Użytkownik: Hasło: Rejestracja
 o rufina ostatniej przygodzie poemat wierszem przez mortimera spisany roku pańskiego 1994

Prolog

Ciemności nad światem wiszące
Pierzchnęły z podmuchem szczęścia
Wciąż jednak mary kuszące
Pełzają czekając nadejścia
Ich pana w szkarłatnej zbroi
Co drzemie w otchłaniach ziemi
Biedny lud rany goi
Tymczasem bogowie są niemi
Wojna z diabłami skończona
Demony zepchnięto w płomień
Dobra złocista korona
Swój blady rozbłyska promień

Długo jeszcze łkać będzie
Za synem swoim jedynym
Za swym jedynym dziecięciem
Kobieta z sercem matczynym
Niepewna losu i wieści
Wciąż czeka ciągle z nadzieją
W smutku swym i boleści
Usta od modlitw wiotczeją
Lecz wielu nigdy nie wróci
Leżą na łożach swej śmierci
Pieśń żalu ktoś z cicha nuci
Żal duszę okrutnie wierci
Po braciach dumnie walczących
Wspomnienie przetrwa wiekami
W pamięci wszystkich żyjących
Zostaną sławni czynami

Wielka procesja chwały
Podąża w strony rodzinne
Lecz myśli wciąż obolałe
Są już skrzepnięte i zimne
Daleka droga ku ziemi
Gdzie lud otwarty i prosty
Nie zaznał wojennych cieni
Niejedne rzeki i mosty
Niejedne lasy i góry
W drodze powrotnej czekają
Nim wejdą w domów swych mury
Nim ciała ulgi zaznają

I

Słońce już zaszło za lasy
Lecz jeździec w stal przyodziany
Nie skończył jeszcze swej trasy
Choć trakt już czernią zalany
Wierzchowiec dzielnie wciąż sunie
Unosząc ciężar rycerza
Ku ognia czerwonej łunie
Gdzie spocząć pewnie zamierza
Pod lasem przy świetle ogniska
Trzy się postacie rozsiadły
Podjechał by przyjrzeć się z bliska
Ich twarzom od chorób zapadłym
Po jeźdźcu wzrokiem powiedli
Już w gąszcz chcieli się zaszyć
Ale zapewne spostrzegli
Iż człek ten nie chce ich straszyć
Usiadł więc rycerz przy żarze
A ludzie nie rzekli ni słowa
I poczuł w na wpół sennej marze
Jak wielce ciąży mu głowa
Szare sylwetki ciemniały
I zapadł jeździec w sen błogi
A one coś mamrotały
W nieznanym języku ubogich
Trzymając dłoń swą na mieczu
Czuły na każde był drgnienie
Lecz zamknął powieki i nie czuł
Jak żre go potrójne spojrzenie

Odpłynął okrętem wspomnień
Ku wyspom wiecznej wojny
Gdzie krwisty szaleje płomień
Gdzie nie ma nocy spokojnych
Tam rzeź tam gwałty i płacze
W dymach chat gorejących
Dudnienie się głucho kołacze
W skronie umierających
Ciecz gesta lepka dławiąca
W niej toczy się głowa blada
Głowa uśmiechem swym drwiąca
Ktoś spada spada i spada

Obudzon porankiem bladym
Ze złością zcisnął piach w dłoniach
Zniknęły już wszelkie ślady
I ludzi i ognia i konia
Rozejrzał się w strachu dokoła
Las go tajemny otoczył
A on niemal w szale zawołał
Oby wam dłoń robak stoczył
Las w odpowiedzi zaszumiał
Drogę gałęźmi wskazując
Więc rycerz wielce się zdumiał
I ruszył oddech wstrzymując
I ruszył przez drzew gęstwinę
Po ścieżce zwiniętej w zakręty
By znaleźć grabieży przyczynę
Nie wiedział że las to przeklęty
Szedł więc znów dumny znów pewny
Myśląc iż wiatr go prowadzi
I wtem usłyszał płacz rzewny
I pojął że las też go zdradził
Cała nadzieja pierzchnęła
Ciął mieczem chcąc się wydostać
Gdyż ścieżka podstępna zniknęła
Trującym zielskiem zarosła
Na oślep się rzucił przez krzewy
Kolczuga ciało schroniła
Lecz cóż gdy w policzek lewy
Ciernista go śmierć ugodziła
Wtem wbiegł w polanę świetlistą
Czując jak ciało wiotczeje
I dostrzegł tam chatę mglistą
Lecz padł w ciemności zawieję
Czerń go w swe macki objęła
Ból żądłem ukąsił w głowę
Śmierć z wolna duszę zajęła
Wszczepiona przez ziele wężowe
Niechybnie by usechł zatruty
I leżał tak w trawie bez drgnienia
Z wszelkiego ducha wyzuty
Lecz nie był to cel przeznaczenia

II

Już postać wybiegła z chaty
Gdy padł młodzieniec jak kłoda
Sługa go uniósł garbaty
Ku chacie tam pani młoda
W wodzie swe dłonie zwilżyła
I krwawe obmywszy skronie
Tajemne modlitwy zmówiła
Ziół słodkie uniosły się wonie
Złowróżbny wicher zawył
Rycerz leniwie zamrugał
I pierzchły niebytu obawy
A w szopie powiesił się sługa

Usiadł na łożu odżyły
Dłoń mokrą w swoich trzymając
Poczuł znów nawrót siły
W czerń źrenic jej spoglądając
Świerzością lica jej biły
Lica cudownej urody
A kroki jej wciąż śledziły
Trzy czarne wychudłe koty
Wnet mglisty nadszedł wieczór
Przynosząc błogie zmęczenie
Więc usnął rycerz i nie czuł
Jak żre go potrójne spojrzenie

Do piersi swej sen go przytulił
I zcisnął swymi szponami
Że rycerz aż w bólu się skulił
Policzki oblały się łzami
I upadł na wznak na kamienie
Wśród rżenia wśród krzyków dzieci
Szaleją śmiertelne cienie
Ten zetnie ten skoczy i wzleci
Szczerząc swe kły ukrwawione
Wciąż je na nowo zagłębia
W amoku nienasyconym
Gdzie skoczy wszystkich wytępia
Rycerzem ból wielki targnął
Rwąc mu duszę na strzępy
Jedyne teraz co pragnął
By zginął też wróg ten przeklęty
Więc pchnął w czarne to serce
Aż na pół rozdarła się szata
Rozpoznał znamię na ręce
I jęknął bo zabił brata
Ciecz lepka gęsta dławiąca
Leży w niej głowa śniada
A nad nią postać łkająca
Deszcz pada pada i pada

W północnej porze zbudzony
Do szopy się udał bez celu
By tam w kryjówce skulony
Być świadkiem okrucieństw wielu
Gdyż oto piękność młoda
Jak z grobu się ozywając
Zielska do kotła doda
Demony złe przyzywając
Przerażon słuchał jej słowa
Niczym bełkotu diablego
Z kotła wyjrzała zaś głowa
A szło o duszę tu jego
I rzekła o panie drogi
Przyjm ciało męża mojego
Wyssij co zechcesz z posoki
Ze człeka tu wiszącego
Zostaw mi zaś jego duszę
Co w ciało rycerza wszczepię
Jeśli go tylko skuszę
Duch młody ucieszy cię lepiej
Wtem pękła kryjówki szczelina
A rycerz z furią prawdziwą
Skoczył krzyknęła przeklinam
I zciął jej głowę parszywą
Z rękami jeszcze drżącymi
Z podłego się miejsca oddalił
Szczapami gorejącymi
Przeklętą chatę wypalił
I ruszył przez gąszcz nadgniły
Chcąc zrzucić wspomnienia mroki
A koty się przerodziły
W trzy czarne błoniaste smoki
Wnet za nim swe cielska rzuciły
Więc rycerz przyspieszył kroku
Na moment księżyc przyćmiły
I spadły nań z oby boków
Jeden drapnął swym szponem
Jak płutno targając kolczugę
Inny zaś ognia ogonem
Wzniecił zniszczenia strugę
Płomieniem chcąc strawić człowieka
Poczwara zbliżyła się bardziej
A rycerz wcale nie zwlekał
I ostrze wbił smoku w gardziel
Tu drugi potwór się wlecze
Dąb wielki mu ogon przywalił
W panice i strachu przed mieczem
Sam swoją skórę zapalił
Tak stwory dwa wpadły w sidła
Lecz gdzie smok podział się trzeci
Gdzie wzniosły go jego skrzydła
I zemsty szukać poleci
Rycerz zmęczony i głodny
Nie myślał już wcale o tym
Jak uciec przed wiatrem chłodnym
I przed piekielnym kotem

III

Gdy wybrnął z lasu trupiego
Błąkał się pośród dróg mnóstwa
Szukał nie wiedząc sam czego
By trafić w ludzkie domostwa
Tam jednak drzwi zamykali
I nikt go wspomóc nie raczył
Precz go wciąż wyganiali
Spluwając w łachman żebraczy
Znużony spoczął przy drodze
I spytał głośno sam siebie
Po cóż po świecie tym chodzę
A czarny kot usiadł przy drzewie
Rycerz wzrok uniósł na gruszę
Owoce w gałęziach świetliste
Głód jękiem stłumił głos duszy
I zerwał złoto soczyste
Wtem cios z nóg go powalił
Ku bogom skieruj swe modły
Głos ozwał się niczym z dali
Tyś świetokradcą podłym

Zbudził się z bólem okrutnym
Na czole krew skrzepła z rany
W miejscu zgniłością brudnym
Leżał zakuty w kajdany
Wśród kałem śmierdzącej gliny
Leżała i ręka sina
Towarzysz jego jedyny
Zczerwiała ludzka padlina
Nad ranem wypchnęli go w światło
Na śmiechu i wyzwisk pożarcie
I słowo obrony nie padło
Wciąż nim gardzili uparcie
Kim jest iż się ośmielił
Pytanie tłum ciągle burzy
Iż owoc od drzewa oddzielił
Iż świętość tajemną naruszył
Jam rufin syn heliodora
Rycerz książe syn króla
Na bagna wioski i pola
Władcy w dolinach i górach
Zamilkli na głos tak twardy
Ustały złowrogie spojrzenia
A mąż z honoru odarty
Usłyszał poszepty zdumienia
Rufin to rycerz jest znany
Z blasku męstwa swojego
Tu zaś są same łachmany
Pełne odoru zgniłego
Wtem postać z tłumu wyrosła
Z głową okrytą kapturem
Czerń cicha wszystkich porosła
Gdy wzniosła dłonie swe w górę
Ja znam tego człowieka
Lecz znam też i księcia rufina
Którego rozpoznam z daleka
To zaś jest hańba i kpina
U boku księcia walczyłem
W odległym morskim kraju
Śmierć jego tam zobaczyłem
Z urwiska skalnego skraju
Oto jest sygnet królewski
Co czyni prawdą me słowy
I uniósł klejnot niebieski
By wszystkie ujrzały go głowy
Spojrzał rycerz na dłonie
Szukając pierścienia śladu
Zgubiły go leśne pogonie
Nie odparł więc kłamstwa jadu
Lecz zamilkł dumnie tak trwając
Ukląkł gdy więzy targnęli
A kat swym mieczem władając
Tułów mu od głowy oddzielił

Załkały dęby i cisy
Nad sądem niesprawiedliwym
Gdy krew buchnęła do misy
A rufin padał nieżywy
 Autor: eressei
 Data publikacji: 2008-11-28

 Zobacz inne utwory autora »
 Skomentuj »


 KOMENTARZE
Ułóż od najnowszych ↑

 Notatka
Brak interpunkcji, trochę słabo zaplanowane to wszystko, bo nie wiadomo za dobrze, o co chodzi. Krzyczy o poprawę.
Autor: Whitefire Data: 17:48 10.02.09


« Powrót



Nasi użytkownicy napisali 77204 wiadomości na forum oraz dodali 443 publikacji.
Zapisało się nas już 2008

Ostatnio do paczki dołączył IdioticFishe

 
Po stronie kręci się 0 osób: 0 zarejestrowany, 0 ukrytych, 0 gości.
 


       Dział Informacji:

   •   Strona główna
   •   Wieści
   •   O witrynie
   •   Publikacje
   •   Konkursy
   •   Mapa serwisu
   •   Współpraca i reklama
   •   Linki
   •   Podziękowania
   •   Prawa autorskie
   •   Kontakt
  
Strona główna | Mapa serwisu | Wersja tekstowa | O stronie | Podziękowania
Sponsoruj mythai.info | Informacje o prawach autorskich | Kontakt

© 2004 - 2016 Mariusz Moryl

Ten serwis wykorzystuje pliki cookie w celu ułatwienia identyfikacji użytkownika.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień Twojej przeglądarki oznacza, że będą one umieszczane w Twoim urządzeniu końcowym. Pamiętaj, że zawsze możesz zmienić te ustawienia.
 
zamknij
Masz nowych listów.