale ku jego przerażeniu  zatoczyła się na niego jak pijana. Na jej czole perliły się krople potu, dyszała ciężko.

            - Jest z nimi... On jest z nimi...

            - Kto? - Ale tak naprawdę już wiedział.

            - Z nim...nie zawrócą. Nie pozwoli mi odejść, rozumiesz? Moje żałosne czary nas nie ochronią! Nie jestem Dimarem, nie mam...    

            - Elenno! - Potrząsnął nią, a kobieta zamrugała, jakby zbudzona z okropnego snu. Cenne minuty uciekały, podczas gdy oni stali na ścieżce niczym para głupców. - Musimy iść!                                   Zaczęli pośpiesznie wspinać             się w kierunku zbawczej osłony drzew, jak najdalej od szlaku, na którym lada chwila mieli się ukazać ich prześladowcy. Nawet pozbawieni wierzchowców poruszali się z pewnością szybciej niż Elenna. Ostatnia rozpaczliwa próba wyrównania szans wyraźnie wyzuła księżniczkę z sił. Volund objął ją ramieniem, prawie unosząc nad ziemią, ale wiedział, że jeśli nie znajdą wkrótce jakiejś kryjówki, będzie to koniec rojeń o szczęśliwym zakończeniu.

            - Tam! - wydyszała, wskazując osypisko głazów tuż na skraju głębokiej rozpadliny.

            Zrozumiał. Wejście na tak niepewny grunt było szaleństwem, gdyż jeden nieostrożny krok mógł sprawić, że razem z kamienną lawiną runą w głąb przepaści.

            - Jesteś pewna?

            - Jak tego, że nie żałuję.

            Uśmiechnęła się do niego. Bogowie, jak bardzo ją za to kochał! Jego dzielna, nieugięta Mizar!

            Wstrzymując oddech stąpali po osypujących się kamieniach, starając się nie patrzeć w głąb czeluści gotowej pożreć ich ciała niczym wiecznie głodny potwór. W końcu znaleźli niewielką szczelinę między dwoma skalnymi odłamkami, gdzie wpełzli i objęli się, dygocząc z wyczerpania i lęku.

            Po chwili Elenna zaczęła szeptać stare, elfickie zaklęcie Ochrony. Volund wstrzymał oddech, modląc się w duchu do wszystkich bogów, by jej się udało. Ludzie byli tak podatni na magię! Przy odrobinie szczęścia pójdą dalej, a oni zyskają cenny czas, by dostać się w głąb Lotaniel, gdzie nikt ich nigdy nie odnajdzie.

            Nagle Mizar jęknęła i skuliła się, z nosa pociekła jej strużka krwi.

            - Elenno! - Nie dbał już, czy ktoś ich usłyszy. Młoda kobieta osunęła się na ziemię, rude, nierówno obcięte włosy opadły jej na twarz. Wiedział, co to znaczy. Jej czar zderzył się z urokiem kogoś o wiele silniejszego, kto jak oni użył magii, tyle że z przeciwnych powodów.

            - Runaava... Bądź przeklęty, panie Chaosu - szepnęła Mizar zsiniałymi wargami.

            - O czym ty mówisz? – spytał z przerażeniem, myśląc, że postradała zmysły.

            - Co? Przecież ja nic...

Uniosła powieki, a w jej oczach zalśniły łzy.

- Dlaczego mnie nie posłuchałeś? Teraz już za późno.

            Aeriel sięgnął po miecz. Na kamieniach zachrzęściły ostrożne kroki ludzi z oddziału Yorica, którzy w absolutnej ciszy otaczali ich ostatnią kryjówkę.

            - Elenno! - Głos króla odbił się echem od skał, jakby wszystkie posępne duchy zamieszkujące to miejsce powstały, by z bólem powtarzać „Elenno!...enno!...enno!” - Wiem, że tam jesteś! A jeśli ten łajdak ma odrobinę odwagi, niech wypełznie z tej dziury i walczy jak mężczyzna! Wychodź, złodzieju cudzych żon!

            - Nie! - Mizar kurczowo uczepiła się ramienia Volunda, który zrobił ruch, jakby chciał usłuchać wezwania Sivaelczyka. - On tylko na to czeka! Błagam, zostań! Ja pójdę! Mnie nic nie zrobią, jestem jego...  

            Przytulił ją mocno, a potem stanowczo odsunął obejmujące go ramiona.

            - To koniec, Elenno. Nie chcesz chyba, żeby zawlókł mnie do Elsinor w kajdanach?

            - Zabije cię! Proszę...proszę...

            Nie odpowiedział. Dziwne, ale teraz, kiedy wiedział, że umrze, strach, ten wierny towarzysz wielu lat, opuścił go. Nadszedł ostatni egzamin z życia i należało przez niego przejść - jak przez każdy inny. Za sobą słyszał szelest ubrania i przyspieszony oddech Elenny, jego dzielnej księżniczki, jego miłości. Po chwili poczuł, jak w jego dłoń wsuwają się chłodne, szczupłe palce. Uścisnął je. Oddały uścisk, mocno i zdecydowanie.

            Żołnierze Yorica zatrzymali się na krawędzi osypiska, zbyt ostrożni, by zapuszczać się między zdradliwe głazy. Tylko król miał na to dość odwagi, stał na skraju przepaści z obnażonym mieczem w dłoni. Na widok żony, idącej ręka w rękę z jasnowłosym Edenianinem, po jego twarzy przemknął grymas żalu i gniewu.

            - Nie jestem złodziejem. Odebrałem to, co należało do mnie, zanim ty i twoje psy wypełzliście ze swoich nor, by grabić i niszczyć. Będę z tobą walczył, o ile nie jesteś tchórzem, co  kryje się za plecami swoich sługusów.

            Elenna odgarnęła z twarzy krótkie kosmyki. Wytrzymała oskarżycielskie spojrzenie męża, hardo unosząc przy tym głowę. Mimo bólu i wściekłości Yoric nie mógł się oprzeć uczuciu podziwu. Tym większa złość ogarnęła go w chwilę później, kiedy uświadomił sobie, że wzgardziła królestwem dla tego chłystka, że stracił ją bezpowrotnie i nic nie zdoła tego odwrócić.

            - Stawaj! - syknął, zwinnie omijając osypujące się kamienie. Volund wyrwał rękę z kurczowo zaciśniętych palców Elenny i ruszył na spotkanie znienawidzonego wroga, który odebrał mu przyjaciół i dom, a jego samego skazał na lata cierpień.  Zaczęli krążyć wokół siebie, wyczekując na dogodny moment, by zadać cios. Zapadła cisza, przerywana jedynie metalicznym odgłosem zderzających się kling, chrzęstem butów miażdżących małe kamyki, przyspieszonymi oddechami walczących i obserwatorów. Elenna umierała za każdym razem, kiedy Yoric unosił miecz, umierała tysiąc razy, gdy Volund ślizgał się na niepewnym podłożu, w ostatniej sekundzie odzyskując równowagę. Płaciła straszliwy procent od pożyczki, której udzielił jej los. Jakże drogie okazały się chwile kradzionego szczęścia! Miała wrażenie, że ktoś wyrywa jej serce, kiedy Sivaelczyk zdołał zranić Aeriela w udo. Jasnowłosy Edenianin potknął się, zdołał jednak sparować zdradziecki cios w szyję. Zanim Yoric zdołał się zastawić, klinga nieprzyjaciela zostawiła głęboką rysę na jego piersi. Żaden z walczących nie miał na sobie zbroi. Obaj byli świetnymi szermierzami. Wyrównany pojedynek trwał, a Mizar zdrętwiałymi wargami szeptała modlitwy. Nie myślała, co będzie, jeśli Volund zdoła zabić jej męża. Ledwie zdawała sobie sprawę z obecności dwudziestu sivaelskich gwardzistów, prawie nie zauważyła Runaavy siedzącego na kamieniu i obojętnie obserwującego zmagania rycerzy.

            Volund, który do tej pory poruszał się z gracją dzikiego kota, zaczął w końcu gubić rytm. Głęboka rana na udzie krwawiła obficie, znacząc szkarłatem nogawkę spodni. Utykał coraz wyraźniej, podczas gdy Yoric zdawał się nie zważać na nic oprócz możliwości wywarcia pomsty na znienawidzonym rywalu.

            Nagle Aeriel, który doskonale zdawał sobie sprawę, że czas działa na jego niekorzyść, rzucił się do przodu w ostatnim, rozpaczliwym ataku. Zaskoczony Yoric dał krok w tył, pośliznął się i upadł, o cal unikając morderczego pchnięcia w brzuch. Zamiast tego klinga Edenianina zawadziła o jego żebra, a on sam na sekundę stracił równowagę. 

            - Nieeeee!!! - Przeraźliwy krzyk Elenny nie miał w sobie nic ludzkiego. Yoric poderwał się, jakby okropna rana nie zrobiła na nim żadnego wrażenia i wbił miecz prosto w serce. Jej serce, które teraz konało w męce u stóp zwycięskiego wroga.

            Dla Mizar czas nagle zaczął biec nieskończenie wolno, jakby jej dusza opuściła ciało i obserwowała wszystko z pewnego oddalenia, niczym kiepskie przedstawienie w podrzędnym teatrze. Widziała, jak ustają drgawki wstrząsające ciałem Aeriela, jak kapitan Nyar, który wieki temu wyznawał jej miłość na blankach Elsinor, podbiega do zataczającego się króla, jak podpiera go ramieniem i prowadzi prosto do niej, małej żałosnej kukiełki, z otwartymi ustami wpatrującej się w to, co jeszcze przed chwilą było pełnym życia mężczyzną...

            Yoric stanął przed nią, wsparł się na zbroczonym krwią mieczu i gestem odesłał Nyara poza zasięg słuchu. Lewą dłoń przyciskał do boku, spomiędzy palców wypływały strumyczki krwi, ale zanim pozwoli Runaavie opatrzyć rany, musi zrobić jeszcze jedno, coś, co być może będzie najtrudniejszym zadaniem w całym jego życiu.

            Nie płakała. Gdyby zaczęła zawodzić, wrzeszczeć i tulić się do martwego kochanka, byłoby to zachowanie ludzkie, a tym samym - zrozumiałe. Tymczasem Mizar nie wykonała ani jednego ruchu, by przekonać się, że ten przeklęty odmieniec rzeczywiście nie żyje. Przez chwilę myślał, że jest w szoku. Ale kiedy podniosła na niego oczy, dziwnie puste i obojętne jak oczy lalki, przeszedł go dreszcz. Odniósł nieprzyjemne wrażenie, że patrzy w oczy trupa.

            A potem, kiedy przesuwał wzrokiem po tej nieludzko pięknej twarzy, kiedy uświadomił sobie, że te usta, które dla niego miały smak zimnego marmuru, innemu szeptały w ciemnościach miłosne zaklęcia, ogarnęła go taka wściekłość, że przestał odczuwać ból. Puścił rękojeść miecza i zacisnął palce na jej szczupłym ramieniu.

            Nie stawiała oporu, nawet kiedy powlókł ją na skraj rozpadliny i zmusił, by spojrzała w dół. Ogarnęła go paląca pokusa, by skoczyć, żeby razem z nią roztrzaskać się tam, w dole, na milion  martwych kawałków.

            - Dlaczego? - To poniżające, żałośnie naiwne pytanie samo wybiegło mu na usta.

            Elenna zamrugała, jakby właśnie zbudziła się z okropnego koszmaru. Nie chciała, czepiała się oszołomienia jak tonący słomki. Czemu on nie zakończy tego jak najszybciej? Po co zadaje głupie pytania, na które nie ma odpowiedzi?

            - Najjaśniejszy Panie! - Zaniepokojony okrzyk Nyara przywrócił ich do rzeczywistości. Elenna szarpnęła się. Przez długą jak wieczność chwilę oboje balansowali na skraju urwiska. Yoric rozpaczliwie chciał ją przytrzymać, ale odepchnęła go, do reszty tracąc przy tym równowagę. Zanim dotknął plecami kamieni, ona... Spadała. Krzyczała. Umierała.

                                                ***

            Widzę, że interesują cię dawne legendy, Adamie. Wyznam szczerze, że ja też zakochałem się w historii rodu Dimara. Nie, nie mam pojęcia, co stało się z Zarzewiem, po tym jak księżniczka Siva wydobyła je, by bronić Edenii przed gniewem Yorica. Pamiętnik Mizar i stara kronika, spisana przez czarodziejkę Dewę, to jedyne w pełni wiarygodne źródła, do których zdołałem dotrzeć. Wiem, że amulet obrócił się w końcu przeciwko ludowi, któremu tak dobrze służył w czas pokoju i pomyślności. Edenia upadła, a wraz z nią wszystkie królestwa uwikłane w Wielką Wojnę. Ludzi i Pradawnych podzieliła nienawiść, która trwa do dziś. Arvalen, ostatnia z potomków czarnoksiężnika, zginęła, kiedy ostrinowie spustoszyli zamek Elsinor. Jeśliś ciekaw dokładniejszych o tym wieści, pójdę i poszukam wspomnień czarownicy, mam je gdzieś w bibliotece.

                                    ***

            Młody kapłan bogini Rael, Pani Słońca i Księżyca, drżącymi dłońmi otworzył grubą księgę, pracowicie skopiowaną przez Mistrza. Po chwili zapomniał o całym świecie, kiedy w jego umyśle odżyły dawne dzieje i bohaterowie zapomnianego dramatu. Elenna Mizar – zepchnięta przez męża w przepaść gór Lotaniel. Książę Orion – zamordowany przez kochankę. Siva - zepchnięta w cień, zazdrosna,  impulsywna, odważna własną bezmyślnością, która kazała jej sięgnąć po to, co w końcu ją przerosło... Otruta przez sługę o imieniu dawno zatartym w mrokach dziejów.

            Mała Arvalen - zarżnięta na gruzach Elsinor. Zarzewie, nierozerwalnie związane z krwią Dimara, straciło moc. Ludzie złamali kręgosłup Edenii, która nigdy już nie zdołała podnieść się z gruzów, a potem pogrążyli w bratobójczej walce. Po czterech nadmorskich królestwach został kurz i popiół.

            Zapomniana historia.

            Młody mnich czytał i, o dziwo, uśmiechał się. Jego rude włosy rozwiewał wiatr.

                                    ***

            - Na wszystkich bogów, co ty wyprawiasz?!

            Mała dziewczynka, usmarowana niczym prosię, odrzuciła patyk, którym właśnie dziesiątkowała wyimaginowanych wrogów i wyszczerzyła zęby. W widoczny sposób nie przejęła się groźbą lania za podarcie prawie nowych spodni, okazując skruchę jedynie dla zasady. Ale kiedy przepraszała i obiecywała poprawę, w jej wielkich, niespotykanie zielonych oczach igrały przekorne ogniki.
 

                                    ***

                                    Nie ma Edenii, Róży Północy

                                    Rozdmuchał wiatr resztki chwały

                                    Próżno dziś szukać rajskich ogrodów

                                    Popioły po nich zostały...


                                   

 

                                   

 Autor: Carlin Leander
 Data publikacji: 2008-03-12
 Ocena redakcji:   
 Ocena użytkowników:

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 Czy już można czytać?
Dodałaś trochę tych fragmentów, nie jestem pewien, czy to już koniec :)
Autor: Whitefire Data: 20:15 13.03.08
 ;)
Już można ;) Mam tylko nadzieję, że potwór zwany internetem nic po drodze nie zeżarł :D
ps Czy to moja wina, że opowiadanie tak bardzo się rozrosło? ;) Miało być krótsze...
Autor: Carlin Leander Data: 20:22 13.03.08
 Dłuuugie...
Świetnie się czytało, nie była to strata czasu. Na planie pierwszym historia kochanków, trochę w stylu Tristana i Izoldy, a gdzieś w tle historia grzechu pierworodnego (tak jakby?). Dziewczynki na końcu na razie nie rozumiem :(

Trochę mi w tym zgrzyta, nie jestem pewien co. Może po prostu brakuje nieco napięcia między bohaterami w poszczególnych scenach i w ogóle rozbudowania scen. Co prawda to nie jest powieść, ale chyba by się przydało.

A może po prostu ta długość nie pasuje do tej historii. Albo coś obciąć, albo dodać, nie jestem pewien.

Oprócz dziewczynki nie rozumiem jeszcze interwencji tego V... który wybił Dewie z głowy pomysł posłużenia się Zarzewiem. Fajne to było, i końcówka, "Wiedziałem, że jestem w tym dobry, ale żeby zaraz bóg?", po prostu mnie zabiła, ale skąd się wziął ten wątek?
Autor: Whitefire Data: 23:35 24.03.08
 Hmmm...
No to tak. Powieścią tego zdecydowanie nazwać nie można, gdyż jest to tylko prolog do niej ;)Taki mały wstępik na rozgrzewkę. Reszta leży sobie na kompie i czeka na Nobla :D, a przynajmniej na cudowną chwilę, gdy Bóg ześle mi więcej czasu (Kiedy? No, kiedy?!!!)i szansę, by to dokończyć. Zapewniam, że wtedy wszelkie niejasności wyjaśnię ;)
Dziękuję zwyczajowo za poświęcenie czasu i komentarz.
Autor: ~Carlin Leander Data: 19:17 25.03.08
 Trudno coś dodać...
...do mojego poprzedniego posta, poza drobną uwagą: ten utwór zdobył Nagrodę Mythai 2008 - przy zdecydowanej przewadze nad konkurencją. Gratuluję i jeszcze raz polecam.
Autor: Whitefire Data: 17:00 10.02.09
 najlepsze
No, to jest zdecydowanie najlepsze z przeczytanych opowiadań. Zgadzam się że wątek kochanków przypominał występujące już w literaturze wątki, ale miał swój charakter i ciekawych bohaterów.
Autor: ~Martha Data: 23:16 14.02.09
 :)
Bardzo przyjemnie się czytało, masz dobrze rozwinięty warsztat pisarski, łatwość w kreowaniu postaci i relacji między nimi, świat przedstawiony całkiem oryginalny i ciekawy, ode mnie trzy gwiazki z czystym sumieniem ;)
Autor: MiSS_P Data: 13:55 8.03.10


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 177 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 177 gości.
 


       Dział Informacji:

   •   Strona główna
   •   Wieści
   •   O witrynie
   •   Publikacje
   •   Konkursy
   •   Mapa serwisu
   •   Współpraca i reklama
   •   Linki
   •   Podziękowania
   •   Prawa autorskie
   •   Kontakt
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.